Mój vbac’owy, grudniowy, świąteczny cud… (Białystok)

Historia Pauliny obfituje w tak wiele niespodziewanych zwrotów akcji, że mogłaby z powodzeniem posłużyć za filmowy scenariusz. To opowieść, poruszająca wiele okołoporodowych wątków, która budzi emocje, inspiruje, daje nadzieję i przywraca wiarę w to, że wśród współczesnych lekarzy można jeszcze spotkać PRAWDZIWYCH POŁOŻNIKÓW:)

Najpierw słów kilka o pierwszej ciąży a właściwie o jej zakończeniu. Otóż ciąża rozwiązana cesarskim cięciem z powodu ułożenia pośladkowego płodu w sierpniu 2013. Oczywiście cała ciąża przebiegała książkowo, wyniki idealne, ja nastawiona na poród naturalny, bo dlaczego nie, skoro ja zdrowa, dziecko idealnie się rozwija, aż tu psikus na dwa tygodnie przed terminem. Dzidziuś siedzi sobie dupka i raczej się nie odwróci. Na początku były łzy rozczarowania, ale później oswoiłam się z tą myślą i pewnej pięknej sierpniowej nocy zaczęły się skurcze, które zakończyły się cesarskim cięciem i w końcu mój skarb ważący 3950g i mierzacy 63 cm miałam po drugiej stronie brzuszka. Jak czułam się po cc? Fizycznie źle, bolało, ciągnęło, ciężko było zająć się maleństwem itd… Ale psychicznie w ogóle nie ucierpiałam na tym – urodziłam mojego synka, tak jak było mi dane. Byłam ciekawa jak to jest rodzić naturalnie, ale nie żałowałam, nie rozpamiętywałam…

W marcu tego roku (2015) ponownie zaszłam w ciążę. Oczywiście na pierwszej wizycie u ginekologa zapytałam jaką drogę porodu prognozuje. Ja wtedy nie miałam żadnej wiedzy, po prostu z czystej ciekawości chciałam wiedzieć co mnie czeka. Doktor odpowiedział, że najprawdopodobniej będzie cc, że tak się najczęściej praktykuje „cięcie po cięciu”. Pomyślałam, ok, tak ma być to tak i będzie, najważniejsze, żeby dziecko było zdrowe. Pytanie oczywiście ponawiałam na kolejnych wizytach i odpowiedź była podobna, chodź pojawiła się też taka, że wszystko zależeć będzie od lekarza,  na którego akurat trafię na dyżurze. W między czasie pytanie o możliwość porodu naturalnego po cięciu zadałem na jednej z grup stricte „mamusiowych”. Tam po kilku odpowiedziach mniej lub bardziej zasadnych ktoś polecił mi grupę „Naturalnie po cesarce”… No i tu się zaczyna ta piękna historia…

Przez całą ciążę pozostawalam wiernym obserwatorem owej grupy, raczej prawie się nie udzielałam, a oddawałam się lekturze, wrecz już stało się to uzależnieniem kiedy zaglądałam co chwilę czy aby coś nowego się nie pojawiło. Stopniowo przyswajałam informacje, że poród sn po cc jest możliwy, ba, nawet wskazany, o czym nigdy wcześniej nawet bym nie pomyślała. Powoli rodziły się we mnie przekonanie i decyzja, że jeśli będzie mi dane spróbować rodzić naturalnie, to takiej próby się podejmę… I tu przyznam, że brakowało we mnie takiego zapału jak u innych dziewczyn, takiego samozaparcia, wiary… Ja po prostu śledziłam grupę, ale raczej z nastawieniem, że co będzie to będzie, jak lekarz zdecyduje o cc, to się zgodzę ze strachu o dziecko i o moją bliznę. Nie robiłam kompletnie nic w kierunku przyspieszenia porodu, przygotowania krocza, żadnych liści malin, wiesiołka, dałam swojemu ciału przygotować się do tego, tak jak samo potrafiło, i czekałam…

Dodam, że mąż i otoczenie byli przekonani o powtórnym cięciu, więc wsparcia i dopingu nie miałam, a każda próba rozmowy z mężem o porodzie naturalnym kończyła się niemal kłótnią… I nie miałam mu tego za złe, bał się o nas i nie rozumiał tego, jak poważną operacją jest cesarskie cięcie…

Termin miałam na 21 grudnia. Od miesiąca pojawiały się skurcze przepowiadajace, twardnienie brzucha itd. Ale wszystko zaczęło się 22 grudnia wieczorem… Wtedy to, szykując już co nieco na święta, żartowaliśmy z mężem, że ciekawe czy w ogóle coś zjem z tego, bo może nasz Franio zdecyduje się wyjść… I bach… Zaczęły się skurcze. Raz silniejsze, raz słabsze, nieregularne. Po kilku godzinach, koło północy, kiedy skurcze były już nawet co 3 – 4 minuty, zdecydowałam się jechać do szpitala. Pojechaliśmy do tego, w którym chciałam rodzić – tępy dyżur, brak miejsc, mogę zostać i ewentualnie rodzić na korytarzu, bez męża…

Takiej odmowy się nie spodziewałam, położna zbadała mnie, szyjka zgładzona, przepuszcza na jeden palec, akcja się rozpoczyna, proszę jechać do dyżurującego szpitala. Tam, okropnie niemiłe położne, położyły mnie na ktg, na ciemnym korytarzu, i zamiast zainteresowac się mną, rozprawialy o śledziach w śmietanie i innych daniach, wymieniając się przepisami. Mąż czekał za drzwiami, mi słabo, gorąco, mam wrażenie, że mdleje . Położna łaskawie kazała położyć się na bok, ale to trwało tylko chwile, bo tętno małego zaczęło zanikać. Mi chce się płakać, że nie chce tu rodzić, z taką obsługa… Zawołały lekarza, tętno wróciło do normy ale… Skurcze osłabły, wręcz prawie zanikły… Lekarz zbadał mnie i stwierdził, że akcji porodowej brak, mogę wracać do domu, ewentualnie może położyć mnie na patologię…

Wróciłam do męża. Postanowiliśmy wrócić do poprzedniego szpitala i wziąć już to łóżko na korytarzu. Tam, ta sama położna stwierdziła, że jednak mnie nie przyjmie, żeby położyć się na tę patologię [w drugim szpitalu] jak proponowali tam i żebym nie ryzykowała powrotu do domu, bo jestem przecież po cięciu…. Ja wystraszona, rozpłakałam się na parkingu, miałam dość, byłam przestraszona, zdezorientowana i zła… Postanowiliśmy jechać i położyć się na tą patologie, skurcze wróciły, silne i coraz częstsze, a ja już będąc na parkingu szpitala podejmuję decyzję, że wracamy do domu. Mąż myślał, że zwariowałam, ale wytłumaczyłam mu, że wrócimy, przeczekamy w zaciszu swojego mieszkania, że będę monitorować skurcze i ruchy dziecka, i pojedziemy do szpitala rano, kiedy zacznie się dyżur szpitala, w którym chcieliśmy rodzić. Tak też zrobiliśmy. Mąż się zdrzemnął, ja niestety nie – skurcze były silne, liczyłam czas między nimi i zaciskałam zęby, żeby nie obudzić dziecka… Te kilka godzin  do 7 rano ciągnęło się w nieskończoność.

O 7 rano skurcze rozkręcone, czop intensywnie odchodzi, jedziemy do szpitala. Tam procedura przyjęcia, papierologia, badanie, 2 cm rozwarcia , idziemy na porodówkę. I wtedy byłam już szczęśliwa, że w końcu jestem w odpowiednim miejscu i że z dzieckiem wszystko ok.

O 8.30 jesteśmy na porodówce. Badania, obchód lekarzy i pytanie jak chce rodzić. Ja… Wiem, wiem, nie spodziewacie się, odpowiedziałam zdezorientowana „chyba cesarka”. Byłam już zmęczona, zestresowana i chciałam, żeby już synek cały i zdrowy był na świecie. Po mojej odpowiedzi doktor zapytał dlaczego cesarka, ja wytłumaczyłam, że nastraszył mnie i lekarz i położna, i całe otoczenie ryzykiem rozejścia blizny. Doktor wytłumaczył mi, że najlepszą opcją i dla mnie i dla dziecka jest poród naturalny, a on ze swojej strony obiecuje , że gdyby się coś działo, cięcie zdąży zrobić… Potem szacowanie wagi, w między czasie rozwarcie już 3 cm. Prysznic… Koło 11 przebicie pęcherza. 12 – rozwarcie 5 cm, decyzja o znieczuleniu. Zaraz 6 cm. Ja leżę pod ktg i umawiam się z położną, że chcą wstać, pospacerować, ona na to, że po znieczuleniu muszą zrobić dłuższy zapis, ale potem mogę sobie chodzić. Ja chciałam pomóc małemu zejść i pomóc sobie przetrwać skurcze. Byłam pewna, że będę rodzić jeszcze parę ładnych godzin. Ale nie zdążyłam…

Położna poinformowała mnie, że mam dać znać jak będę czuła parcie jakby chciało mi się kupę. To było 15 minut od badania, które wskazywało na 6 cm rozwarcia. Ja mówię położnej, że to już chyba czuje takie parcie, ona na to „A co ty gadasz, ale zbadam Cię”. Okazuje się, że rodzę!!! 10 cm rozwarcia i główka nisko, położna w szoku, że wskoczylam z 6 cm na 10 w 15 minut i mówi, że i ja i dzidziuś to błyskawice. W pośpiechu zaczęła wszystko szykować na przyjście malucha, mężowi kazała zamknąć okno, a ja patrząc na jej przygotowania byłam w ogromnym szoku, nie wierzyłam, że to już, że najprawdopodobniej sama urodzę naszego synka. Szybka instrukcja, jak przeć, kiedy przeć, i po pół godzinie mam naszego Frania na brzuchu. Mąż płacze, ja oddaje dźwięki radości i spełnienia i „dziękuję” dla doktora, który pozwolił i namówił mnie na tę próbę… On na to, że brzuch mam cały i to najważniejsze, że się udało uniknąć cc.

Potem już tylko urodzenie łożyska, szycie, karmienie synka i telefonowanie do najbliższych, że mamy już swój wymarzony prezent gwiazdkowy ❤❤❤. Mojego szczęścia, dumy i jednocześnie niedowierzania po prostu nie da się opisać! Dumy mojego męża również. Przez kilka dni chodził dumny, ze swojej żony i chwalił się wszystkim jaka była dzielna:).

Ja czułam się o wiele lepiej niż po cc.  Miałam nacinane krocze, ale podobno minimalnie. W miarę normalnie funkcjonowałam i siadałam już od pierwszych godzin po porodzie. I co ważne, kiedyś nie byłam przekonana co do plusów obecności męża przy porodzie, ale dziś wiem, że dzięki niemu się udało – wspierał, pomagał i na każdym skurczu partym podtrzymywał mi nogę i głowę tak jak położna zaleciła – sama bym nie dała rady na tym się skupić. Bycie razem w takim momencie to piękne i niepowtarzalne dopełnienie naszej miłości i jeszcze większe scalenie naszego związku.

received_1136175943060000-2

2 thoughts on “Mój vbac’owy, grudniowy, świąteczny cud… (Białystok)

    • dr Cezary Wróblewski, Wojewódzki Szpital Zespolony im. Jędrzeja Śniadeckiego w Białymstoku. Doktor pracuje też w szpitalu w Sokółce.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.