Archive | kwiecień 2013

Narodziny Ignasia i Józi (Warszawa)

Poród domowy zakończony niespodziewaną cesarką i uzdrawiający poród siłami natury po cc. Oto inspirująca, tętniąca emocjami historia Kasi.

Moja córeczka przyszła na świat zaledwie trzy tygodnie temu, ale historia tych narodzin zaczyna się dużo wcześniej…

Pamiętam bardzo dobrze, jak moja mama wspominała swoje dwa porody. Ból, strach, przerażająca samotność, upokorzenie. O ile narodziny mojego brata miały w miejsce w jednej z wielu istniejących jeszcze wtedy izb porodowych i, poza mglistym wspomnieniem bólu, nie pozostawiły po sobie wielkiego piętna, o tyle, moje narodziny były dla mamy traumatycznym przeżyciem. Doświadczyła wszystkich serwowanych wówczas w szpitalach „atrakcji”, musiała zmierzyć się ze znieczulicą lekarzy, którzy, zebrawszy się licznie wokół łóżka porodowego, nie szczędzili niesmacznych komentarzy. Po porodzie mamę poinformowano, że urodziła się córeczka. Córeczkę pielęgniarka natychmiast skwapliwie porwała i zaniosła na Oddział Noworodkowy, mamę zaś, z braku miejsc, umieszczono na Oddziale Ginekologii. „Brudnym”, jak mówiono, oddziale. Przez trzy dni nie mogła nawet przyjść i zobaczyć swojego dziecka, nie mówiąc o przytuleniu czy nakarmieniu…

Miałam kilkanaście lat, gdy słuchałam tych historii. Nie czułam współczucia. Czułam tylko gniew. Nie chciałam wierzyć, że ten obezwładniający ból, strach i poczucie odarcia z godności są nieodłączną częścią macierzyństwa. Rosło we mnie postanowienie, że, jeśli kiedyś będę miała dzieci, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by udowodnić światu, mojej mamie i sobie samej, że prawda o porodzie jest inna…

Minęło kilka lat. Byłam już szczęśliwą, zakochaną po uszy narzeczoną. Przez przypadek wpadły mi w ręce historie porodowe nadesłane do Fundacji Rodzić po Ludzku. Przeczytałam je wszystkie. Poczułam się tak, jak wtedy, gdy słuchałam opowieści mojej mamy: łzy gniewu, bezsilności i mocne pragnienie, by ze mną było inaczej. Wtedy trafiłam na opisy porodów domowych. Zachwyciłam się niezwykłą siłą, mądrością i pasją, która z nich płynęła. Zapragnęłam, by tak właśnie wyglądał mój poród: by przebiegał w atmosferze spokoju, szacunku dla mamy i rodzącego się dziecka, by były przy mnie osoby, którym ufam, by to wydarzenie mogło być źródłem siły, a nie bolesnym wspomnieniem, które będę chciała jak najszybciej wymazać z pamięci.

Kilka miesięcy po ślubie zobaczyłam na teście ciążowym dwie różowe kreseczki. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Ciąża przebiegała podręcznikowo. Rozpieszczałam się zapamiętale, dbałam o dietę, ćwiczyłam, spacerowałam, głaskałam rosnący w zaskakująco szybkim tempie brzuszek i przygotowywałam się do rodzenia w domu. Powoli zbliżał się termin porodu…
Któregoś dnia, gdzieś w okolicach 39 tygodnia, ogarnęło mnie nagłe przerażenie. Jak sobie poradzę? Jak będzie wyglądać moje życie? Co, jeśli nie uda się urodzić w domu? Na wieczór miałam zaplanowaną wizytę lekarską. Okazało się, że mam już 2 cm rozwarcia i w ciągu kilku najbliższych dni powinnam zacząć rodzić. Około 2 w nocy poczułam lekkie skurcze, które dość szybko zaczęły się nasilać i występować z coraz większą częstotliwością. Obudziłam męża, spojrzał na zegarek i stwierdził „Dziewczyno, ty masz skurcze co 3 minuty!”.

A więc rodzimy! Jeszcze kawałek bloku czekoladowego zjedzony między skurczami, szybkie przeczesanie włosów (no przecież w takim dniu nie mogę wyglądać byle jak!) i telefon do położnej. Zaczynamy porodowy taniec. Już nie mam wątpliwości. Moje ciało musi poddać się temu rytmowi, który narzuca nam coraz szybsze tempo. Przytulam się do męża, śpiewam samogłoski, muszę się otworzyć, nie mogę się bronić, to takie trudne… 6 rano. Jest już nasza położna. Badanie – 6 cm rozwarcia! „ O 12 powinniśmy mieć już dzieciątko” – mówi. Skurcze zaczynają być trudne do zniesienia. Drażni mnie dzienne światło. Łatwiej rodzi się w ciemności. Woda nie pomaga, nie mogę sobie znaleźć miejsca w wannie. Masaż krzyża tylko nasila ból. Próbuję różnych pozycji. Kucam podtrzymywana przez męża, klęczę przy fotelu, na sako… Już dawno straciłam poczucie czasu… Wiem tylko, że każdy kolejny skurcz przychodzi zbyt szybko. B. jest przy mnie, wspiera mnie, naprawdę rodzi ze mną. Położne są na każde nasze zawołanie. W którymś momencie zaczynam jednak rozumieć, że nie wszystko idzie tak, jak powinno… Główka dziecka jest cały czas wysoko, choć mamy już prawie pełne rozwarcie… Zaczynam się bać, kalkulować, próbuję przypomnieć sobie jakieś informacje ze szkoły rodzenia… Ale przecież to macica, nie głowa, ma rodzić. „Chyba będziemy musieli jechać do szpitala” – słyszę głos położnej. Dzwonimy do mojej lekarki- ona też radzi udać się na izbę przyjęć. Już wiem, że nie urodzę. Poddaję się, choć moim ciałem wciąż szarpią bolesne skurcze. „Zrobią mi cesarkę?” – pytam. „Nie będzie żadnej cesarki”.
Przypomina mi się sen z początków ciąży. Budzę się rano w mieszkaniu moich rodziców, macam brzuch – płaski. Przerażona biegnę do ich sypialni i krzyczę: „Co stało się z moim dzieckiem?!” A oni odpowiadają: „Zrobiliśmy ci w nocy cesarkę. Tak będzie dla Was najlepiej”.
Na jawie decyzja już podjęta. Jedziemy do szpitala. Jestem jednym wielkim skurczem, nie wyobrażam sobie, jak zniosę jazdę samochodem. Jednak posłusznie ubieram się, bierzemy przygotowaną na wszelki wypadek torbę i ruszamy. Jest około 17. Godzina korków. Pada deszcz. Mamy do pokonania całkiem spory kawałek drogi. „Nie ma zagrożenia życia” – uspokaja nas położna. Ja mamroczę modlitwy, ściskam w dłoni różaniec, modlę się już tylko o siłę do zaakceptowania tego, co się ma stać. Na izbie przyjęć wszyscy są mili, ale musimy wypełnić całą stertę dokumentów. Podpisuję je bezwiednie między kolejnymi skurczami, kucając przy łóżku. Jest mi wszystko jedno. Chcę tylko, żeby to się już skończyło i żeby nikt na mnie nie krzyczał. Staję się potulną pacjentką, chociaż w teczce z dokumentami mam spisany mój plan porodu, który, w razie potrzeby, miał mnie chronić przed szpitalną rutyną. Plan porodu diabli wzięli. Teraz każą mi się położyć na łóżku i wiozą mnie na trakt porodowy. Podłączają mnie pod ktg. Porażona bólem, wrzeszczę wniebogłosy, położna szybko odpina pasy. Jest decyzja o cesarskim cięciu. Mam przejść do sali obok. Ostatni skurcz łapie mnie w progu drzwi. Kucam, trzymając się framugi. Ktoś z tyłu pogania mnie, krzyczy, że nie mamy czasu, bo następna pacjentka czeka w kolejce. Zastrzyk w kręgosłup. Ogromna ulga dla wymęczonego ciała, ale ból kumuluje się teraz w przerażonym umyśle. Płaczę, trzęsę się ze strachu, nie wiem, co się ze mną dzieje. Ktoś rzuca: „ Co Pani tak histeryzuje?”. Odpływam. Z letargu wyrywa mnie głos lekarza „ 19:03″. Jak to, już jest? JEST! Synek! 4392 g, 57 cm. ILE?! Jest taki piękny. Nie pozwalają mi go przytulić, pokazują tylko z odległości kilkunastu centymetrów. Dzięki Bogu, jest ze mną mąż. Równie oszołomiony jak ja, biega między niemowlęcą wagą a stołem operacyjnym. Chwilę potem rozdzielają nas. Budzę się na sali pooperacyjnej, podłączona mnóstwem kabelków do różnych maszyn. Moje ciało jest bezwładne, zupełnie obce. Przynoszą małego. Moja pierwsza myśl: „ Dlaczego ma na sobie ubranko, którego nie lubię?” Zaczyna się nowy rozdział w moim życiu, długa droga uczenia się miłości do tego małego człowieka. Ratuje mnie wspomnienie tych kilkunastu godzin porodu spędzonych w domu. Nie pamiętam już bólu, tylko niezwykłą bliskość, której doświadczyłam z mężem, słowa pełne miłości, ciepłą obecność położnych. Cieszę się, że mogłam dać mojemu synkowi ten czas, że doświadczyłam bólu rodzenia. Wszystkim, którzy teraz powtarzają mi „A nie mówiłam?”, odpowiadam, że poród był piękny, że żadnej decyzji nie żałuję. Tylko ta cesarka… Mamie podsuwam książkę naszej położnej. Początkowo sceptyczna, zaczyna czytać relacje porodowe i łzy napływają jej do oczu. „Teraz rozumiem” – mówi.
10 miesięcy później, w piękny, majowy poranek, znów widzę dwie kreseczki. Lekkie zaskoczenie, ale cieszymy się. Wiem, że większość lekarzy każe zaczekać z kolejną ciążą po cesarce co najmniej 12 miesięcy, ale ja bardziej niż o pooperacyjną bliznę, boję się o blizny na sercu, które pozostawił tamten poród. Jednocześnie gdzieś, w głębi duszy, ufam, że w doświadczeniu drugiego macierzyństwa czeka mnie uzdrowienie.
Ciąża i tym razem przebiega spokojnie, choć nie mam już czasu na rozpieszczanie się. Moje otoczenie też nie zwraca wielkiej uwagi na mój rosnący brzuszek i chyba mi z tym dobrze. Wiem, że noszę w sobie tajemnicę nowego życia i to mi wystarcza. Nie muszę być już idealną, zawsze uśmiechniętą ciężarną: pozwalam sobie na dietetyczne grzeszki i chwile zupełnego załamania. Szukam w Internecie informacji na temat porodu naturalnego po cesarskim cięciu. Na polskich stronach dużo suchych, medycznych danych. Nie tego potrzebuję. W końcu trafiam na linki do anglojęzycznych stron. Płaczę, czytając wiersze napisane przez kobiety, których dzieci przyszły na świat przez cesarskie cięcie. Czytam historie mam, których jedyną kartą przetargową w walce o naturalny poród było wielkie, instynktowne pragnienie, by urodzić własnymi siłami. Raz jeszcze przeżywam swoją żałobę, płaczę nad sobą, nad moim synkiem, nad naszymi pierwszymi, wspólnymi chwilami pełnymi łez, zwątpienia, strachu i bezradności. Powoli rodzi się we mnie zgoda na te doświadczenia. Oto jestem: ja – matka niedoskonała, rodząca przez cesarskie cięcie, karmiąca butelką, płacząca przez długie miesiące. Nie dałam synkowi najlepszego porodu, najlepszego pokarmu, lubiłam wymykać się z mężem z domu, zostawiając go pod okiem babci, czasem, zamiast Mozarta, puszczałam mu Depeche Mode, ale teraz patrzę na niego i widzę małego, szczęśliwego chłopca, który mnie kocha. Z wzajemnością. Pod sercem noszę zaś malutką dziewczynkę, która kopie mnie z coraz większą siłą.
Od początku nie mam wątpliwości, że chcemy próbować rodzić naturalnie, jeśli tylko nie wystąpią jakieś niespodziewane komplikacje. Lekarze sceptycznie patrzą na wpisaną w kartę ciąży „niewspółmierność porodową”, która miała być przyczyną cesarskiego cięcia. Niektórzy straszą „położniczym sajgonem”, kręcą głową nad krótką przerwą między ciążami, powtarzają, że wszystko zależeć będzie od wagi dziecka, ale ostatecznie nie przekreślają naszych szans na poród drogami natury. Tym razem będziemy rodzić w szpitalu, ale miejsce nie jest dla mnie najważniejsze. Decydujemy się na indywidualną opiekę położnej. Po spotkaniu z położną E. wracam do domu spokojna. Marzę po cichu o naprawdę dobrym porodzie, ale wiem, że każdy scenariusz może się spełnić. Nie chcę planować, wybiegać w przyszłość, usilnie czepiać się jednego rozwiązania. Proszę tylko małą, żeby nie urosła nam za bardzo i nie chciała wychodzić zbyt prędko. To dopiero 34 tc, a mnie od kilku tygodni męczą skurcze, szyjka już miękka, przygotowana do porodu. Boję się przedwczesnego porodu, no i obiecałam E., że nie zacznę rodzić w sylwestrową noc. Mija Sylwester, jeden tydzień, drugi, trzeci… Zaczynam się niepokoić. Zaopatruję się w olej rycynowy, ale jakoś nie mam odwagi go wypić.
W sobotę, tydzień przed terminem porodu wg USG, wybieram się rano na wyprzedażowe zakupy, a moich mężczyzn wysyłam do lasu na spacer. Po spacerze młody zasypia kamiennym snem, a my mamy trochę czasu dla siebie. Wieczorem chcemy wybrać się na Eucharystię celebrowaną przez naszą wspólnotę. Ja mam w planach jeszcze „indukcyjną” sesję schodzenia po schodach. Zakładam wygodne dresy i zaczynam mój „trening”. Trochę wątpię w skuteczność moich działań, czuję się idiotycznie i mam tylko nadzieję, że nie spotkam żadnego sąsiada. No cóż, lepsze to niż nicnierobienie i nerwowe wpatrywanie się w kalendarz z zaznaczonymi kolejnymi tygodniami ciąży.

Wieczorem czuję lekkie pobolewanie w podbrzuszu, ale staram się nie zwracać na nie zbytniej uwagi. Spokojnie szykujemy się do wyjścia. Jest 20. Docieramy do oddalonego o 25 km kościoła. Ławki są koszmarnie niewygodne, nie mogę sobie znaleźć wygodnej pozycji. Z każdą minutą coraz trudniej mi nie myśleć o tym, co się dzieje w moim brzuchu. Po Komunii wymykam się dyskretnie. Skurcze zaczynają się nasilać. Są zupełnie inne niż przy pierwszym porodzie. Nie wyobrażam sobie, jak je zniosę, jeśli będą jeszcze mocniejsze. Trzęsę się z zimna. Marzę o jakimś ciepłym, przytulnym miejscu, o ciepłej wodzie. Wracam do sali, ktoś próbuje mnie pocieszyć, ale ja chcę już uciec, przytulić się do męża, nie chcę z nikim rozmawiać, nie chcę słów pocieszenia. Trudno mi jeszcze uwierzyć, że to poród, ale kurcząca się macica powoli przejmuje kontrolę nade mną. Kończy się Msza. Mąż przekonuje mnie, że powinnam zadzwonić do położnej. Za jej namową jedziemy jeszcze do domu. Mam wziąć prysznic, no-spę i zobaczyć, czy skurcze się nie wyciszą. W samochodzie nie mam już jednak wątpliwości, że właśnie zaczął się poród. Skurcze pojawiają się co 2, 3 minuty. W końcu docieramy do domu. Z trudem dochodzę do łazienki, próbuję się rozebrać i wejść pod prysznic, ale nie daję już rady. Dzwonimy do położnej. Właściwie to mąż dzwoni, bo ja próbuję w tym czasie znaleźć jakąś wygodną pozycję w czasie skurczu i złagodzić ból oddychaniem. Mamy być w szpitalu za godzinę. Ostatnie spojrzenie na śpiącego synka, kilka wskazówek dla opiekującej się nim babci, bierzemy torby i wsiadamy do samochodu. Jest prawie północ, pogodna zimowa noc, puste ulice. Kucam na tylnym siedzeniu samochodu, zamykam oczy. W czasie skurczów proszę B., żeby oddychał ze mną. Między skurczami śpiewam cichutko.
Docieramy do szpitala. Na izbie przyjęć nie ma żadnych pacjentek. Większość mojej dokumentacji jest gotowa, musimy tylko dopełnić kilku drobnych formalności. Jest już położna. Badanie – 5 cm rozwarcia. Tętno dziecka prawidłowe. Idziemy do sali Śliwkowej. Uśmiecham się – śliwkowy to mój ulubiony kolor.
Na początek krótkie badanie ktg. Na szczęście mogę cały czas kucać oparta o łóżko. Jestem spokojna i maksymalnie skupiona na tym, co dzieje się z moim ciałem. Nie chcę wybiegać myślami do przodu, nie zastanawiam się, ile jeszcze czasu przed nami. Odpycham od siebie wszystkie lęki: nie myślę o bliźnie na macicy, nie myślę o tym, czy tym razem się uda, nie myślę o bólu, o tym, że mogę nie dać rady. Liczy się tylko dana chwila. Wyjątkowy czas dany mi i mojej córeczce.
E. proponuje kąpiel, a ja przyjmuję jej propozycję z wdzięcznością. Ciepła woda łagodzi ból, rozluźnia napięte mięśnie. Skurcz za skurczem. Zamykam oczy i z niczym nie walczę. Nie próbuję uciekać. Uśmiecham się. W myślach powtarzam sobie, że jestem piękna w tym bólu, że oto na nowo rodzę się jako matka, że każda sekunda jest dla mnie wielkim darem. Kiedy skurcze stają się mocniejsze, a główka dziecka schodzi coraz niżej pozwalam sobie na krzyk. Nie jest to krzyk bólu i bezradności. Niskie, gardłowe dźwięki pomagają mi się otworzyć. Czasem mam ochotę zawyć jak zranione zwierzę, ale nie chcę, by lęk przejął nade mną kontrolę. Zamiast tego krzyczę: „Chooodź, nie boję się ciebie, jestem silniejsza od ciebie”…
W którymś momencie położna sugeruje, że warto wyjść z wanny, by skurcze wzmocniły się. Wychodzę podtrzymywana przez męża, opieram się o łóżko i właściwie od razu czuję różnicę w intensywności skurczy. Stoję na szeroko rozstawionych nogach, pochylona do przodu, rękami zgiętymi w łokciach opieram się o łóżko. Rodzące się dziecko narzuca swój rytm. Jedyne co muszę robić, to poddać się mu. Słyszę uspokajający głos E. „Dobrze, świetnie sobie radzisz”. Nie wiem, ile mija czasu – kilka sekund czy kilkadziesiąt minut. W mocnym, długim skurczu rodzi się główka, zaraz potem łagodnie wyślizguje się małe ciałko. E. kładzie malutką przede mną na łóżku. Jest piękna, taka maleńka, wciąż połączona ze mną pępowiną. Nie ma żadnego pośpiechu, nie ma krzyku, zamieszania, ostrych świateł. Kładę się na łóżku i dostaję córeczkę do przytulenia. W jednym skurczu rodzi się łożysko. Wszystko dzieje się tak po prostu, tak normalnie… Mała jest cały czas przy mnie, przytulamy się, karmimy, tata robi nam pierwsze zdjęcia. Dopiero po dwóch godzinach mała jest ważona i mierzona (3085 g, 53 cm). Zakochuję się w niej instynktowną, bezwarunkową miłością, a ona odwdzięcza się pełnym ufności przywiązaniem…

Do pięciu odlicz, czyli jak liczyłam nogi od krzeseł…(Warszawa)

Najważniejsza jest możliwość podejmowania przez kobietę rodzącą świadomych wyborów – gdzie, z kim i w jaki sposób urodzi. Szczególną wagę ma to w przypadku porodu po cięciu cesarskim. Zapraszam do przeczytania historii Joanny.

Trudno nie porównywać dwóch tak różnych porodów… Być może dlatego ten drugi, upragniony – drogami natury – wydaje mi się dziś idealny. Bo ten pierwszy znacznie odbiegał od oczekiwań i wyobrażeń, choć przecież odbył się w tym samym szpitalu.

Pierwszy poród zakończył się cesarskim cięciem z powodu braku postępu po dwóch godzinach parcia – dziś wiem, że wywoływanie porodu tylko dlatego, że lekarz tak sobie życzy, jest pierwszym krokiem w stronę cesarki. Wtedy nic nie układało się tak, jak chciałam, ale też byłam mocno zdezorientowana i wymęczona przez atmosferę, panikującą młodą położną i wlewaną we mnie oksytocynę. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć bardzo długo nie mogłam się pogodzić z cesarką.

To było prawie cztery lata temu.

W drugiej ciąży nie usłyszałam od mojej ginekolog ani słowa na temat konieczności cesarki. Kiedy w moim brzuchu pojawił się S., minęły prawie trzy lata od poprzedniego porodu – ryzyko związane z blizną było małe, a na każdym USG prosiłam o skontrolowanie jej szerokości. Moja pani doktor przygotowywała mnie na to, że wszystko się okaże i takie przyjęłam założenie: chcę urodzić naturalnie, a najwyżej… cesarkę już przerabiałam.

Termin miałam na 11 listopada, ale wcale nie miałam ochoty czekać tak długo! Jesień, każde wyjście z domu, wizyty u lekarza i laboratorium były męczące. Tym razem jednak nie pomagałam organizmowi jak przy pierwszej ciąży – nie piłam wywaru z liści malin. Nie masowałam też krocza, ponieważ wymagałoby to użycia parafiny, którą skreśliłam jako substancję ropopochodną. Co ma być, to będzie – z takim nastawieniem 3 listopada pojechałam z mężem i starszym synkiem do znajomych, gdzie dopadł mnie gigantyczny głód i dosłownie zmiotłam ze stołu wszystkie lepsze kąski.

– Oj – powiedziałam do męża.

– Rodzisz? – spytał.

– E, tak zabolało tylko.

Po wizycie w gościach zawieźliśmy synka do babci na noc, a w drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze do kolegi.

– Jakie masz fantastyczne schody! – zawołałam, widząc jego drewniane schody do piwnicy. Wiadomo, chodzenie po schodach pomaga w przygotowaniu szyjki macicy do porodu… Nie mogłam nie skorzystać!

– Oj – znowu powiedziałam do męża.

Pojechaliśmy do domu, było po 22:00. Legliśmy na kanapie i włączyliśmy odcinek serialu.

– Oj – powiedziałam, kiedy film się skończył. – To ja idę do wanny. A ty coś zjedz.

Czułam, że skurcze, które pojawiały się od trzech godzin najpierw sporadycznie, potem coraz częściej, nie ustępują. Nie były bolesne, natomiast coraz intensywniejsze. Odszedł mi czop śluzowy. Całe szczęście, nie tak jak poprzednio, z krwią, która nie chciała przestać lecieć.

Weszłam do wanny i pomyślałam od razu, jakie to szczęście, że starszy jest u babci. Umyłam się, ubrałam i zajrzałam do męża. Pożarł jajko na miękko i stał gotowy do działania.

– Torba do szpitala i jedziemy.

Wziął moją gigantyczną torbachę, która i tak zawierała o wiele mniej rzeczy niż poprzednio, i zeszliśmy do samochodu. Skurcze nasilały się, kiedy szłam albo stałam. Kiedy usiadłam na fotelu auta, ustały.

– Hm, może ja wcale nie rodzę, co?

Za chwilę jednak skurcze wróciły i wątpliwości znikły. Jechaliśmy przez pustą, ciemną Warszawę, ciesząc się, że przynajmniej można spokojnie dojechać do szpitala i może nawet zaparkować pod nim…

Kiedy weszliśmy do rejestracji, ból zaczął gwałtownie przyrastać, skurcze się nasiliły – aż się zdziwiłam, bo przecież to dopiero początek. Mąż musiał mnie masować w szczególnym miejscu na dole pleców, wskazanym nam kiedyś przez położną. Rejestracja trwała tak długo! Papiery, podpisy… i dopiero na badanie. Które było zresztą bardzo nieprzyjemne, z niewiadomych przyczyn lekarka nie mogła się dostać tam, gdzie powinna, i podczas szukania szyjki miałam ochotę ją kopnąć i uciec. To była chyba najgorsza część porodu! W końcu orzekła, że rozwarcie jest małe, 1 cm, ale jest, więc mnie przyjmą.

– Próbuje pani naturalnie? – to było jedyne pytanie – zadane przez panią w rejestracji – które dotyczyło mojej cesarki. Nikt mi niczego nie sugerował, nie próbował wpłynąć na decyzję. Brawo dla szpitala!

– Pewnie, że próbuję.

Między skurczami, które pojawiały się teraz zupełnie nieoczekiwanie, musiałam jeszcze coś podpisać, a potem czekać na położną. Ból był duży, promieniował z dołu brzucha i czułam się wobec niego trochę bezradna. Pamiętałam o zasadzie oddychania i tej zasady trzymałam się już do końca porodu – głębokie wdechy przeponą, głośne wypuszczanie powietrza, i na tym się skupić. Szukałam wzrokiem czegoś, co mogłoby mi pomóc liczyć te oddechy – na przykład nogi od krzesła. Jeden wdech – jedna noga, i tak w kółko, aż skończy się skurcz. Zwykle starczało pięć–sześć wdechów.

Mąż jeszcze pobiegł do samochodu po torbę porodową, a ja już nie wiedziałam, czy mam się przechadzać, czy siadać, czy masować sobie sama plecy… W końcu mąż wrócił i pojawiła się położna. Zaprowadziła nas do sali porodowej, świeżo po remoncie, naprawdę rewelacyjnej. Trochę mnie zbadała, zrobiła KTG, którego nie znoszę, przygotowała też worek z pestkami wiśni podgrzanymi w mikrofali – wspaniale było nim masować dolą część pleców! Worek był gorący, ale to przynajmniej odwracało uwagę od bólu, który narastał. Przyjmowałam pozycję na czworakach na łóżku porodowym – miałam stamtąd dobry widok na krzesło na kółkach z pięcioma nogami. Wciąż o jedną za mało, ale i tak pozwalało mi się skupiać na oddychaniu…

Moje myśli były skoncentrowane na dwóch rzeczach: jak najszybciej dostać znieczulenie i zebrać siły. Wynikało to z moich poprzednich doświadczeń, kiedy znieczulenia nie dostałam, ponieważ anestezjolog się spóźnił, i w końcowej fazie porodu czułam, że sobie nie poradzę. Tym razem postanowiłam, że urodzę naturalnie, ale wspomogę się ZZO. Nie było przeciwwskazań, wyniki krwi miałam dobre, przyszedł anestezjolog (nawet miałam siły zapamiętać, że był bardzo przystojny) i spytał, czy przy znieczuleniu do cc nie miałam komplikacji. Nie miałam. Dobrze pamiętałam ten przyjemny moment, kiedy cały ból odpływa i człowiek może się odprężyć. Wszystko było podobnie – ukłucie w kręgosłup, lekkie szczypanie i rozlewanie się po plecach ciepła. Po chwili byłam zdumiona, że wszystko przestało boleć.

– Niech się pani zdrzemnie – powiedziała położna i przykryła mnie prześcieradłem. Nie trzeba było mnie namawiać! Czułam skurcze jako lekkie napinanie się brzucha. Mąż siedział obok na fotelu i trzymał mnie za rękę – wkrótce oboje przysnęliśmy. Trochę się budziłam, piłam dużo wody, poszłam też parę razy siku, choć było trudno.

W pewnym momencie, już nad ranem, poczułam, że skurcze się zmieniły. Poprosiłam męża, żeby poszedł po położną. Przyszła z anestezjologiem.

– Proszę mi powiedzieć – zapytałam anestezjologa – czy to znieczulenie przestaje działać, czy to już parte?

– To pani powinna mi powiedzieć – odpowiedział wyraźnie rozbawiony.

– Chyba już rodzę – odpowiedziałam.

Położna mnie zbadała, powiedziała, że jest jakieś 7 cm rozwarcia i… zmieniła ją inna położna. Wcale mi to nie przeszkadzało, przecież świadomie wybraliśmy taką wersję, że położna będzie szpitalna i już.

Czułam nasilające się parcie na wszystko, co znajduje się w sąsiedztwie macicy.

– Dlaczego to nie boli tak, jak pamiętam, że powinno? – pytałam nowej położnej, zresztą bardzo fajnej. – Przecież znieczulenie nie działa na bóle parte.

– To zależy – odpowiedziała. – Może u pani działa.

Przyznaję, że już nawet nie pamiętam, czy było jakieś KTG, pewnie było sprawdzanie tętna i tyle. Szukałam odpowiedniej pozycji – dobrze się czułam na łóżku porodowym, gdzie mogłam na przykład kucać, a w wolnej od skurczu chwili po prostu się położyć.

– Ja już chciałabym przeć – powiedziałam w pewnej chwili, choć pamiętałam o tych 7 cm, ale uczucie parcia było narastające i nieokiełznane. Czułam się jak… jak… chyba można powiedzieć jedynie „jak rodząca”! Czułam wielką chęć wydania dziecka na świat, dziecka, które bardzo chciało już wyjść.

– Proszę spróbować.

Niedługo potem odeszły wody – chlusnęły sobie do specjalnej dziury w łóżku. Sprytne.

Wstałam i kucnęłam, trzymając się oparcia łóżka, które zamieniło się w fotel. I zaczęłam przeć… Mąż, zachęcany przez położną, masował mi piersi. Czułam bardzo dobrze, kiedy uwalniała się oksytocyna dzięki pobudzeniu brodawek – skurcz był znacznie efektywniejszy!

I właśnie wtedy, podczas kolejnego skurczu, kiedy nic właściwie się nie zmieniało, ogarnęło mnie zwątpienie. Po co to wszystko? Znowu się nie uda. Nie umiem urodzić. Pewnie znowu skończy się cesarką. Ile to już trwa? Skurcz za skurczem, prę i prę, nic się nie dzieje. Zaraz powiedzą, że idę na stół.

– Proszę krzyczeć! – zaleciła położna. – Proszę krzyczeć „A-a-a-a-a”!

Krzyczeć? Po co? Nie czułam bólu, skupiłam się cała na wielkim wysiłku, żeby współpracować z tą ogromną pulsującą siłą wypierającą dziecko na świat. Zaciskałam oczy, bo tak kazał okulista (mam dużą wadę wzroku), oddychałam w miarę głęboko i w mojej głowie nie było tu już miejsca na kolejną czynność!

I wtedy właśnie nadszedł taki skurcz, że poczułam sporą zmianę.

Położna była cały czas blisko, masowała krocze, żeby ochronić je przed pęknięciem, więc oczywiście zobaczyła, że nastąpił przełom.

– Rodzimy! – zawołała przez drzwi do niewidocznego personelu, a mnie zaproponowała zmianę pozycji na plecy z podniesioną nogą (musiało ciekawie wyglądać!) i powiedziała:

– Teraz proszę przejść ten skurcz bez parcia!

Łatwo powiedzieć… Całe moje ciało żądało zaangażowania się w ten skurcz i właściwie nie wiem, czy to się udało. Nic nie bolało, natomiast krocze zaczęło piec, jakbym miała w sobie żywy ogień. Postanowiłam sobie, że wytrzymam i już – skupiłam się na tym, że takie doświadczenie przeżywam po raz pierwszy w życiu, może i ostatni. Intensywność doznań była tak duża, że znowu zapomniałam o „a-a-a-a”. Położna mnie upomniała. Mąż masował piersi i podtrzymywał.

– A teraz proszę przeć ze wszystkich sił!

No to poszło…

– Jest pani kobietą z dwiema głowami!

Ha ha ha, mąż w śmiech, ja w śmiech, ale to chyba nie koniec.

Jeszcze jeden skurcz i słyszę:

– Śluuuuplplpl!

To mnie jeszcze bardziej rozśmieszyło. Widzę, że mąż podskakuje z radości, sama się śmieję i czekam, co to będzie. Tego jeszcze nie było!

Pieczenie ustało, choć dziwne wrażenie między nogami trwało i trwało.

Za chwilę synek wylądował na mojej klatce piersiowej. I tak się ucieszyłam! A potem rozpłakałam.

Byłam z siebie taka dumna!

*

Dziś synek ma prawie pół roku. Choć poród był wspaniały, czekały nas różne przygody na neonatologii (S. nie płakał, jak należy), które na szczęście zakończyły się dobrze. S. urodził się o kilogram mniejszy niż jego brat (3 a 4 kilo to różnica…), ja byłam znacznie bardziej świadoma, poród nie był wywoływany, nikt mnie nie poganiał, mogłam skorzystać z ZZO i się zdrzemnąć, była noc, więc w szpitalu spokój i nie kręcili się np. studenci, położna była obecna tylko wtedy, kiedy było to konieczne… Znaczną różnicę poczułam po samym porodzie: kiedy położna zbadała łożysko i opatrzyła moje obtarcia (krocze bez interwencji), wstałam i poszłam do wanny. Nie czułam zmęczenia ani bólu. Na pewno działały hormony, których przy cesarce się nie odczuwa. Nie mówiąc o różnicy między naturalną oksytocyną a tą z kroplówki. Po cesarce leżałam kilka godzin i nie mogłam się ruszyć, nie mogłam jeść ani pić. Po tym porodzie byłam taka głodna, że zjadłam całe paskudne szpitalne śniadanie!

I jeszcze jedno. Nie żałuję ZZO, choć na pewno byłabym jeszcze bardziej dumna z porodu zupełnie naturalnego. Najważniejsza jest możliwość wyboru i cieszę się, że miałam ją właściwie we wszystkich aspektach tego drugiego porodu. Takiego życzę każdej mamie.

Joanna

Kto ma największe szanse na VBAC?

Jakiś czas temu wpadło mi w ręce polskie opracowanie pt. „Rodząca po cięciu cesarskim – powtórne cięcie czy poród siłami natury?”  porównujące kobiety, które urodziły drogami natury po cięciu cesarskim a tymi, które zakończyły próbę porodu powtórnym cięciem. W opracowaniu tym poruszane są liczne kwestie dotyczące porodu po cc. Dziś zajmiemy się tą główną czyli tym, kto ma największe szanse na urodzenie naturalnie po cesarce. Continue reading

A jeśli koniecznie cesarka, to jak? (Rodzinna, łagodna, „naturalna” cesarka)

Czasem cięcie cesarskie jest nieuniknione.  Nie wszyscy rodzice wiedzą jednak, że i ta opcja może zwykle być nieco „udomowiona” i rodzinna. Wyobraźcie sobie taki obrazek: mamę wspiera mąż i/lub doula, dzidziuś pomaleńku wydobywany jest z brzuszka, pępowina jest przecinana dopiero po dłuższej chwili, a maleństwo od razu ląduje na piersi mamy. Choć w Polsce podobnie wyglądająca cesarka to wciąż niezwykła rzadkość, może warto o takiej wersji rozmawiać  i o nią zabiegać?

Zapraszam do obejrzenia filmu pokazującego jak może wyglądać prawdziwie rodzinne, łagodne cięcie cesarskie:

Można oglądać również z polskimi napisami: http://www.amara.org/pl/videos/m4XCHc2R4DpN/info/the-natural-caesarean-a-woman-centred-technique/

Zachęcam też do zaglądniecia na blog Koralowej Mamy: http://koralowamama.blogspot.com/2013/02/agodne-cesarskie-ciecie.html

oraz do przeczytania poniższego artykułu: http://blog.ican-online.org/2012/04/14/the-family-centered-cesarean/.