Oto pierwsza z historii VBACów, które zakończyły się powtórnym cięciem cesarskim – pełna emocji, wzruszająca i …. z tchnącą pozytywną energią puentą. Wspomnieniami z narodzin swojej córeczki dzieli się mama Jagody.
22 kwietnia na wizycie lekarskiej USG obliczyło szacowaną wagę Jagódki na blisko 4 kg. Było już kilka dni po terminie, ja – matka z blizną – sama w sobie powodowałam u lekarzy większą nerwowość, a wszystko to razem wzięte doprowadziło tego dnia do finału w postaci skierowania do szpitala, by tam poddawać się ciągłemu monitorowaniu, czy już wybucham czy wciąż tylko tykam złowieszczo.
Przepłakałam cały wieczór, czując, że jestem o krok od utraty nadziei na poród o własnych siłach. Jedyne, na co się zdobyłam, to podjęcie decyzji, że za nic w świecie nie pojadę rano położyć się w szpitalnym łóżku. Właściwie jak na zawołanie towarzyszące mi od wielu dni skurcze przepowiadające nagle przybrały na sile i częstotliwości. Od tego wieczoru towarzyszyły mi bez przerwy co kilka – kilkanaście minut. Rano zintensyfikowały się jeszcze bardziej i właściwie byłam już pewna, że nie będę musiała skorzystać z wątpliwej atrakcyjności oferty patologii ciąży. Poszłam na spacer po lesie – „indukcyjny” klasyk ostatnich tygodni.
W miarę upływu dnia stawało się coraz bardziej jasne, że powoli COŚ się zaczyna. Wczesnym popołudniem skurcze były już mocne i częste, choć wciąż nieregularne, występowały co 5-7-10 minut.
Upiekłam ciasto. Czekoladowa szarlotka. Wyszła jak zwykle genialna, choć nie udało się już kupić brakującego cukru pudru. Wczorajsza smutna myśl o długich dniach oczekiwania w szpitalu odleciała w nieznane.
Mąż tym razem wrócił do domu bez synka, zostawiając go u dziadków. Podekscytowani czekaliśmy na rozwój wypadków. Kilka chwil bliskości zaowocowało skurczami co 3 minuty i choć tak już bywało – tym razem było inaczej – kąpiel jeszcze je zintensyfikowała. To naprawdę się działo!
W jednej chwili zrobiłam się najbardziej głodnym człowiekiem na ziemi – ciasto, kanapki, liście malin, kawa – niemal do narodzin Jagody będę żałowała tego zestawu. Jego smak wracał do ust po każdym skurczu…
Ostrzygłam męża. Usilne starania, by znaleźć coś do prasowania, zakończyły się fiaskiem (niesłychane…). Postanowiłam się zdrzemnąć, ale to też nie wyszło. Włączyliśmy film. Almodovar i jakaś pani w jaskrawym sweterku – tylko tyle pamiętam, bo skurcze co 2,5-5 minut były już zbyt absorbujące, żeby skupić się na akcji. Wciąż baliśmy się nazwać to, co się działo, porodem. Było dokładnie tak jak poprzednio – skurcze były nieregularne mimo dużej siły i czasu trwania. Poprzednio po wielu godzinach akcji skurczowej udało się osiągnąć opuszek rozwarcia…
Wieczorem wszystko wyglądało tak samo – z tą różnicą, że było coraz intensywniej. Zawód miesiąca – wymarzony od wielu tygodni, wyczekany termofor z pestek wiśni. Na moje skurcze działał raczej bólotwórczo niż łagodząco. Hit – wanna. Woda cudownie wprost łagodziła nieprzyjemne odczucia, zadziwiająco kojąco działał na mnie już sam jej szum, gdy powoli napełniała wannę. Jedynym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że wyjście z wanny nieodłącznie wiązało się z nagłą zmianą pozycji, ponieważ jak na zawołanie pojawiał się w tym momencie – dosłownie – rzucający na kolana skurcz.
W końcu zdecydowaliśmy się zadzwonić po naszą doulę-położną. Blisko godzina nareszcie regularnych skurczy – co ok. 3 minuty – dodała wiary w to, że tym razem naprawdę się na dobre zaczęło. Położna dała nam kolejną godzinę, a skurcze znów rozjechały się do nieregularnych odstępów. Ale nie myślałam już o tym, bo wymagały od nas obojga pełnej uwagi. Największą pomocą podczas każdego skurczu były dla mnie ręce męża. Podczas każdego skurczu z całej siły uciskał mi najróżniejsze wybrane kości miednicy – do dziś podziwiam go za wytrzymałość!
Po przyjeździe położnej czekała nas chwila prawdy – mój największy znak zapytania – czy tym razem osiągnę jakieś rozwarcie? Tak! Dwa centymetry. Ktoś mógłby rzec, że niewiele, ale dla mnie to była cudowna, radosna wiadomość. Przekroczyłam granicę zbudowaną poprzedniego razu… Rodziłam -naprawdę!
Krążyłam między wanną, łóżkiem a toaletą, utwierdzając się w przekonaniu, że w jakimkolwiek wydaniu – łazienka jest najlepszym miejscem do rodzenia dzieci… W prawie każdym skurczu towarzyszył mi mąż. Pamiętam uczucie niemalże paniki, gdy po raz pierwszy po przybyciu położnej był w innym pomieszczeniu, kiedy poczułam skurcz. Potrzebowałam czasu, by poczuć się bezpiecznie przy kimś innym, nawet jeśli tym kimś była znana mi, zaufana, cudowna kobieta, położna, doula.
Czas mijał, a wszystko stało w miejscu. Na wyczekanych dwóch centymetrach. Zrobiło się ciężej, jeszcze gwałtowniej, skurcze przychodziły nagle, jednym szarpnięciem ściskały, drugim uderzały jak betonowa pięść. I po raz setny zupełnie się rozregulowały, przychodząc raz po 3, a raz po 5 minutach. Weszłam do wanny, położna była ze mną. Rozmawiałyśmy o tym, czego bym chciała, jeśli i tym razem zatrzymam się na drodze do pełnego rozwarcia. Właśnie wtedy skurcze zmieniły się. Wyraźnie to pamiętam, bo z szarpiących i niespodziewanych po raz pierwszy od początku stały się przewidywalne. Czułam, kiedy się zbliżają, jak powoli rosną w siłę, czułam centymetr po centymetrze, jak zaczynają się i płyną w dół, gdzie osiągają największą moc i odpływają, zostawiając uczucie pełnego rozluźnienia, tak jakby nigdy ich nie było. Właśnie wtedy stały się regularne. Wydłużyły się. Dały się oswoić i poznać. Udomowić jak dzikie dotychczas zwierzę.
4 centymetry. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to robię – idę do przodu, krok po kroku, skurcz po skurczu, powoli, mozolnie, zaskakująco, nagłymi skokami – ale poród postępował.
Nad ranem pojechaliśmy do szpitala, wciąż z 4 cm i nastawieniem, że będzie, co ma być, ale jedno jest pewne – niedługo poznamy naszą córeczkę. W myślach, z którymi rozprawiałam się tygodniami, wyjazd do szpitala i pojawienie się tam było dla mnie jak skok na bungie, sama myśl przyprawiała mnie o szybsze bicie serca. Zupełnie zaskoczyło mnie, że decyzja o wyjściu z domu i zawitanie na izbie przyjęć kompletnie mnie nie obeszły. Nie obeszło mnie, że przyjęła nas jedna z najbardziej niemiłych położnych, jakie tam pracują. Nie obeszło mnie, że wypełnialiśmy tysiąc papierów. Nie obeszło mnie, że po raz pierwszy od 3 lat jestem na TEJ sali, gdzie stoi TA wanna, TO łóżko – wszystko, jak przy pierwszym porodzie. Nie obeszło mnie badanie wewnętrzne, KTG, USG, całość szpitalnych procedur. Ku swojemu drobnemu niezadowoleniu nie doświadczyłam nawet efektu izby przyjęć, który mógłby mi pozwolić na chwilę odpoczynku od skurczy;) Zupełnie zapomniałam, że to szpital, zapomniałam się nawet bać, że ktoś będzie chciał mnie przekonać do cięcia ze względu na dużą szacowaną wagę dziecka.
Trzystronnicowy kombajn pt. „plan porodu” nie wywołał zbyt wielkiej konsternacji ani u lekarki ani u położnych. Nigdy nie przestanę się cieszyć z tego, że powstał i co dzięki niemu udało nam się zrealizować.
Zapomniałabym! Z izby przyjęć jechałam na porodówkę wózkiem – chyba nic mnie tak nie ubawiło podczas porodu jak ta przejażdżka i przebłysk świadomości, który ukazał mi w głowie swój prawdopodobny obraz na tym pojeździe, w swoim ówczesnym stanie ciała i ducha – właściwie śmiałam się chyba do samego wejścia na porodówkę.
W sekundę a może w godzinę uwinęliśmy się z badaniami. Do wanny już lała się woda. Sama świadomość, że do niej wejdę, ujmowała moim skurczom mniej więcej połowę bólowej skali. Hydromasaż, który wanna oferowała w standardzie, powinien być oficjalnie uznany za lek przeciwbólowy… Kolejne odkrycie – hałas hydromasażu, podobnie jak dźwięk nalewanej wody, także wykazuje znaczące działanie przeciwbólowe.
Chciałam spać, byłam już bardzo zmęczona po tak wielu godzinach ciągłych skurczy. Wanna nadawała się do tego celu prawie idealnie, a perspektywa przespania 2 minut między skurczami też wydawała się całkiem zachęcająca.
6 centymetrów! Ale dziecko wciąż wysoko, zupełnie bez ochoty na wyjście na świat. Skurcze wymagały angażowania całej siebie, wsparcia męża i douli. Dlaczego nie siedzę w wannie bez przerwy?! Mijają kolejne godziny – od skurczu do skurczu, powoli robi się jasno. I coraz jaśniej widać, że długość porodu nie przemawia na moją korzyść. Po zmianie lekarzy nadszedł czas na kolejne badania. Zmian wciąż nie widać.
Wszystko zlewa mi się dziś w jedną całość. Długo siedziałam schowana w ciemnej toalecie, trochę sama, trochę z doulą. Trochę na piłce i materacu. Trochę na łóżku i trochę w wannie. Mąż trochę masował, a trochę łapał sen w fotelu, gdy ja łapałam go w jednostajnym warkocie hydromasażu. Przejście przez skurcze nie było już ani głośnym oddechem ani nawet pojękiwaniem. Im więcej ich miałam za sobą, tym bardziej pomagały mi już tylko dziwne gardłowe warkoty, których nie powstydziłby się nawet wokalista blackmetalowego zespołu…
Trochę masażu, trochę ucisku, a ja coraz mniej miałam siły na płynięcie ze skurczami. Pamiętam przynajmniej dwa razy, gdy po kolejnych silnych skurczach płakałam, że już więcej nie dam rady i boję się następnego. Pamiętam, że były to chwile, gdy obecność mojej douli była na wagę złota. Pamiętam zapach jej koszulki, gdy tuliła mnie jak własną córkę, dodając otuchy i kierując moją poszatkowaną strachem przed kolejnym skurczem uwagę na próby ponownego zaśnięcia choć na ułamek minuty. Pamiętam, że zupełnie inaczej czułam się śpiąc w wannie między skurczami, gdy wiedziałam, że siedziała obok na ziemi, polewając mnie wodą lub tylko patrząc w moją stronę. Mąż był najlepszym lekarstwem na każdy ból mojego ciała, ona – najlepszym antidotum na moją niepewność i strach. Nie mogę sobie wyobrazić lepszego wsparcia niż to, które dali mi oboje razem.
Ostatnie wejście do wanny. Próbujemy niespania, działania mimo braku sił, ale czuję się bardziej jak hipopotam w galarecie niż aktywna kobieta, którą byłam jeszcze kilkanaście godzin temu… Spać!!! Niech ktoś zabierze moje skurcze choć na godzinę… Na dworze jest już zupełnie jasno, jest piękny wiosenny dzień, idealny na narodziny Jagody – w sam raz dla uczczenia jej imienia.
Z tamtego czasu mam jedynie mgliste wspomnienia, upływ czasu potwierdzały jedynie kolejne coraz trudniejsze skurcze. Wiem, że ponownie mnie zbadano. USG pokazało, że blizna po poprzednim cięciu rozciągnęła się do 2 mm. Rozwarcie utknęło na 6-7 centymetrze i nie postępowało od kilku godzin mimo silnych, długich i częstych skurczy. Jagódka nie miała zamiaru wychodzić, wciąż siedziała bardzo wysoko, nie wstawiała się, a badanie wewnętrzne było jak przedzieranie się przez długi tunel wprost do moich migdałków… Co dalej?
Mam sama zdecydować, co robimy, choć lekarz na tym etapie już sugeruje cięcie. Miotam się, w końcu tak długo czekałam, tak wiele zrobiłam, tak bardzo chciałam – mimo przeciwności – urodzić naturalnie… Szukam odpowiedzi w oczach i słowach douli i męża, rozmawiamy, zastanawiamy się, rozważamy – ale wiem, że oni wiedzą, że to moja decyzja, podkreślałam to tysiące razy przez całe miesiące przed porodem…
Decyduję.
Na stole operacyjnym przed znieczuleniem doganiają mnie jeszcze dwa skurcze, ostatnie w tym porodzie… Cieszę się, ale trochę mi żal – pora na zaangażowanie sił spoza możliwości natury. Boję się cięcia. Tym razem pamiętam i wiem, jak wygląda operacja i przede wszystkim – że ostatni skurcz nie będzie kończył bólu związanego z wydaniem na świat dziecka. Boję się tak bardzo, że proszę anestezjolożkę o trzymanie za rękę. Trzyma i głaszcze, a w międzyczasie żartuje i zagaduje, by odwrócić moją uwagę od wydarzeń za niebieską kurtyną. To tylko chwila, choć wydaje się, że wieczność.
Zaraz nareszcie będziemy razem – w chwili gdy to pomyślałam, usłyszałam „10.45, jest!” i łzy trysnęły mi z oczu prawdziwą fontanną. Natychmiast po opuszczeniu brzucha matki moja córka po raz kolejny pokazała charakter, siusiając na witających ją na świecie lekarzy… Chwilę później parawan opuszczono i Jagódka – cała fioletowa, mokra i wciąż połączona ze mną, dosięgła moich ust i twarzy swoją malutką nóżką.
Po odpępnieniu lekarz przytulił ją do mojego policzka – płaczącą, maleńką, piękną – uspokoiła się w ułamek sekundy, gdy zaczęłam ją witać znanym jej jeszcze z brzucha głosem. Nigdy nie zapomnę, jak pachniała i jak cudowne były jej oczka mrugające jak w zwolnionym tempie, patrzące tym tajemniczym mądrym wzrokiem, który tylko przez chwilę mają nowo narodzone dzieci.
Nie mogłam przestać płakać ze wzruszenia – już, nareszcie, w końcu – była z nami! Po chwili witała się ze swoim tatą, który czekał już na nią w noworodkowym kąciku. Symbolicznie odpępnił maleńką, pozbawiając ją zostawionego na tę okoliczność kawałka sznura pępowiny. A później znów trafiła do mnie. Lekarka uwolniła spod aparatury moją jedną rękę i tak, tuląc Jagódkowy policzek do swojego, opowiadałam jej o tym, jak bardzo się cieszę, że nareszcie jest z nami. Już po wszystkim doula pomogła nam wymościć Jagódce dogodne legowisko pod moją koszulą i tam, wtulona i wciąż plująca pozostałościami poprzedniego życia, moja mała dziewczynka ogrzewała się w ten cudowny magiczny dzień.
24 kwietnia, godz. 10.45, 3100 g, 54 cm – nasza córeczka.
Czy urodziła się tak, jak chciałam? Tak! Po rodzinnym, pełnym dobrych emocji porodzie. Wyczekana, zauważona, ważna dla każdego, kto towarzyszył nam i jej w tej drodze. Jagódka – księżniczka swoich narodzin. I ja – jak królowa matka, która tego dnia wydała ją na świat od początku do końca na swoich warunkach, u siebie i „u siebie” choć nie zawsze w domu. Otoczona ludźmi, którzy we mnie wierzyli i którzy robili wszystko, bym ten dzień zapamiętała tak, jak zapamiętałam – jako najpiękniejszy w swoim życiu.
Każdej przyszłej mamie życzę doświadczenia dobrego porodu – z poczuciem pełnego wsparcia, ogromnej mocy, pełnej podmiotowości i decyzyjności. Mój poród w moich rękach – to najważniejsze, bez względu na drogę, którą pojawi się na świecie dziecko. Już teraz nie mogę się doczekać następnego razu!:)