„By przeżyć taką chwilę warto czekać wiek” (Rzeszów)

Pomyślałam sobie, że skoro zachęcam Was do dzielenia się swoimi doświadczeniami porodowymi, to sama również podzielę się własnymi. Zmobilizowałam się więc wreszcie do spisania ich. Poniżej przedstawiam historię mojego cudownego porodu VBAC opatrzoną wstępem przywołującym  kilka wcześniejszych wydarzeń. Miłej lektury:)

Trochę historii czyli… mój pierwszy poród „cesarski”

Od zawsze miałam poczucie, że naturalny poród to piękne doświadczenie, które chciałam przeżyć.  Nie bałam się za bardzo porodu. Bałam się szpitala, rutyny tam panującej i wszelkich interwencji tam wykonywanych. Kiedy więc jesienią 2008 roku zaszłam w ciążę z pierwszym dzieckiem (Mikołaj, 3,5 roku), najlepszą opcją wydawał mi się poród w domu. Wychowana w kulturze, gdzie ciąża i poród nieodłącznie kojarzą się z lekarzem, początkowo zaczęłam szukać położnika, do którego miałabym zaufanie i który zainteresowany byłby asystowaniem przy porodzie domowym. Bez skutku. W moim mieście nie znalazłam także położnej, która podjęłaby się oficjalnie przyjęcia porodu w domu. Z braku innego wyjścia (nie byłam chyba wystarczająco zdeterminowana, żeby jechać do innego miasta) zdecydowałam się urodzić w szpitalu. Aby choć trochę tę perspektywę szpitala „udomowić”, miałam rodzić ze „swoją” położną, która miała zapewnić mi tak dużo swobody i prywatności, jak tylko jest to w szpitalu możliwe – żadnych wspomagaczy, żadnego leżenia na łóżku porodowym, żadnego rutynowego nacinania krocza, świece, muzyka, tylko ja, mój mąż i nasza położna. Tak miało być. Było zupełnie inaczej.

Mój wymarzony naturalny poród zakończył się zanim jeszcze zdążył się właściwie rozpocząć. Przyjechałam do szpitala na dyżur mojej położnej (chcąc rodzić z osobą, którą znałam i ufałam, musiałam dostosować się do harmonogramu jej dyżurów, gdyż ona nie miała prawa przyjść do porodu na nie swoim dyżurze). Prawie bez akcji skurczowej. Przy badaniu wewnętrznym okazało się, że niewyczuwalne są wody płodowe. Potem zrobiono mi KTG, podczas którego tętno dziecka spadało co jakiś czas do wartości 70 -60.  Jak dziś pamiętam piszczący dźwięk urządzenia do KTG, reagującego w ten sposób na deceleracje. Położna zawołała lekarza. USG. Znów KTG. I znów wahania tętna. Potem słowa lekarza: „W tej sytuacji proponuję pani rozwiązanie ciąży przez cesarskie cięcie”. Poczułam wielką gulę w gardle i napływające do oczu łzy. Z trudem opanowywałam się, aby nie wybuchnąć płaczem. Burza myśli szalała w mojej głowie: „To nie może być prawda! Ja nie mogę mieć cesarki! Przecież miałam rodzić! Miało być ciężko, miało boleć, ale miałam dać radę! Sama i naturalnie!” Wszystko potem toczyło się jakby poza mną. Jakbym była widzem na jakimś koszmarnym filmie. Cewnik. Anestezjolog. Jakieś papiery do podpisu. Sala operacyjna. Znieczulenie. Nieprzyjemne uczucie rozdzierania w brzuchu i … już z nami był! Mój synek, Mikołajek. 10 / 10 Apgar. Krzyczał chyba na pół szpitala. Poczułam ulgę – był zdrowy. Próbowałam się do niego uśmiechać, powitać go. Wykonywałam gesty i wypowiadałam słowa, które wydawały mi się odpowiednie, ale to było jak granie roli, w którą nie za bardzo umiałam się wczuć. Racjonalnie wiedziałam, że to moje dziecko, że mnie potrzebuje, że POWINNAM je kochać. Ale emocjonalnie nie było eksplozji macierzyńskich uczuć. Była pustka i żal za utraconym doświadczeniem.

P1020771

Przez kolejny rok uczyłam się miłości do swojego dziecka i usiłowałam pogodzić się z faktem, że urodziłam przez cesarskie cięcie. Nie było łatwo. Ilekroć widziałam ciężarną kobietę lub spotykałam którąś z moich koleżanek, która urodziła naturalnie, łzy cisnęły mi się do oczu. Ale czas leczy rany. Po pierwszych urodzinach synka, moje emocje nie były już tak ekstremalne. Z perspektywy czasu, myślę, że to był rok swoistej żałoby, po utraconym doświadczeniu naturalnego porodu. Musiałam to przeżyć.

Narodziny Marysi (VBAC)

Kiedy w czerwcu 2011 roku odkryłam, że znów jestem w ciąży, ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że będę chciała spróbować urodzić siłami natury. Jednocześnie przez całą ciążę starałam się zbytnio nie nastawiać na „sukces” i brać pod uwagę ewentualność kolejnej cesarki. Jednak w miarę jak zbliżał się termin porodu, narastał stres.

Mój położnik nie okazał się zbytnim entuzjastą VBACów, ale dał mi zielone światło – dostałam skierowanie do szpitala z adnotacją „Próba porodu”. (Swoją drogą, nie lubię tego sformułowania. Mam poczucie, że sugeruje ono możliwość niepowodzenia. Wiadomo, przy porodzie niczego nie da się do końca przewidzieć. Ale dlaczego w takim razie przy normalnym porodzie (nie VBAC ) nie piszę się „próba porodu”?)

Potrzebowałam wsparcia. Miałam je w mężu. Ale potrzebowałam go też ze strony medycznej. Na szczęście mieliśmy wybraną do porodu wspaniałą położną (zdecydowałam się rodzić z „prywatną” położną; przy drugim porodzie była już w moim mieście taka możliwość), która do porodów po cc podchodziła z optymizmem. Uważała, że jedyną znaczącą różnicą między porodem po cc, a normalnym porodem jest to, że w przypadku VBAC [w naszym kraju] nie wywołuje się ani nie wspomaga sztucznie porodu np. przez podanie oksytocyny, gdyż zwiększa to ryzyko pęknięcia macicy. „Jeśli poród rozpocznie się i będzie postępował normalnie, to nie czemu miałabyś nie urodzić?”

12 luty 2012, niedziela

Dzień ten widnieje w mojej karcie ciąży jako termin porodu. Nic się nie dzieje (oprócz nieregularnych napinań brzucha, które towarzyszyły mi prawie od połowy ciąży).

13 luty 2012, poniedziałek

Idę na wizytę do mojego lekarza, który mówi, że mogę czekać maksymalnie 5 dni na samoczynne rozpoczęcie się porodu. „Jeśli nie urodzi pani do piątku, proszę zgłosić się do szpitala”. Czuję narastającą presję i stres. Wiem przecież, że jeśli pojadę do szpitala bez postępującej regularnie akcji porodowej, trafię prosto na stół operacyjny. A to jest ostatnia rzecz, której bym chciała.

Widząc moje zdenerwowanie, mąż dzwoni do B., naszej położnej. Umawiamy się na spotkanie następnego dnia wieczorem.

14 luty 2012, wtorek

Wieczorem jedziemy do szpitala do B. Cóż za romantyczne walentynki! B. bada mnie i mówi, że moja szyjka robi się miękka i przygotowuje się do porodu. Dostaję zalecenie dalszego pojenia się herbatką z liści malin i … zrelaksowania się (Tylko ciekawe jak?!). B. zwraca także uwagę, że ktoś źle skalkulował mój termin porodu. To nie jest 12, ale 16 luty! Czyli tak naprawdę nie jestem jeszcze po terminie! To mnie troszkę pociesza.

15 luty 2012, środa

Wieczorem idziemy ze znajomymi na karaoke, żeby się wybawić zanim pochłoną nas nowe obowiązki rodzicielskie. Mam lekkie skurcze, ale nie są regularne.

16 luty 2012, czwartek

Mój prawidłowy termin porodu. Zaczyna mi odchodzić czop śluzowy. Wieczorem zaczynam mieć w miarę regularne skurcze, które przez noc stają się coraz intensywniejsze. Jestem podekscytowana! Całą noc chodzę po domu (tak jest najłatwiej znosić skurcze). Staram się oddychać głęboko, żeby moja dziewczynka miała jak najwięcej tlenu. Chyba pierwszy raz w życiu odczuwanie bólu sprawia mi radość! Z entuzjazmem czekam na każdy kolejny skurcz. Nie wiem czy tym razem się uda, ale cieszę się każdą minutą tego doświadczenia, którego tak bardzo pragnęłam, a które w całości straciłam poprzednim razem. Niestety, kiedy zaczyna świtać, skurcze ustają.

17 luty 2012, piątek

Trochę martwię się czy wszystko jest w porządku, dlatego kontaktujemy się z B., która zapewnia nas, że wszystko co się dzieje to pozytywne oznaki zbliżającego się porodu.

W ciągu dnia mam tylko kilka nieregularnych skurczy. Wiem, że piątek jest dniem, kiedy miałam zgłosić się do szpitala, ale przez cały dzień zwlekam, jakby mając nadzieję, że skurcze znów się zaczną i będzie z czym jechać. Wieczorem decyduję, że nie pojadę jednak na Izbę Przyjęć, tylko do na wizytę lekarską w przychodni. Mojego położnika już nie ma. Nawet się cieszę. Idę do innego lekarza. Zleca KTG. Na szczęście z dzidzią wszystko jest w porządku. Na USG też nie widać nic niepokojącego. Pytam o ilość wód płodowych (po poprzednim porodzie to moja zmora). Jest ich trochę poniżej normy, ale malutka ma pełny pęcherz. Jak się wysiusia, powinno być ok. Po badaniu wewnętrznym okazuje się, że mam rozwarcie na 2 place. To ekscytujące! Czyli poprzednia noc nie była bezowocna! Rozmawiam z lekarzem o naturalnym porodzie po cc. Przypadkiem uzyskuję cenną dla mnie informację – jeśli już zgłoszę się do szpitala, a dalej będę chciała rodzić naturalnie, będę musiała podpisać tzw. świadomą zgodę (papierek mówiący o tym, że znam ryzyko związane z VBAC i świadomie rezygnuję z opcji cesarskiego cięcia). Na koniec doktor życzy mi powodzenia i sugeruje czekanie najpóźniej do następnego dnia.

Wracamy do domu i kładziemy się spać. Po chwili budzą mnie skurcze. Scenariusz poprzedniej nocy powtarza się. Do rana spaceruję po domu w rytm całkiem regularnych skurczy. Ok. 6 rano  wszystko ustaje. No nie, znowu to samo! Ale przynajmniej mogę się trochę przespać.

18 luty 2012, sobota

Około południa skurcze powracają. Ale nie są częstsze niż co 15 minut i niezbyt regularne, więc nie chcę robić sobie nadziei i staram się je ignorować. Zaczynam świrować, że nie chcę iść do szpitala, bo w tej sytuacji na pewno zrobią mi cesarkę, więc Piotrek (mój mąż) dzwoni do B. i zamiast na Izbę Przyjęć mamy  pojechać do niej pod koniec jej dziennego dyżuru. Wcześniej idę pod prysznic i razem z mężem robimy sobie spacer do sklepu. Po drodze, mąż mierzy czas między skurczami. Jakkolwiek są teraz dość bolesne, to nie są zbyt regularne – czasem co 5 minut, a czasem co 15.

O 18 spotykamy się z B. Spotkanie z nią znów podnosi mnie na duchu. Mam dalej rozwarcie na 2 palce, ale B. mówi, że „poród wisi na włosku”. Robi mi KTG. Znów przed oczami mam poprzedni poród i to wyjące urządzenie. Boję się. Na szczęście z tętnem malutkiej wszystko jest dobrze. B. lekko masuje mi brzuch i zachęca niunię do wyjścia. Żegnamy się i wychodzimy. Kiedy stawiam się do pionu, czuję mocniejszy skurcz. „Coś czuję, że noc nie moja” rzuca na dowidzenia z uśmiechem B. I dodaje „Nie jedźcie windą, tylko zejdźcie sobie lepiej po schodach”.

Po wyjściu ze szpitala jedziemy na chwilę do teściów –  po domowy chlebek. Skurcze bolą. Teściowie mieszkają w wieżowcu, więc wykorzystujemy schody, żeby jeszcze „podkręcić” skurcze. Dwa razy schodzimy schodami w dół (koniecznie W DÓŁ!) – raz z 6, a raz z 10 piętra.

Od tego momentu robi się coraz intensywniej. W domu spaceruję po salonie przestępując z nogi na nogę, bujając się lekko na kolanach. Ten dziwny „taniec” pomaga mi znosić kolejne skurcze. Boli, ale cieszę się tą chwilą. Czekam z niecierpliwością na każdy kolejny skurcz. Pomiędzy skurczami czytam jakiś kolorowy plotkarski magazyn. W pewnej chwili starszy synek woła mnie, żebym się z nim położyła. Próbuję. Leżenie jest straszne! Nie dziwię się, że kobiety wspominają poród jak horror, jeśli były zmuszone do leżenia! Chcę do pionu! Chcę się ruszać! Tak jest o niebo lepiej!

Około 22 Piotrek idzie się przespać. Ja też usiłuję. Ale nawet leżenie na boku jest trudne do zniesienia. Skurcze są teraz silne i częste. Mam bóle krzyżowe. Opieram się o stojące obok naszego łóżka dziecinne łóżeczko i bujam się na stopach. Staram się oddychać głęboko. Pomiędzy skurczami, Piotrek masuje mi plecy.

Około północy skurcze są co 2 minuty i wydaje mi się, że nie ma między nimi przerw. Klęczę na podłodze i pojękuję. Podejmujemy decyzję, że czas jechać do szpitala. Piotrek dzwoni do B. Ubieram się i … skurcze ustają! Czyżby znowu scenariusz z poprzednich nocy? „Nie, nie mogę tak jechać!” myślę, „Przyjadę bez skurczy i zrobią mi cesarkę!” Jest mi straszni niezręcznie, ale mówię do Piotrka, żeby ponownie zadzwonił do B. i powiedział, że na razie jednak nie jedziemy. B. proponuje, żebym spróbowała się przespać. Tak też robię. Oczy mi się kleją. Ale nie długo mogę leżeć. Wkrótce wracają jeszcze intensywniejsze regularne skurcze.

19 luty 2012, niedziela

Około 1.30 decydujemy ponownie pojechać do szpitala. Piotrek dzwoni do B. Docieramy na Izbę Przyjęć około 2. Chwilę czekamy na przyjazd B. Nie chcę iść nigdzie bez niej. Skurcze są trochę mniej intensywne niż w domu.

2.20 przyjeżdża B. Załatwiamy formalności na Izbie i idziemy na salę porodową. Piotrek zostaje jeszcze na Izbie, żeby opłacić prywatną opiekę położnej. Martwię się, bo skurcze znacznie osłabły i rzadko się pojawiają. „Nie martw się, wrócą” pociesza mnie B. Przychodzi dyżurny lekarz, aby mnie zbadać. „3,5 palca, no prawie 4 palce rozwarcia”! Potem jeszcze tylko podpisanie tzw. świadomej zgody (Jak dobrze, że wiedziałam o tym wcześniej!) i lekarz wychodzi. Zostajemy z B. same. Zgadzam się na lewatywę. Moment później przychodzi Piotrek. Powoli powraca regularna akcja skurczowa. Spaceruję po sali. Próbuję pobujać się na piłce, ale jest mi niewygodnie. Drażni mnie też masaż. Wolę swój bujany „taniec” z nogi na nogę. B. podłącza mnie do bezprzewodowego KTG. Tętno jest w normie. Uff. Skurcze są silne, ale jeszcze nie tak częste jak przed wyjazdem z domu. Teraz przy każdym skurczu stoję pochylona do przodu opierając się o męża.

W pewnej chwili poczułam, że coś ze mnie wystaje. Mówię o tym B. Bada mnie . To chyba pęcherz płodowy. B. prosi, abym położyła się na łóżku. Mówi, że będziemy uczyć się przeć. „Jak to, już?” Jestem zaskoczona. Nastawiałam się jeszcze na co najmniej kilka godzin skurczy zanim będzie mowa o parciu.

Uczymy się. Z początku mi nie wychodzi. Poza tym źle mi leżeć na plecach. B. mówi, abym spróbowała kierować powietrze w dół brzucha, tak jak przy nurkowaniu. To porównanie bardzo mi pomaga – jako dziecko uwielbiałam nurkować. Zmieniam też pozycję. Najwygodniej jest mi klęczeć opierając się o podniesione do pozycji siedzącej łóżko.

Przy każdym skurczu prę 2 – 3 razy. Boli. Wkładam w to parcie całą swoją energię i w pewnym momencie mam wrażenie, że nie mam już siły. B. pozwala mi przez kolejne 2 skurcze odpocząć. Popijam Powerrade’a. I dalej do pracy! (Nie bez powodu w języku angielskim poród i praca określane są tym samym słowem „labour”).

Parcie nie trwa długo (jakieś 20 minut) ale to dla mnie zdecydowanie najtrudniejsza część porodu.  Słyszę swój krzyk podczas każdego skurczu. To jednak nie krzyk rozpaczy ani tortur. To krzyk wojownika albo sztangisty zdobywającego się na maksymalny wysiłek. Jest mi potrzebny. Czuję jakby dodawał mojemu parciu energii.

W końcu pęka pęcherz płodowy. Słyszę głos B. mówiący do słuchawki „Poród na (tu pada numer sali, którego już nie pamiętam)”. Jeszcze chwila i czuję piekący ból w okolicy cewki moczowej. Z moich ust wydobywa się jakieś „Au, jak to boli!” i… główka jest już na zewnątrz. B. prosi mnie o kolejne parcie. Działam jak automat. Nabieram powietrza i ….. wyskakuje reszta ciałka mojej córeczki. Jest 4.45.

Jestem tak oszołomiona, że nie jestem nawet pewna czy moja córeczka jest rzeczywiście dziewczynką czy nieJ. Powoli odwracam się, siadam na łóżku, biorę ją na ręce… i zakochuję się. Dopiero teraz zaczyna do mnie docierać, że UDAŁO SIĘ! URODZIŁAM! Ogarnia mnie EUFORIA. Czuję się jakbym zdobyła medal olimpijski.

Dopiero teraz widzę zauważam, że na sali jest jeszcze lekarz, druga położna i pielęgniarka noworodkowa. B. daje mi jakiś zastrzyk (oksytocyna) i przy kolejnym skurczu rodzę fioletowawy worek – łożysko.

Malutka zostaje zważona i zmierzona, po czym wraca do mnie. B. okrywa nas kołdrą i rozpoczynamy pierwszy posiłek. Druga położna i pielęgniarka noworodkowa wychodzą. Lekarz bada jeszcze moją bliznę po cc, gratuluje mi i też wychodzi. Wkrótce zostajemy sami – we trójkę: ja, mąż i nasza kruszynka. Siedzimy tak przez kolejne 2 godziny popijając wodę i zaspokajając wilczy apetyt, który mnie dopadł,  wszystkim, co mieliśmy w torbie (biszkoptami, sztanglem i grzybowymi BakeRollsami). B. od czasu do czasu do nas zagląda, by sprawdzić czy wszystko ok.

Około 6 przejeżdżamy na salę poporodową. Pielęgniarka z oddziału pyta B. po jakim jestem porodzie. „Naturalny, stan po cięciu, bez znieczulenia, bez nacięcia”. Jestem z siebie dumna! Jestem ogromnie wdzięczna B. Jestem szczęśliwa i spełniona.

Po przybyciu na salę poporodową idę pod prysznic. Miło zmyć z siebie trudy ostatnich kilku godzin.  Trudy, bo nie było łatwo i bezboleśnie, ale …. czuję, że chciałabym to przeżyć jeszcze raz! Potem kładę się do łóżka i, mimo trzech prawie nieprzespanych nocy, nie mogę zasnąć. Patrzę na moją malutką córeczkę, na zasypiającego na krześle męża i rozkoszuję się NAJPIĘKNIEJSZYM DNIEM W MOIM ŻYCIU.

P1090645

22 thoughts on “„By przeżyć taką chwilę warto czekać wiek” (Rzeszów)

  1. Magdo, urzekła mnie Twoja historia!
    Czułam napięcie w ciele, gdy czytałam o tych kolejnych dniach bez akcji porodowej.
    Twoja opowieść jest dla mnie piękną inspiracją. Ja też tak dam radę!
    Dziękuję!

  2. Gratuluję! Piękny i wzruszający opis.

    I nieśmiało powiem, ze wiem co czujesz … Przeszłam przez to samo, ale dałam radę. Teraz czekam na narodziny … Mojej Marysi … Mając nadzieję, ze przeżyję to jeszcze raz 🙂

  3. Jeszcze nie spotkałam się z tym, żeby ktoś opisał tak pięknie i szczegółowo poród 🙂 VBAC tzn poród naturalny po cesarce? Ja przy pierwszym dziecku miałam cesarskie cięcie – wiedziałam od połowy ciąży, na początku załamałam się, że jeśli nie poczują bólu to nie będę wiedziała że to moje, kochane.. rozumiesz.. ale później.. później ucieszyłam się, że to cesarka i jak patrzyłam na dziewczyny, które po porodzie naturalnym krwawiły, nie mogły siedzieć (moja szwagierka po 2 miesiącach po porodzie miała trudności z siedzeniem, oddawaniem moczu etc, moja siostra przez pierwszy okres nie trzymała nawet kału, przez kolejne 2 lata moczu, mówi że poród bardzo rozciągnął pochwę.. że teraz to co najwyżej kosztowna operacja.. to mnie przeraziło (jeszcze te straszne porody na youtube!) Teraz znów jestem w ciąży. Nie wiem jakie będę miała zalecenia jeśli chodzi o rozwiązanie – na początku byłam za cc, jednak mąż sobie umyślił, że wolałby żebym rodziła naturalnie (powody zachowam dla siebie) – od tamtej chwili zastanawiam się, czy gdyby była taka możliwość czy by nie zaryzykować.. nie boję się tak samego porodu jak konsekwencji po: rozciągniętej pochwy, nietrzymania moczu, zaniku przyjemności z seksu. Boję się również tego, że jeśli mąż będzie przy porodzie (ja chciałabym, on raczej nie) to straci do mnie pociąg seksualny widząc mnie w takim stanie – wiele znajomych kobiet, mówiło mi, że to nie jest widok dla mężczyzny, że może czuć po tym niechęć. Jestem pełna mieszanych uczuć. Nie wiem co będzie. Powiedz mi, proszę – czy Ty nie borykałaś/nie borykasz się z żadnymi dolegliwościami po porodzie? Ja po tygodniu po cc mogłam robić wszystko, blizny prawie nie widać, nie widać konsekwencji prócz rozstępów i obwisłych piersi.

    • Marto,
      jeszcze będąc w pierwszej ciąży miałam różne obawy dotyczące możliwych dolegliwości po porodzie – tych krótkotrwałych jak np. trudności z siedzeniem, a jeszcze bardziej tych długofalowych jak rozciągnięcie pochwy, zmniejszona satysfakcja z życia intymnego czy nietrzymanie moczu. O atrakcyjność w oczych meża też się bałam, choć chciałam, żeby był ze mną przy porodzie. Skończyło się cesarką, więc niczego nie sprawdziłam. W drugiej ciąży tak bardzo się na tym nie skupiałam. Aczkolwiek pamiętam rozmowę ze znajomym lekarzem, który zachęcając mnie do raczej do powtórnej cesarki przytoczył temat „już nie tych samych odczuć podczas seksu po porodzie naturalnym”. Jak było w rzeczywistości?

      Poród był cudowny.
      Do formy wróciłam szybko. Tylko przez pierwszych kilka dni odczuwałam lekki dyskomfort / pieczenie przy siusianiu, ale nie było to jakieś straszne. Nie miałam i nie mam żadnych problemów z nietrzymaniem moczu czy kału. Życie intymne – może nawet lepsze niż wcześniej, zarówno pod względem odczuć jak i zainteresowania męża. Tampony też mi nie wypadają;)

      Wiem, że wiele można spotkać traumatycznych, wręcz horrorystycznych historii porodowych. Ale jestem święcie przekonana, że to nie poród ze swej natury jest tak straszny, ale to co się z nim często robi w szpitalu – sztuczne przyspieszanie, nacinanie krocza, parcie w pozycji leżącej, parcie na komendę, a nie wg własnej potrzeby,czasem też ZZO (kobiety znieczulone prą czasem zbyt mocno, gdyż nie czują w pełni siły tego parcia). Te i podobne elementy działają na niekorzyść – zwiększają ból (oprócz ZZO) i mogą powodować różne nieprzyjemne komplikacje po. Na szczęście można już znaleźć szpitale, gdzie się takich rzeczy raczej nie robi (a przynajmniej nie rutynowo). Można też po prostu się na to nie zgodzić;)

      Podsumowując, myślę, że aby zabezpieczyć się przed poporodowymi komplikacjami najlepiej:
      – rodzić zgodnie z naturalnym rytmem porodu (bez przyspieszania),
      – przeć w najwygodniejszej dla siebie pozycji, prawdopodobnie jakiejś wertykalnej i zgodnie z własną potrzebą parcia (tkanki kanału rodnego i krocza łatwiej adaptują się wtedy do przemieszczającego się w nich dziecka, ryzyko pęknięcia krocza jest małe)
      – nie zgadzać się na nacinanie krocza (oczywiście jeśli nie musi być wykonane ze względu na stan dziecka)
      – w ciąży i po porodzie wykonywać ćwiczenia mięśni dna miednicy (sam Kegel to czasem za mało, choć ja osobiście robiłam niewiele więcej ). Są różne treningi tych mięśni (np. Cantienica albo Pelvicore Technique z Kari Bo). Niektóre ćwiczeni są bardzo proste. (Ćwiczenia mięśni dna miednicy możesz polecić też kobietom, które już mają problemy np. z nietrzymaniem moczu. Słyszałam, że regularnie wykonywane są skuteczną terapią na tego typu dolegliwości.)

      Polecam Ci też gorąco lekturę książki Iny May Gaskin „Poród naturalny”, w szczególności rozdział „Epizjotomia i zapomniana moc pochwy”. W niej o tym, że poród to przede wszystkim otwieranie się ciała, a kobieca pochwa nie została stworzona po to by pękać albo być nacinaną w celu urodzenia dziecka.

      Jeśli chodzi o obecność męża przy porodzie, zobacz ten wywiad: http://www.shantala.pl/media/InaMay/.

      Możesz poczytać też piękne historię porodów naturalnych na http://www.vivatporod.pl.

      A, i jeszcze w kwestii wagi dzidziusia – niewielkie dziecko pewnie jest bardziej „sprzyjające”, ale znam kilka mam, które urodziły ponad 4 kg bobasy i nie mają żadnej traumy.

      Pozdrawiam Cię serdecznie i życzę podjęcia najlepszej dla Was decyzji.

      Magda

  4. Witaj, bardzo Ci dziękuję za tak wyczerpującą odpowiedź, coraz bardziej przekonuję się ku porodowi naturalnemu i ucieszyłabym się gdybym otrzymała możliwość wyboru, choć tym razem problem mam ten sam, póki co mniejszy ale jednak 🙁 za 10 dni mam wizytę u gin, zobaczymy co mi powie.. pozdrawiam ciepło Ciebie i dzieciaczki!

  5. Hej,

    Mam zamiar rodzić w Rzeszowie, nie znam tego miasta, ani lekarzy, ani położnych. Powiedz, napisz, kim jest B., i jaką ją znaleźć. Gdzie rodzić?
    Będę wdzięczna za jakąkolwiek pomoc, bo szczerze powiedziawszy boję się, że moje marzenie o porodzie naturalnym może zamienić się w koszmar.
    Pozdrawiam,
    PK

  6. Witam

    Właśnie przeczytałam Twój wpis. Będę rodzić w Rzeszowie. Powiedz mi kim jest B. i w jakim szpitalu tak dobrze Cię potraktowali? Kto był ordynatorem?
    pozdrawiam

  7. Piękna , wzruszająca i motywująca historia! Ja 2 miesiące temu po raz pierwszy zostałam mamą. Córeczka przyszła na świat przez cc z powodu braku postępu porodu. Wielkie szczęście ale jednocześnie cios dla mnie i rozczarowanie że nie dałam rady. Cała ciąża przebiegała super prawidłowo, zapowiadało sie idealnie na psn. Niestety. I to rozdzielenie z małą zaraz po…. Ciesze sie ze tu znalazlam osoby ktore mają podobne przeżycia i mam wielkie nadzieje ze gdy zostane mama po raz drugi stanie sie to tak jak powinno naturalnie;) dzieki Tobie i innym kobietom ktorych wpisy czytam czuje ze to bedzie mozliwe;)

  8. Bardzo bym chciała rodzić w domu- czy orientujesz się czy w okolicach Rzeszowa jest to możliwe (tzn. czy są położne odbierające porody domowe)?
    Poproszę również o namiary na szpital i położną, gdyby nie udało mi się zrealizować domowego planu:)
    Pozdrawiam:)

    • Niestety,w naszych okolicach nie ma na razie położnych przyjmujących porody domowe. Ale jeśli masz takie pragnienie by w domu urodzić, warto rozmawiać z położnymi myslącymi „po domowemu” i je namawiać – tak zaczęły się porody domowe w niektórych innych miastach. Więcej napiszę na priv;)

Skomentuj VBAC mama Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.