Jestem z siebie taka dumna! (Warszawa)

Historia  Eweliny kończy się happy endem, choć postawa i zachowanie personelu medycznego budzi co najmniej mieszane uczucia. Ale chyba ważniejsza w tej opowieści jest kobieca siła i duma spełnionej mamy:)

Moja pierwsza ciąża była zaskoczeniem. Trafiło się i musiałam się jakoś przyzwyczaić do tej myśli. Przez pierwsze trzy miesiące byłam nastawiona na cc. Moja mama miała trzy cesarki i ta droga wydawala mi się łatwiejsza. Długo też zakładałam, że nie będę karmić piersą. Szczęście, że ciąża przebiegała prawidłowo. Musiałam leczyć co prawda niedoczynność tarczycy i cukrzycę ciążową, ale poza tym czułam się naprawdę dobrze. Termin porodu miałam na 20.10.13r. i z dnia na dzień coraz bardziej cieszyłam się, że tak los pokierował moim życiem. Z czasem poród siłami natury i karmienie piersią stały się dla mnie naturalną opcją.

Biorąc pod uwagę ciąże w najbliższej rodzinie spodziewałam się porodu grubo po terminie. A tu 11.10 od 18 zaczęły się skurcze. O godzinie 22 zdecydowaliśmy się jechać do szpitala, godzinę później byliśmy na IP, a tam przetrzymali mnie do 3 rano każąc chodzić po korytarzu, żeby sprawdzić czy akcja się rozwija. Potem trafiliśmy na jednoosobową salę, kiedy położyłam się na łóżku zasnęłam ze zmęczenia, bo była to już moja druga nieprzespana noc. O 9 upuszczono mi wody i zrobiono masaż szyjki, żeby przyspieszyć poród. Położna stwierdziła, że do 14 na pewno urodzę. Bólu nie czułam, ćmiło mnie tylko lekko w części lędźwiowej kręgosłupa, więc byłam bardzo pozytywnie nastawiona. O 13 miałam 5 cm rozwarcia i skurcze zaczęły troszkę boleć. Ze strachu poprosiłam o zzo, podali od razu. Po godzinie akcja całkiem się zatrzymała. Lekarze zdecydowali, że poczekają chwilę, aż znieczulenie przestanie działać i jeśli wtedy akcja nie wróci podadzą oksytocynę. Nie wróciła.

Po 15 dostałam kroplówkę i tętno synka momentalnie zaczęło spadać. Decyzja o cc. Rozbeczałam się. W pierwszym momencie nie chciałam podpisać zgody, ale lekarka ostro uswiadomiła mnie co będzie jeśli się nie zgodzę. Podpisałam, przebrałam się w krótką koszulkę, dostałam buzi od męża i zabrali mnie na operacyjną.

Płakałam cały czas. Stukali mnie zimnym stępelkiem by sprawdzić czucie, maska na twarz i płynę. Wokół kręcą się lampy, potem się rozmywają i słyszę „chce pani dziecko”. Jestem ledwo przytomna, przstawiają mi Felcia do twarzy, nie mam nawet siły go pocałować, stykamy się tylko policzkami. Maska na twarz, znów płynę wśród lamp. Zdejmują maskę, czuję jak przekładają moje bezwładne ciało na drugie łóżko.

Cała się trzęsę, znów łzy w oczach, jadę gdzieś, małego nie ma. Kątem oka widzę męża z białym zawiniątkiem na rękach na korytarzu. Wstawiają łóżko ze mną na pooperacyjną, zasypiam. Chwilę później budzi mnie mąż, głaszcząć mnie po twarzy. Feliks leży pod jakimiś lampami metr ode mnie. Zdążyłam zamienić z mężem kilka znań i położne wyprosiły go z sali, ma przyjechać następnego dnia. Jest już ciemno, a położna mnie budzi i pyta czy chcę nakarmić synka. Próbujemy przystawić go do piersi, ślicznie zasysa i ćlumka sobie, pierwszy raz go dotykam. Po nakarmieniu położna odkłada go pod lampy. O drugiej w nocy budzą mnie, pionizują i każą iść się umyć. Musiałam przejść przez cały korytarz do łazienki w koszuli która sięgała mi do połowy pupy, nikt mi nie pomógł się umyć.

Na następny dzień zaczęły się problemy z karmieniem, sutki popękane, a mały źle chwytał pierś i płakał z głodu. Proszę położną laktacyjną o pomoc, myślałam, że nie mam mleka i dlatego Feliks tak płacze przy przystawieniu do piersi. Położna złapała moją pierś, powiedziała, że siary jest dużo i poszła sobie. Mały darł się jak szalony w nocy, kolejną to samo. Spadł z wagi ponad 10%, kazali dokarmić mm. I w ten sposób mały całkiem zrezygnował z piersi, wybrał butlę. Mimo tego, że mleka miałam rzekę. Do końca stycznia odciągałam pokarm i mu podawałałam. Potem się poddałam. Czułam się z tym wszystkim fatalnie. Czułam się złą matką. Wyrzucałam sobie, że przecież sama tego chciałam – i cesarki, i karmienia butelką.

Kiedy mały skończył pół roku podjęliśmy decyzję o kolejnym dziecku. Konsultowałam się z wieloma lakarzami. Postanowiłam zajść w ciążę około roku po cc. Na początku sierpnia wyliczyłam, że owulację będę mieć tydzień przed urodzinami małego i na wtedy zaplanowałam starania. Umówiłam się na początek września do ginekologa-endokrynologa, żeby upewnić się czy wszystko ok. Jednak złożyło sie inaczej i 24 sierpnia na teście zobaczyłam cieniutką, ledwo widoczna kreseczkę. Od razu pobiegłam na betę i kolejne badanie hormonów tarczycy. Jest ciąża, ale tarczyca poza normą. Wizyta, zmiana dawki leku i termin porodu na 5 maja.

W ciąży znów przypałętała mi się cukrzyca ciążowa. Poza tym wszystko ok. Aż do 30 tc kiedy rano zaczęłam mieć silne skurcze. Prysznic, nospa i magnez. Coraz częstsze i mocniejsze. Jedziemy do najbliższego szpitala. Tutaj szczerze odradzam szpital w Wołominie. Po zbadaniu szyjki odmówiono mi ktg, a lakarka nazwała mnie panikującą małolatą. Nie wiem czy to była odwaga czy głupota, że przy skurczach co 3 minuty wszłam ze szpitala i w godzinach porannych czyli największych korków pojechałam do Warszawy, do tego samego szpitala gdzie rodziłam wcześniej. Okazło się, że jednak rodzę. Przyjęli mnie na blok porodowy, podali tokolizę i zastrzyki na rozwój płuc. Zrobili usg, 30tc, a mała waży 2200! Jeśli zatrzymamy skurcze to przy właściwej dacie szykuje się cc. Byłam tam ponad tydzień i poznałam chyba wszystkie położne. Miłe i pomocne kobiety, tylko jedna strasznie złośliwa. Mimo pozwolenia lekarzy nie dawałą mi iść do toalety tylko podawała basen. Więcej musiałam się nagimnastykować i ponapinać mięśni sama go sobie podkładając niż gdybym po prostu poszła do łazienki. I to wszystko przy zapalonym świetle i w trzyosobowej sali. Na szczęście poród szybko się wyciszył i po przeniesieniu na patologię mogłam wracać do domu, do synka. Zdecydowałam, że mimo wcześniejszych doświadczeń znów będę tam rodzić.

21.04 czyli równe 38 tygodni ciąży na wizycie gin zrobiła mi delikatny masaż szyjki, wieczorem odeszło mi sporo krwawego czopa. W środę pojechałam na ktg i lekarz dyżurujący po zapoznaniu się z moim wywiadem położniczym skierował mnie na usg na cito. Wyszło, że blizna ma 2,5mm, a mała waży 3824g. Uznał, że lepiej nie ryzykować i umówił mnie na cc. Ze względu na brak terminów dopiero na 8 maja. Ale kazał codziennie zgłaszać się do siebie, bo może coś się zwolni i mnie przyjmą.

Wieczorem jak zawsze złapały mnie skurcze. Przyzwyczajona nawet za bardzo ich nie liczyłam i normalnie położyłam się spać. O 6 obudził mnie silny skurcz, zaczęłam odmierzać czas. Były co 7 minut. Myślę, no to norma, przejdą jak zawsze. Poszłam pod prysznic, a skurcze się nasiliły i zrobiły trochę bolesne. Wzięłam nospę i magnez, ale nie przechodziło. Nadal bez przekonania kazałam męzowi pakować się do auta. Zawieźliśmy małego do mojej mamy i przez całą drogę byliśmy przekonani, że nas zawrócą z IP.
Na izbie byliśmy przed 9 i rzeczywiście po badaniu szyjki położna stwierdziła, że rozwarcie na dwa palce jest, ale to na pewno jeszcze nie dziś, bo szyjka jeszcze nie do końca zgładzona. Mówię, że skurcze są, więc podłączyła mnie pod ktg. Okazało się, że rodzę tylko znów za wcześnie przyjechałam. Po pół godziny pod ktg przyszedł wujek męża (pracuje w tym szpitalu) i powiedział lekarce o wczorajszym wyniku usg, ja jakoś kompletnie o tym zapomniałam. Przy okazji okazało się, że jedno planowane ciecie jest odwołane i możliwe było, że wskoczę na to miejsce. Wtedy już sama nie wiedziałam czy tak bardzo zależy mi na sn. Łatwej będzie położyć sie na stół skoro jest taka opcja. Złapałam jeszcze na korytarzu lekarza, który dzień wcześniej kierował mnie na cięcie. Poprosiłam, by zadzwonił na porodowy i upomniał się o to moje cc, skoro mają wolną salę.
Kazałam pójść mężowi po rzeczy do samochodu i przebrałam się w koszulę. Jako, że nie wiedzieliśmy jaka będzie w końcu decyzja odnośnie rodzaju porodu mąż został w swoich ubraniach. Na porodowym dostaliśmy swoją salę i czekaliśmy na koniec obchodu. Po usg dwójce lekarzy wyszło, że mała waży około 3600, więc spokojnie mogę próbować sn. Ale nie pytali mnie tylko poinformowali o tym i o tym, że mam 50% szans na powodzenie. Tak więc mąż poszedł po szpitalne ciuszki dla tatusiów.
I tak sobie zaczęliśmy rodzić.

Skurcze bolały z kręgosłupa, ale był to ból tylko troszkę silniejszy niż okresowy. Żałuję, że nie trafiłam na „Naturalnie po cesarce” wcześniej, wtedy ten poród byłby na pewno lepszy. Podobno ze względu na cukrzycę ciążową i spadek tętna przy poprzednim porodzie musiałam być przez cały poród podłączona pod ktg. I tak sobie leżałam i gadałam z mężem. co jakiś czas przychodziła położna i badała, dwa razy pozwolili mi wyjść pod prysznic. I tak do 13 kiedy po raz kolejny okazało się, że nic a nic się nie rusza, cały czas 5 cm rozwarcia. Poprosiłam o piłkę, licząc, że ruch spowoduje, że akcja jakoś się wreszcie konkretnie zacznie. Bałam się, że znów skończy się na cc, poprzednio też przeiceż doszło tylko do 5 cm. Przed 15 na badaniu znów okazało się, że niewiele się ruszyło, ledwo szyjka troszkę krótsza się zrobiła. Rozryczałam się już z tego wszystkiego. Położna zaproponowała masaż szyjki, zgodziłam się. Jak tylko zaczęła masować, mówi, że wody mi się sączą i czy upuścić ich więcej. Nie wiem czemu znów się zgodziłam.
Zaczęło boleć, skurcze po kolejnych dwóch godzinach zrobiły się tak bolesne, że miałam łzy w oczach ze strachu przed każdym kolejnym. Michałowi trułam, że trzeba było walczyć o cc. Kazałam mu zawołać lekarza, przyszedł i prosiłam o ZZO. Ale po badaniu okazało się, że nadal mam te 5cm! Więc jest za wcześnie. A ja znowu w bek, bo co znów po tylu godzinach mnie potną? Lekarz stwierdził, że teraz to tylko gaz rozweselający mogą mi podać. Próbowałam tym oddychać, ale nie dawałam rady kompletnie się na tym skoncentrować. Z bólu zaczęło mnie wykręcać po całym łóżku, pasy od ktg zaczęły mi się zsuwać. Położna która przyszła kazała Michałowi ręcznie przy każdym moim skurczu łapać tętno dziecka.
O 18.50 po raz kolejny posłałam męża po lekarza. Już całkiem styrana przez te skurcze mówię, że albo dają mi zzo albo chcę cesarkę. Zbadał mnie i hura! 6 cm! Niby tylko cm więcej ale można podać znieczulenie. O 19 była zmiana położnych. Pamiętacie jak leżałam z tym przedwczesnym porodem i oceniłam wszystkie położne bardzo pozytywnie i stwierdziłam, że była tylko jedna wredna, ale za to tej wredoty miała za cały oddział? No to już wiecie kto stanął w drzwiach po zmianie. Anestezjolog przyszedł po kolejnych 20 minutach. Byłam już taka wkurzona na wszystko, a ten mnie opieprza, że nie wypada tak się rzucać podczas skurczy! Serio?! A ja kompletnie nie dawałam już rady, reakcje mojego ciała były całkiem poza mną. A tu trzeba być przez chwilę w bezruchu. Więc znieczulenie dostałam dopiero o 19:30, odwróciłam się na plecy i miałam tak leżeć do czasu aż znieczulenie zacznie działać, czyli 15 minut.
Położna mnie bada i mówi 8 cm! Od razu skurcze jakieś przyjemniejsze się zrobiły i leżenie na wznak nie było takie złe. Po chwili czuję zsuwającą się główkę i drę się do położnej, że mała schodzi niżej. Ta, że niemożliwe jeszcze i żebym się nie darła tak, bo przestraszę inne rodzące. A ja krzyczę, że wiem co czuję, zresztą koleżanki opisywały, że parte to uczucie jakby się kupę chciało i ja właśnie to czuję. (No musiałam jej to jakoś wytłumaczyć, bo wrażenie miałam jakby mała miała zaraz wypaść). Położna razem z asystentką anestazjologa znów mi trują, żebym nie krzyczała. Ale to nie był krzyk bólu tylko strachu. Wołałam położną by podeszła mi miedzy nogi. Główka znów się zsunęła i jednocześnie trysnęły mi wody. Prawie wycelowałam w tą durną położną. Wreszcie skumała, że nie panikuję tylko mała jest już bardzo nisko. Zerknęła, kazała szybko wołać neonatologów i sama zaczęła się pospiesznie ubierać w kitel. Nagle zrobiło się dużo ludzi wokół, dwóch ginekologów, dwie położne, dwóch studentów i dwójka neonatologów. Ktoś przemontowuje łóżko tak żeby były te podpórki na nogi. Każą przeć. Jedno parcie – główka. Dopingują, że pięknie prę i żeby tak dalej, każą oddychać. Nie słucham ich w ogóle. Drugie parcie cała Bianiutka. O 19:36 po 6 minutach II okresu porodu. Końcówka poszła naprawdę ekspresowo i prócz nacięcia nic nie bolała mimo tego, że znieczulenie nie zdążyło do końca zadziałać. To był po prostu wysiłek jakbym biegła na Mont Everest. Jak tylko położyli mi malutką na piersi, asystentka anestazjolga przeprosiła mnie i powiedziała, że musiały być ostre, bo bały się, że będę źle oddychać i zrobię krzywdę dziecku. Pochwaliła mnie, że po tym co odwalałam to II faza była super i oby więcej takich końcówek. Gdybym się tak nie cieszyła to bym ją chyba udusiła. Szkoda gadać.
Mąż cały czas był przy mnie, czas tak szybko leciał, że cały dzień razem ze mną nic nie jadł. Pozwalał mi nawet gryźć siebie w palce. Po wszystkim przeciął pępowinę i tulał i cmokał na zmianę mnie i małą. Dobrze było mieć go obok, choć właściwie był tylko tłem do całego wydarzenia.

Okazało się, że Bianka ważyła 3890 i mierzyła 59 cm. Wielka babka. A ja półtora roku i jedenaście dni po cc urodziłam ją siłami natury. Nadal nie mogę wyjść z podziwu dla samej siebie.

Teraz mogę wysłać to co przygotowałam wcześniej, z dopiskiem, że już ponad pół roku karmimy się piersią bez dokarmiania mm ( no prócz jednego dnia gdy mała miała silną żółtaczkę).

Dziewczyny powodzenia dla Was! Da się nawet krótko po cc urodzić blisko 4kg dziecko, da się! I nawet jak macie wątpliwości to różne scenariusze mogą się wydarzyć. Tak naprawdę to nie ja zdecydowałam o rodzaju porodu. Do ostatniej chwili liczyłam gdzieś tam w środku na drugie cc. Ale jednak wyszło inaczej i jestem z siebie taka dumna!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.