Dziś bez słów wstępu – szczęśliwa historia VBACu Ewy:
Odkąd w moim życiu zaczęły pojawiać się tematy związane z ciążą i macierzyństwem, marzyłam o dwóch rzeczach: porodzie naturalnym i karmieniu piersią. Od zawsze uwielbiałam oglądać wszelkie dokumenty związane z porodami, roniąc łzy jak bóbr po każdym szczęśliwym rozwiązaniu i marząc, że kiedyś i mi będzie dane przeżyć cud narodzin własnego dziecka.
W trzecim trymestrze pierwszej ciąży USG pokazało, że córka jest ułożono miednicowo. Było jeszcze sporo czasu do końca ciąży więc nie traciłam nadziei, że zdąży się jeszcze obrócić. Szukałam sposobów, jak „pomóc” dziecku zmienić pozycję, ale niestety nic nie przynosiło efektu, więc widmo cesarki zaczynało nabierać kształtów. Wszyscy się cieszyli (czyt. mąż i rodzina), że będzie tak „lekko i bez komplikacji”, tylko nie ja. Skoro już mam mieć cesarkę, niech tylko nie będzie „na zimno” – myślałam. I przynajmniej to się spełniło, bo 3 tygodnie przed terminem odeszły mi wody, więc zaczęło się samo. Cesarka jak cesarka, wiadomo – raz dwa i po wszystkim. Na szczęście od razu po położono mi małą na chwilę na piersiach, a zaraz po przewiezieniu na salę pooperacyjną położna przystawiła mi córkę do piersi, więc z karmieniem nie było najmniejszego problemu.
Ból po cięciu był okropny, do tej pory ciarki mnie przechodzą jak sobie przypomnę pierwsze tygodnie po. Dlatego z niechęcią myślałam o kolejnym porodzie, bo jeszcze wtedy byłam przekonana, że jedna cesarka oznacza przymus kolejnej…
I wtedy usłyszałam o VBAC 🙂
W kolejną ciążę zaszłam rok i osiem miesięcy po cięciu. Od początku zaczęłam czytać o możliwościach VBAC, trafiłam też oczywiście na naturalniepocesarce.pl (oj, ile łez wzruszenia wylałam, wiem tylko ja :)), pytałam swojego lekarza co o tym myśli i na szczęście, przynajmniej z jego strony otrzymałam wsparcie i zielone światło, bo mąż miał nadzieję na kolejne cięcie…
Sama ciąża przechodziła dużo lepiej niż pierwsza, w której miałam niewydolność szyjkową, założony pessar, i praktycznie nieustannie twardy brzuch. Teraz też musiałam się oszczędzać, ale obyło się bez krążka i silnych leków. I, co najważniejsze, synek był ułożony główkowo!
Byłam pewna, że poród znowu będzie przed czasem, bo szyjka od połowy ciąży była krótka, ale kolejne tygodnie mijały i nic się nie działo. Chodziłam na KTG i kolejnym lekarzom musiałam tłumaczyć, że chcę rodzić naturalnie. Oczywiście, w razie gdyby działo się coś niedobrego, nie upierałabym się przy SN, ale póki co wszystko szło zgodnie z planem. Koło 12.00 w dokładnie wyznaczonym terminie porodu zaczęłam mieć delikatne skurcze, najpierw co 10-12 minut, później coraz częściej. Po 15.00 przyjechała niania do starszej córki, a my pojechaliśmy do szpitala, bo skurcze były co 7 minut, choć nadal bardzo znośne. Na IP lekarka powiedziała że mam tylko 1 cm rozwarcia, i nie wyglądam jakbym miała rodzić (bo ciągle miałam dobry humor :)). Poza tym skurcze nie pisały za bardzo na KTG, więc przed 17.00 odesłano nas do domu, lekarka poleciła wziąć nospę i gorącą kąpiel i przyjechać za 2-3 godziny jeśli akcja się rozwinie. Wróciliśmy do domu, po drodze kupując kubełek lodów. Wzięłam nospę, lody i wlazłam do wanny, i tak sobie leżałam, jadłam lody, a skurcze robiły się coraz gorsze. Mimo bólu cieszyłam się, bo wiedziałam, że każdy skurcz przybliża mnie do rozwiązania, starałam się być rozluźniona, nie blokować się. Przed 19.00 pojechaliśmy znów do szpitala, przez chwilę nawet zwątpiłam w swoje siły, zaczęłam myśleć o cesarce, bo bałam się że przyjadę, a lekarz powie znowu że rozwarcie niewiele postąpiło, a ból był już naprawdę ciężki do zniesienia. Na IP była ta sama doktor, która wcześniej mnie badała, zdziwiła się że tak szybko wróciłam, a jeszcze bardziej, gdy okazało się że już mam 9 cm rozwarcia i zaraz urodzę 🙂 Szybko zawieziono mnie na porodówkę, i po 21.00 (11 listopada :)) synek już był z nami – jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu, totalne spełnienie marzeń. Był piękny i było pięknie, tuliliśmy się potem przez dwie godziny, od razu załapał też pierś. Było dokładnie tak, jak sobie tę chwilę wyobrażałam.
Lekarka, która szyła mnie po (delikatnie mnie nacięto) zauważyła bliznę po cesarce i zdziwiła się nieco, że rodziłam sama. Mówię, że zawsze marzyłam o SN, a ona na to: „To jednak są jeszcze mądre kobiety…” To chyba podsumowuje w jakiej mniejszości jesteśmy, decydując się na VBAC.
Mimo że mąż całą ciążę miał nadzieję na cesarkę, w końcówce bardzo mnie wspierał, zaakceptował moją decyzję, w końcu to ja miałam się „męczyć”. A gdy już było po wszystkim tak go duma z żony rozpierała, że hej! Wszystkim rozpowiadał jaka byłam twarda, dzielna, i jak szybko sobie poradziłam 🙂
Tak rodzić to ja mogę codziennie! No, może co drugi dzień 🙂 szybko doszłam do siebie, czułam się sto razy lepiej niż po cesarce. Mogłam się od razu sama zająć synkiem, a po powrocie do domu również starszą córką.
Mam nadzieję, że moja historia też pomoże komuś zdecydować się na VBAC, tak jak ja kiedyś inspirowałam się opowieściami innych, którym się udało. Grunt to pozytywne nastawienie!