Archives

NIE ŻAŁUJE, ŻE SPRÓBOWAŁAM… CZYLI PRÓBA PORODU SN PO CC (Malbork)

CBAC czyli poród przez cięcie cesarskie po próbie porodu siłami natury może być wzmacniającym i pięknym doświadczeniem. Historia  Beaty pokazuje, że przede wszystkim od nastawienia – zarówno mamy jak i opiekujących się nią lekarzy i położnych  zależy jakość porodu – obojętnie, którą drogą się on kończy.

Zawsze marzyłam o porodzie naturalnym. Mimo, że jestem młoda. Pierwsze dziecko urodziłam w wieku 21 lat. Ciąża upragniona, nawet
bardzo upragniona. Przez ponad pół roku nie mogłam zajść w ciążę, moja lekarz na moje pytanie czy wszystko na pewno jest ze mną
dobrze, zbywała mnie. Takim oto sposobem trafiłam do swojego obecnego lekarza i po kilku badaniach i obserwacjach okazało się, że
muszę mieć symulowaną owulację. Udało się za pierwszym razem. Byłam w ciąży!

Pierwsza ciąża była piękna, ale nie do końca idealna, kilka pobytów w szpitalu, ciągłe zamartwianie się czy wszystko na pewno jest wporządku. Chyba każda przyszła mama tak ma. Okazało się, że będę miała córkę. Taka radość. Miałam urodzić moją wymarzoną córkę. Do samego końca ciąży myślałam o swoim porodzie. Wyobrażałam sobie jak to będzie. Nigdy przez myśl nie przyszło mi cesarskie cięcie. Dotrwaliśmy do terminu porodu i za poleceniem lekarza stawiliśmy się na oddziale położniczym. Po wszystkich badaniach, lekarz stwierdził, że chyba czeka nas cesarka, bo dziecko duże, a i podwójnie owinięte wokoło szyi pępowiną. Przepłakałam pół dnia, bo nie mogła zrozumieć dlaczego tak, a nie inaczej. Dlaczego akurat ja. Moje marzenie o porodzie naturalnym nie spełni się. Mieliśmy czekaćaż zaczną się regularne skurcze, żeby dać moje córce namiastkę porodu naturalnego. Do akcji porodowej jednak nie doszło, ponieważ  córka miała spore wahania tętna od 60 do 200. Pocięli mnie na szybko, na zimno. Byłam szczęśliwa, że jest ze mną cała i zdrowa, ale  jednak czułam, że zabrano moje marzenia. Dopadł mnie zespół popunkcyjny. Było naprawdę ciężko. Później problemy z karmieniem, ale  dzięki mojemu uporowi udało się, karmiłyśmy się piersią.

Na samą myśl o kolejnym cięciu było mi słabo. Wiedzieliśmy jednak z mężem, że chcemy kolejne dzieci. Drugie chcieliśmy szybko. Nigdy nie wgłębiałam się w temat porodu po pierwszym cięciu. Lekarz po roku od cc pozwolił nam starać się o kolejne dziecko. Udało się. Bez żadnych wspomagaczy owulacji… i tak na nowo rozwijała się we mnie mała fasolka. Najpierw strach, jak to będzie z drugim dzieckiem. Później radość.

Ciąża była idealna. Czułam się świetnie. Zaczęłam zagłębiać się w temat porodu naturalnego po cięciu cesarskim. Jaka była moja radość, że i takie porody się udają. Od dwóch lekarzy dowiedziałam się, że jeżeli wszystko będzie dobrze to będę mogła rodzić naturalnie. W tym czasie trafiłam też do grupy na facebooku NATURALNIE PO CESARCE. Historie opisane przez różne kobiety tylko bardziej umocniły moje chęci do porodu naturalnego. Przed 20 tygodniem ciąży zaczęły się dziwne bóle brzucha, zrobiłam sobie trochę wolnego od pracy i innych obowiązków i chyba wyleżałam ten ból, bo mniej więcej po 3-4 tygodniach wszystko wróciło do normy. Od 13 tygodnia ciąży wiedzieliśmy, że tym razem będziemy mieli synka. Takie szczęście. Ciąża do końca przebiegała idealnie. Wszystkie badania w normie. Cierpliwie czekaliśmy do terminu porodu. Tym razem wiedziałam, że nie dampołożyć się do szpitala z dniem wyznaczonego terminu porodu.Plan był taki, że poród rozpocznie się w domu z położną i później pojedziemy do szpitala.

Nadszedł termin z ostatniej miesiączki, lekarz na wizycie stwierdził, że wszystko dobrze i czekamy jeszcze 3 dni w domu do terminu z usg. Oczywiście nic się nie działo. Byłam zła na swoje ciało, że tak to przeciąga, ale wiedziałam, że mam jeszcze czas. Lekarz chciał żebym już położyła się na oddział, ale ja obiecałam, że pojawię się jak tylko coś mnie zaniepokoi, a na ktg będę się zjawiać co drugi dzień. Tak też było. Do szpitala jednak zgłosiłam się sama 8 dni po terminie, nikt mnie nie namawiał, sama czułam już potrzebę, jakoś tak wiedziałam, że będę spokojniejsza, kiedy maluch będzie pod kontrolą. Co jak co, ale zdrowie synka najważniejsze.

Do szpitala przyjęli mnie bez żadnego gadania, potwierdzając tylko czy na pewno jestem zdecydowana na VBAC.Potwierdziłam. Tak sobie spędziliśmy kilka dni na oddziale. Nikt mnie nie namawiał do cc. Wmiędzyczasie coś zaczynało się dziać. Odszedł czop śluzowy, skurcze nieregularne, ale jakieś tam były. Ktg mieściło się w normie, ale nie było za dobre. Były wahania  tętna malucha. Czekaliśmy na rozwój sytuacji. We wtorek 28 października zmęczona już całą  sytuacją i chęć zakończenia w końcu tej ciąży dałam się podłączyć pod oxy. Chciałam wracać jak najszybciej do domu, do niespełna  2 -letniej córki. Przed tym wszystkim myślałam, że w tym wypadku będę twarda, ale tęskniłam okropnie. Oxy rozchulało skurcze i przy mojej aktywności i kroplówce doszliśmy do rozwarcia 7 cm. Wody odeszły w sumie prawie na początku podłączenia oxy. Przy tych 7 cm wszystko ucichło. Skurcze ustały. Zatrzymaliśmy się na 7 cm. Czuła, że już tak blisko, ale jednak tak daleko. Synek ciągle był wysoko i nie napierał główką na szyjkę, jak to mówili „główka odbija w górę”, ktg coraz bardziej średnio. No i stało się, postanowili o cc. Ja zgodę podpisałam i za chwilę już na stole operacyjnym dostałam syna na chwilę do skóry, a później tata do kangurowania. Synek  owinął się szyją w pępowine, pępowina podobno krótka i trzymała go w górze. Oprócz tego moja położna która była przy cc mówiła, że  były małe szanse żeby w ogóle się wstawił w kanał rodny.

Moje odczucia? To cc w porównaniu do pierwszego to była przyjemność. Po pierwszym byłam rozbita, wszystko było dla mnie nie tak jak powinno. Teraz było pięknie. Do domu puścili nas po dwóch dobach, bo czułam się rewelacyjnie. Oprócz tego jestem mega zadowolona, że ordynator szpitala do samego końca namawiał do próby SN, chociaż namawiać nie musiał. Aaa…przy wypisie zapytał czy przyjdę do nich próbować SN po dwóch CC. Uśmiechnęłam się tylko…, bo kto wie.

Tak w wieku 23 lat stałam się podwójną mamą. Ostęp między jednym cc a drugim wyniósł dokładnie 22 miesiące. Jestem szczęśliwa, że poczułam chociaż namiastkę porodu naturalnego. Ból? Bolało, bardzo bolało, ale każdy skurcz przyjmowałam z radością. Po lekturze „Poród Naturalny” Iny May Gaskin jeszcze inaczej spojrzałam na poród. Zdecydowanie pomogła mi w radosnym porodzie. Mam ogromną nadzieję, że za trzecim razem się uda… Jak to mówią:  „do trzech razy sztuka”.

Historia Juliusza (Gdynia)

Naturalny poród – pierwszy czy kolejny –  to zawsze nieprzewidywalna podróż. Czasem jej przebieg zmusza mamę do wkroczenia na ścieżki, które chciała ominąć. Taka konieczność może rodzić trudne uczucia, ale jednocześnie pokazuje siłę i wspaniałość rodzącej kobiety, gotowej na pokonanie każdej drogi dla swojego Maleństwa. To prawdziwy CUD i wielkie ZWYCIĘSTWO. Zapraszam do przeczytania historii Julii:

Jestem mamą niespełna czteroletniego chłopca. Urodził się przez cesarskie cięcie, z powodu tzw. braku postępu porodu. Sam poród był indukowany oksytocyną nieco po terminie, z powodu małowodzia. Rodziłam z mężem, ale absolutnie wszystko nas przerosło. Okoliczności, przebieg, wszystko. Po kilku godzinach pod kroplówką rozwarcie było na półtora palca. Zero wsparcia ze strony personelu „o, to może potrwać jeszcze całą noc” i inne tego typu „rarytasy.”. Nikt nie zaproponował piłki, nie podpowiadał co robić. Wreszcie zbolała i zmęczona głównie chyba brakiem efektów, poddałam się i przeprowadzono cc. Synek był piękny i zdrowy. Po przewiezieniu na salę pooperacyjną dostawiono mi go do piersi.

Żal przyszedł kilka tygodni później. I narastał. Żal do siebie, że byłam za słaba, nie dość asertywna, że mogło to się skończyć zupełnie inaczej. Obiecałam sobie, że następnym razem BĘDZIE inaczej.

 Gdy w lipcu 2013 roku ujrzałam na teście ciążowym dwie kreski, każdy wieczór marzyłam i wizualizowałam sobie mój piękny poród naturalny. Bardzo dużo czytałam, przygotowywałam się. Robiłam różne ćwiczenia, aby pomóc dziecku ustawić się optymalnie do wyjścia.

Wzięłam doulę. Mąż miał być przy porodzie, o ile to możliwe. Priorytetem była opieka nad starszym, w tej kwestii musiałam mieć spokojną głowę.

Tydzień po terminie dostałam skierowanie do szpitala od mojego ginekologa, z powodu małowodzia i małych przyrostów wagi dziecka. Na IP wielkość dziecka oszacowano już zupełnie inaczej (in plus). Niestety szyjka nadal była dość długa i twarda, mimo oleju z wiesiołka, stymulacji brodawek i innych działań J.

Położyli mnie. Byłam trochę zniechęcona. Nie tak to miało się zacząć. Uważałam, że jeśli poród zacznie się spontanicznie, to na pewno się uda. Noc w szpitalu, jak w szpitalu na patologii, nieprzespana. Dużo badań – KTG od 05:00, słuchanie tętna, 8 kobiet na sali. Byłam w stałym kontakcie z doulą. Kazała chodzić po schodach i masować brodawki. Robiłam to, ale bez większej nadziei, bo do tej pory podejmowałam już te próby, będąc jeszcze w domu.

Około 14:00 pojawiły się pierwsze skurcze, tak co 13 minut. Leciutko bolesne. Nadal masowałam brodawki. Skurcze nie ustępowały, czułam je coraz bardziej, ciężko było siedzieć i leżeć. Dałam znać douli i mężowi. Personelowi nie. Chciałam mieć spokój i więcej czasu. Około 18:00  było KTG które nie wykazało absolutnie żadnego skurczu, mimo, że były co najmniej 3 i to bolesne. Około 19:00 zgłosiłam się na dyżurkę. Zbadała mnie lekarka i stwierdziła szyjkę zgładzoną, rozwarcie na 1 palec i przywarcie główki. Ależ byłam szczęśliwa.

Skurcze były coraz częstsze. Około północy nie mogłam już leżeć. Poszłam po lekarza, bo skurcze były co 4 minuty. Lekarz mnie zbadał i powiedział, że rozwarcie jest na 2 palce. Zjechałam na trakt porodowy, przybyła moja doula. Dużo skakałam na piłce, chodziłam pod prysznic. Skurcze jednak były dość rzadko, doula cały czas nakazywała masowanie brodawek. Około 10:00 kolejnego już dnia, badanie wykazało 4 palce rozwarcia. Byłam już bardzo zmęczona, nogi się pode mną uginały. Zaproponowano podanie nieco oksytocyny,  żeby rozkręcić skurcze. Bardzo się tego bałam, sądziłam, że nie zniosę więcej bólu. Doula podnosiła mnie na duchu. W międzyczasie przyjechał mąż, który bardzo mi pomagał przy skurczach, ściskając mi biodra. Miałam wielką nadzieję. Najgorsze za mną, myślałam. 10 cm rozwarcia potrafi zrobić się przecież w chwilę. Po około 2 godzinach kolejne badanie. Niestety rozwarcie ani drgnęło. Zaproponowano mi cc. Nie miałam już siły, w bólach byłam prawie 22 godziny.

Po 13:00 na świat przyszedł mój synek z wagą 4200 g (mój ginekolog mówił, że mały wazy około 3 kg). Niestety wody płodowe były zielone. Lekarz mówił, że Maluch nie był idealnie ułożony (twarzyczkowo).

Oczywiście nie żałuję, że spróbowałam. Kurcze, czułam tę magię.

Żałuję, że znowu nie wyszło, mimo, że zrobiłam chyba wszystko. Nie mam żalu do siebie, mam żal do swojego ciała, że nie chciało współpracować. Jest wielki niedosyt, ale z całą pewnością nie mam traumy, jak po poprzednim porodzie.

Nie wiem czy będę miała trzecie dziecko. Jeśli tak, myślę próbować rodzić naturalnie.

Z wielkiej księgi wpisów VBACowej grupy wsparcia… czyli narodziny Julka (Warszawa)

Jakiś czas temu portal NATURALNIE PO CESARCE poszerzył swoją działalność o funkcjonującą na facebooku grupę wsparcia.  Mamy przygotowujące się do porodu po cięciu cesarskim mogą tam zadać nurtujące ich pytania, podzielić się swoimi wątpliwościami, spostrzeżeniami i uzyskać wsparcie. Niektóre z mam dzielą się też swoimi doświadczeniami już po porodzie. Martyna zgodziła się, abym jej historię opublikowała także tutaj.

Wpis nr 1: 5 luty 2014

Jestem mamą żywiołowego 3,5latka, którego niestety mimo 8h walki urodziłam ostatecznie przez CC w Św. Zofii w Warszawie. Syn ważył 4,6kg i to zdaniem lekarzy (tzn. niewspółmierność płodu do mojej miednicy) było przyczyną 'niepowodzenia’. Ja mam na ten temat inną opinię. W skrócie: przyjęto mnie na patologię w 41 tygodniu ciąży jako 'przeterminowaną’. Test oksytocynowy, bolesny masaż szyjki zakończony przebiciem pęcherza płodowego, potem podawanie na potęgę oksytocyny i ciągłe kładzenie mnie pod KTG bez wskazań… Po 8h i dojściu do 5cm rozwarcia zadecydowano o cc. W tej chwili jestem 2giej ciąży, termin rozwiązania się zbliża (20marca) a ja jestem ogromnie zdeterminowana do SN. Mam rozpisany plan porodu, głowę pełną refleksji i inne nastawienie niż do 1 porodu. Na pewno nie będę już teraz tak pokorna i bezwolna wobec 'autorytetu’ personelu. Przede mną 'wyrok’ USG w 36tyg, do tej pory szacowana waga malucha jest znacznie mniejsza niż starszego brata na tym etapie, blizna po cc ponoć super, a i ginekolog daje mi spore szanse i dużo wsparcia (przy okazji polecam panią doktor M. Łubiarz z „Zośki”). Jestem na etapie decyzji o podpisaniu umowy z położną, rozważam dwie dostępne w tym moim terminie i polecane przez koleżanki Panie: Joannę Szeląg i Bożenę Zaborowską.

Wpis nr 2: 29 marzec 2014

Za mną rozwiązanie. Niestety i tym razem skończyło się CC, ale przeżyłam kilkanaście godzin porodu naturalnego, wspierania przez przecudowną położną (Bożena Zaborowska, Szpital Św. Zofii, Warszawa) która nie tylko respektowała mój „wyśrubowany” plan porodu, ale dała mi znacznie więcej- wiele ciepła, taktu, czujnej obecności, dotyku niosącego ulgę, wielkiej motywacji by się nie poddawać, celnych sugestii i porad, dyskretnego ogarniania kwestii formalnych… Mogłabym wypisywać same superlatywy bez końca. Poród rozpoczął się samoistnymi skurczami w nocy, bujałam je i rozwijałam całą kolejną dobę (mieszkam obok szpitala więc byłam 2 razy na KTG i kontroli rozwarcia, które niestety nie następowało) będąc w ciągnącym się od tyg. ostrym zapaleniu oskrzeli i na dwóch antybiotykach.

Siła kobiecego organizmu i jakaś tajemna jego mobilizacja sprawiły, że na 48h ustała całkiem astma oskrzelowa i totalny kaszel, by dać mi szansę urodzić  W każdym razie po ponad dobie skurczy i mojej odmowie przyjęcia na patologię ciąży (wszystkie wyniki, KTG itd. były idealne) w końcu rozwarcie ruszyło i Bożenka mogła wziąć mnie na porodówkę. To była dłuuuga noc i jeszcze dłuuuższy dzień. Nie sądziłam, że jestem w stanie znieść 2 doby praktycznie bez snu, bez jedzenia, w chorobie, w torturach bóli krzyżowych – a jednocześnie czerpać z tego doświadczenia tak wielką moc, przeżywać tak świadomie każdy sygnał z ciała i od dziecka.

Doszliśmy do 7cm i…wszystko kompletnie padło. Moje parametry krwi zaczęły spadać, gwałtownie skoczyło mi CRP i pojawiła się ostra leukocytoza. Tętno dziecka zaczęło się wahać, a ze mną był coraz słabszy kontakt, odpływałam ze zmęczenia i nawracającej choroby. Lekarka, która ogromnie motywowała mnie do naturalnego porodu, rozłożyła ręce i powiedziała, że serdecznie mi radzi, byśmy jednak zrobili CC. Obawa gwałtownej infekcji i jej przejścia na maluszka, mój kiepski stan = wyjazd na salę operacyjną.

Mimo wszystko nie wspominam tego wszystkiego jako porażki jak to miało miejsce przy 1 porodzie. Wiem, że tym razem zrobiłam wszystko, i ja i mój wspierający mąż, jak i położna i lekarze, by Julek urodził się drogami natury. Syn urodził się na szczęście wolny od choróbsk, silny i bardzo pogodny, spokojny. Pozostaliśmy w szpitalu dłużej ze względu na moją infekcję i tony leków dożylnych.

Na szczęście jesteśmy już w domu, szczęśliwi i zdrowi, w radosnym komplecie.
Dziękuję Wam Drogie Koleżanki za wszelkie rady i wsparcie jakich mi udzieliłyście, wszystkim tym z Was, które szykują się do rozwiązania życzę powodzenia, by był to piękny i wymarzony poród. Wszystkiego dobrego!

Narodziny Jagódki

Oto pierwsza z historii VBACów, które zakończyły się powtórnym cięciem cesarskim – pełna emocji, wzruszająca i …. z tchnącą pozytywną energią puentą. Wspomnieniami z narodzin swojej córeczki dzieli się mama Jagody.

22 kwietnia na wizycie lekarskiej USG obliczyło szacowaną wagę Jagódki na blisko 4 kg. Było już kilka dni po terminie, ja – matka z blizną – sama w sobie powodowałam u lekarzy większą nerwowość, a wszystko to razem wzięte doprowadziło tego dnia do finału w postaci skierowania do szpitala, by tam poddawać się ciągłemu monitorowaniu, czy już wybucham czy wciąż tylko tykam złowieszczo.

Przepłakałam cały wieczór, czując, że jestem o krok od utraty nadziei na poród o własnych siłach. Jedyne, na co się zdobyłam, to podjęcie decyzji, że za nic w świecie nie pojadę rano położyć się w szpitalnym łóżku. Właściwie jak na zawołanie towarzyszące mi od wielu dni skurcze przepowiadające nagle przybrały na sile i częstotliwości. Od tego wieczoru towarzyszyły mi bez przerwy co kilka – kilkanaście minut. Rano zintensyfikowały się jeszcze bardziej i właściwie byłam już pewna, że nie będę musiała skorzystać z wątpliwej atrakcyjności oferty patologii ciąży. Poszłam na spacer po lesie – „indukcyjny” klasyk ostatnich tygodni.

W miarę upływu dnia stawało się coraz bardziej jasne, że powoli COŚ się zaczyna. Wczesnym popołudniem skurcze były już mocne i częste, choć wciąż nieregularne, występowały co 5-7-10 minut.

Upiekłam ciasto. Czekoladowa szarlotka. Wyszła jak zwykle genialna, choć nie udało się już kupić brakującego cukru pudru. Wczorajsza smutna myśl o długich dniach oczekiwania w szpitalu odleciała w nieznane.

Mąż tym razem wrócił do domu bez synka, zostawiając go u dziadków. Podekscytowani czekaliśmy na rozwój wypadków. Kilka chwil bliskości zaowocowało skurczami co 3 minuty i choć tak już bywało – tym razem było inaczej – kąpiel jeszcze je zintensyfikowała. To naprawdę się działo!

W jednej chwili zrobiłam się najbardziej głodnym człowiekiem na ziemi – ciasto, kanapki, liście malin, kawa – niemal do narodzin Jagody będę żałowała tego zestawu. Jego smak wracał do ust po każdym skurczu…

Ostrzygłam męża. Usilne starania, by znaleźć coś do prasowania, zakończyły się fiaskiem (niesłychane…). Postanowiłam się zdrzemnąć, ale to też nie wyszło. Włączyliśmy film. Almodovar i jakaś pani w jaskrawym sweterku – tylko tyle pamiętam, bo skurcze co 2,5-5 minut były już zbyt absorbujące, żeby skupić się na akcji. Wciąż baliśmy się nazwać to, co się działo, porodem. Było dokładnie tak jak poprzednio – skurcze były nieregularne mimo dużej siły i czasu trwania. Poprzednio po wielu godzinach akcji skurczowej udało się osiągnąć opuszek rozwarcia…

Wieczorem wszystko wyglądało tak samo – z tą różnicą, że było coraz intensywniej. Zawód miesiąca – wymarzony od wielu tygodni, wyczekany termofor z pestek wiśni. Na moje skurcze działał raczej bólotwórczo niż łagodząco. Hit – wanna. Woda cudownie wprost łagodziła nieprzyjemne odczucia, zadziwiająco kojąco działał na mnie już sam jej szum, gdy powoli napełniała wannę. Jedynym zaskoczeniem był dla mnie fakt, że wyjście z wanny nieodłącznie wiązało się z nagłą zmianą pozycji, ponieważ jak na zawołanie pojawiał się w tym momencie – dosłownie – rzucający na kolana skurcz.

W końcu zdecydowaliśmy się zadzwonić po naszą doulę-położną. Blisko godzina nareszcie regularnych skurczy – co ok. 3 minuty – dodała wiary w to, że tym razem naprawdę się na dobre zaczęło. Położna dała nam kolejną godzinę, a skurcze znów rozjechały się do nieregularnych odstępów. Ale nie myślałam już o tym, bo wymagały od nas obojga pełnej uwagi. Największą pomocą podczas każdego skurczu były dla mnie ręce męża. Podczas każdego skurczu z całej siły uciskał mi najróżniejsze wybrane kości miednicy  – do dziś podziwiam go za wytrzymałość!

Po przyjeździe położnej czekała nas chwila prawdy – mój największy znak zapytania – czy tym razem osiągnę jakieś rozwarcie? Tak! Dwa centymetry. Ktoś mógłby rzec, że niewiele, ale dla mnie to była cudowna, radosna wiadomość. Przekroczyłam granicę zbudowaną poprzedniego razu… Rodziłam -naprawdę!

Krążyłam między wanną, łóżkiem a toaletą, utwierdzając się w przekonaniu, że w jakimkolwiek wydaniu – łazienka jest najlepszym miejscem do rodzenia dzieci… W prawie każdym skurczu towarzyszył mi mąż. Pamiętam uczucie niemalże paniki, gdy po raz pierwszy po przybyciu położnej był w innym pomieszczeniu, kiedy poczułam skurcz. Potrzebowałam czasu, by poczuć się bezpiecznie przy kimś innym, nawet jeśli tym kimś była znana mi, zaufana, cudowna kobieta, położna, doula.

Czas mijał, a wszystko stało w miejscu. Na wyczekanych dwóch centymetrach. Zrobiło się ciężej, jeszcze gwałtowniej, skurcze przychodziły nagle, jednym szarpnięciem ściskały, drugim uderzały jak betonowa pięść. I po raz setny zupełnie się rozregulowały, przychodząc raz po 3, a raz po 5 minutach. Weszłam do wanny, położna była ze mną. Rozmawiałyśmy o tym, czego bym chciała, jeśli i tym razem zatrzymam się na drodze do pełnego rozwarcia. Właśnie wtedy skurcze zmieniły się. Wyraźnie to pamiętam, bo z szarpiących i niespodziewanych po raz pierwszy od początku stały się przewidywalne. Czułam, kiedy się zbliżają, jak powoli rosną w siłę, czułam centymetr po centymetrze, jak zaczynają się i płyną w dół, gdzie osiągają największą moc i odpływają, zostawiając uczucie pełnego rozluźnienia, tak jakby nigdy ich nie było. Właśnie wtedy stały się regularne. Wydłużyły się. Dały się oswoić i poznać. Udomowić jak dzikie dotychczas zwierzę.

4 centymetry. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że to robię – idę do przodu, krok po kroku, skurcz po skurczu, powoli, mozolnie, zaskakująco, nagłymi skokami – ale poród postępował.

Nad ranem pojechaliśmy do szpitala, wciąż z 4 cm i nastawieniem, że będzie, co ma być, ale jedno jest pewne – niedługo poznamy naszą córeczkę. W myślach, z którymi rozprawiałam się tygodniami, wyjazd do szpitala i pojawienie się tam było dla mnie jak skok na bungie, sama myśl przyprawiała mnie o szybsze bicie serca. Zupełnie zaskoczyło mnie, że decyzja o wyjściu z domu i zawitanie na izbie przyjęć kompletnie mnie nie obeszły. Nie obeszło mnie, że przyjęła nas jedna z najbardziej niemiłych położnych, jakie tam pracują. Nie obeszło mnie, że wypełnialiśmy tysiąc papierów. Nie obeszło mnie, że po raz pierwszy od 3 lat jestem na TEJ sali, gdzie stoi TA wanna, TO łóżko – wszystko, jak przy pierwszym porodzie. Nie obeszło mnie badanie wewnętrzne, KTG, USG, całość szpitalnych procedur. Ku swojemu drobnemu niezadowoleniu nie doświadczyłam nawet efektu izby przyjęć, który mógłby mi pozwolić na chwilę odpoczynku od skurczy;) Zupełnie zapomniałam, że to szpital, zapomniałam się nawet bać, że ktoś będzie chciał mnie przekonać do cięcia ze względu na dużą szacowaną wagę dziecka.

Trzystronnicowy kombajn pt. „plan porodu” nie wywołał zbyt wielkiej konsternacji ani u lekarki ani u położnych. Nigdy nie przestanę się cieszyć z tego, że powstał i co dzięki niemu udało nam się zrealizować.

Zapomniałabym! Z izby przyjęć jechałam na porodówkę wózkiem – chyba nic mnie tak nie ubawiło podczas porodu jak ta przejażdżka i przebłysk świadomości, który ukazał mi w głowie swój prawdopodobny obraz na tym pojeździe, w swoim ówczesnym stanie ciała i ducha – właściwie śmiałam się chyba do samego wejścia na porodówkę.

W sekundę a może w godzinę uwinęliśmy się z badaniami. Do wanny już lała się woda. Sama świadomość, że do niej wejdę, ujmowała moim skurczom mniej więcej połowę bólowej skali. Hydromasaż, który wanna oferowała w standardzie, powinien być oficjalnie uznany za lek przeciwbólowy… Kolejne odkrycie – hałas hydromasażu, podobnie jak dźwięk nalewanej wody, także wykazuje znaczące działanie przeciwbólowe.

Chciałam spać, byłam już bardzo zmęczona po tak wielu godzinach ciągłych skurczy. Wanna nadawała się do tego celu prawie idealnie, a perspektywa przespania 2 minut między skurczami też wydawała się całkiem zachęcająca.

6 centymetrów! Ale dziecko wciąż wysoko, zupełnie bez ochoty na wyjście na świat. Skurcze wymagały angażowania całej siebie, wsparcia męża i douli. Dlaczego nie siedzę w wannie bez przerwy?! Mijają kolejne godziny – od skurczu do skurczu, powoli robi się jasno. I coraz jaśniej widać, że długość porodu nie przemawia na moją korzyść. Po zmianie lekarzy nadszedł czas na kolejne badania. Zmian wciąż nie widać.

Wszystko zlewa mi się dziś w jedną całość. Długo siedziałam schowana w ciemnej toalecie, trochę sama, trochę z doulą. Trochę na piłce i materacu. Trochę na łóżku i trochę w wannie. Mąż trochę masował, a trochę łapał sen w fotelu, gdy ja łapałam go w jednostajnym warkocie hydromasażu. Przejście przez skurcze nie było już ani głośnym oddechem ani nawet pojękiwaniem. Im więcej ich miałam za sobą, tym bardziej pomagały mi już tylko dziwne gardłowe warkoty, których nie powstydziłby się nawet wokalista blackmetalowego zespołu…

Trochę masażu, trochę ucisku, a ja coraz mniej miałam siły na płynięcie ze skurczami. Pamiętam przynajmniej dwa razy, gdy po kolejnych silnych skurczach płakałam, że już więcej nie dam rady i boję się następnego. Pamiętam, że były to chwile, gdy obecność mojej douli była na wagę złota. Pamiętam zapach jej koszulki, gdy tuliła mnie jak własną córkę, dodając otuchy i kierując moją poszatkowaną strachem przed kolejnym skurczem uwagę na próby ponownego zaśnięcia choć na ułamek minuty. Pamiętam, że zupełnie inaczej czułam się śpiąc w wannie między skurczami, gdy wiedziałam, że siedziała obok na ziemi, polewając mnie wodą lub tylko patrząc w moją stronę. Mąż był najlepszym lekarstwem na każdy ból mojego ciała, ona – najlepszym antidotum na moją niepewność i strach. Nie mogę sobie wyobrazić lepszego wsparcia niż to, które dali mi oboje razem.

Ostatnie wejście do wanny. Próbujemy niespania, działania mimo braku sił, ale czuję się bardziej jak hipopotam w galarecie niż aktywna kobieta, którą byłam jeszcze kilkanaście godzin temu… Spać!!! Niech ktoś zabierze moje skurcze choć na godzinę… Na dworze jest już zupełnie jasno, jest piękny wiosenny dzień, idealny na narodziny Jagody – w sam raz dla uczczenia jej imienia.

Z tamtego czasu mam jedynie mgliste wspomnienia, upływ czasu potwierdzały jedynie kolejne coraz trudniejsze skurcze. Wiem, że ponownie mnie zbadano. USG pokazało, że blizna po poprzednim cięciu rozciągnęła się do 2 mm. Rozwarcie utknęło na 6-7 centymetrze i nie postępowało od kilku godzin mimo silnych, długich i częstych skurczy. Jagódka nie miała zamiaru wychodzić, wciąż siedziała bardzo wysoko, nie wstawiała się, a badanie wewnętrzne było jak przedzieranie się przez długi tunel wprost do moich migdałków… Co dalej?

Mam sama zdecydować, co robimy, choć lekarz na tym etapie już sugeruje cięcie. Miotam się, w końcu tak długo czekałam, tak wiele zrobiłam, tak bardzo chciałam – mimo przeciwności – urodzić naturalnie… Szukam odpowiedzi w oczach i słowach douli i męża, rozmawiamy, zastanawiamy się, rozważamy – ale wiem, że oni wiedzą, że to moja decyzja, podkreślałam to tysiące razy przez całe miesiące przed porodem…

Decyduję.

Na stole operacyjnym przed znieczuleniem doganiają mnie jeszcze dwa skurcze, ostatnie w tym porodzie… Cieszę się, ale trochę mi żal – pora na zaangażowanie sił spoza możliwości natury. Boję się cięcia. Tym razem pamiętam i wiem, jak wygląda operacja i przede wszystkim – że ostatni skurcz nie będzie kończył bólu związanego z wydaniem na świat dziecka. Boję się tak bardzo, że proszę anestezjolożkę o trzymanie za rękę. Trzyma i głaszcze, a w międzyczasie żartuje i zagaduje, by odwrócić moją uwagę od wydarzeń za niebieską kurtyną. To tylko chwila, choć wydaje się, że wieczność.

Zaraz nareszcie będziemy razem – w chwili gdy to pomyślałam, usłyszałam „10.45, jest!” i łzy trysnęły mi z oczu prawdziwą fontanną. Natychmiast po opuszczeniu brzucha matki moja córka po raz kolejny pokazała charakter, siusiając na witających ją na świecie lekarzy… Chwilę później parawan opuszczono i Jagódka – cała fioletowa, mokra i wciąż połączona ze mną, dosięgła moich ust i twarzy swoją malutką nóżką.

Po odpępnieniu lekarz przytulił ją do mojego policzka – płaczącą, maleńką, piękną – uspokoiła się w ułamek sekundy, gdy zaczęłam ją witać znanym jej jeszcze z brzucha głosem. Nigdy nie zapomnę, jak pachniała i jak cudowne były jej oczka mrugające jak w zwolnionym tempie, patrzące tym tajemniczym mądrym wzrokiem, który tylko przez chwilę mają nowo narodzone dzieci.

Nie mogłam przestać płakać ze wzruszenia – już, nareszcie, w końcu – była z nami! Po chwili witała się ze swoim tatą, który czekał już na nią w noworodkowym kąciku. Symbolicznie odpępnił maleńką, pozbawiając ją zostawionego na tę okoliczność kawałka sznura pępowiny. A później znów trafiła do mnie. Lekarka uwolniła spod aparatury moją jedną rękę i tak, tuląc Jagódkowy policzek do swojego, opowiadałam jej o tym, jak bardzo się cieszę, że nareszcie jest z nami. Już po wszystkim doula pomogła nam wymościć Jagódce dogodne legowisko pod moją koszulą i tam, wtulona i wciąż plująca pozostałościami poprzedniego życia, moja mała dziewczynka ogrzewała się w ten cudowny magiczny dzień.

24 kwietnia, godz. 10.45, 3100 g, 54 cm – nasza córeczka.

Czy urodziła się tak, jak chciałam? Tak! Po rodzinnym, pełnym dobrych emocji porodzie. Wyczekana, zauważona, ważna dla każdego, kto towarzyszył nam i jej w tej drodze. Jagódka – księżniczka swoich narodzin. I ja – jak królowa matka, która tego dnia wydała ją na świat od początku do końca na swoich warunkach, u siebie i „u siebie” choć nie zawsze w domu. Otoczona ludźmi, którzy we mnie wierzyli i którzy robili wszystko, bym ten dzień zapamiętała tak, jak zapamiętałam – jako najpiękniejszy w swoim życiu.

Każdej przyszłej mamie życzę doświadczenia dobrego porodu – z poczuciem pełnego wsparcia, ogromnej mocy, pełnej podmiotowości i decyzyjności. Mój poród w moich rękach – to najważniejsze, bez względu na drogę, którą pojawi się na świecie dziecko. Już teraz nie mogę się doczekać następnego razu!:)

Nie żałuję, że spróbowałam

Czasem VBAC kończy się powtórnym cięciem cesarskim. Nie oznacza to jednak, że mamy, których udziałem stał się taki przebieg kolejnego porodu żałują, że podjęły próbę. Choć zakończenie było cesarskie, wiele z nich mówi, że rodzenie siłami natury było piękne i jeśli będzie okazja w przyszłości…. być może spróbują jeszcze raz.