Search Results for: KRAN

Asertywność i partnerstwo podczas ciąży i na sali porodowej

 

ANALIZA KRAN (1)

Jak być asertywnym i rozmawiać z lekarzami i położnymi z pozycji partnera? jak podejmować własne decyzje, kiedy nie jest się specjalistą? Poniższe proste narzędzie – analiza KRAN – z pewnością będzie pomocne!

Zobaczmy jak to działa.

Wyobraź sobie, że w 38 tygodniu ciąży stoisz przed decyzją czy wyrazić zgodę cięcie cesarskie z powodu miednicowego położenia płodu. Jak rozmawiać z lekarzem?

K – Jakie KORZYŚCI przyniesie mi i mojemu dziecku planowe cięcie cesarskie w 38 tygodniu? Na ile te korzyści są pewne/ prawdopodobne?
R – Jakie krótko i długofalowe RYZYKO dla mnie i dla dziecka wiąże się z decyzją o cięciu cesarskim?
A – Jakie ALTERNATYWNE metody postępowania można byłoby zastosować? I z jakimi korzyścia i ryzykiem się one wiążą?
N – Co może się stać jeśli nie zrobimy na razie NIC? I na ile jest to prawdopodobne?

Czego oczekiwać w odpowiedzi?

Kokretnych, jasnych i zrozumiałych informacji, najlepiej opartych na dowodach naukowych.

Jeśli ktoś odpowiada wymijająco, niezrozumiale lub Cię zbywa, powinna się zapalić w Twojej głowie czerwona lapka ostrzegawacza „Nie można mu do końca ufać!”

Na co jeszcze zwrócić uwagę?

Każda interwencja medyczna wiąże się z jakimś ryzykiem. Odpowiedź ” nie ma żadnego ryzyka” jest fałszywa!

W większości sytuacji istnieją alternatywne sposoby postępowania.

Podróż po marzenia (Świdnica – Pyskowice)

Ciąża 5, w wywiadzie 2 x poród drogami natury i 2 x cięcie cesarskie, 17 miesięcy odstępu między porodami, położenie pośladkowe płodu w 39 tygodniu, szacowana masa płodu > 4 kg. Czy można w ogóle myśleć o porodzie naturalnym w takiej sytuacji? Poznajcie historię Ewy.

Jestem mamą 6 wspaniałych dzieci a to była moja 5 ciąża. Dwie pierwsze zakończone porodem naturalnym a dwie kolejne cesarskim cięciem. Dzięki temu, że doświadczyłam podwójnie dwóch rodzajów porodów wiem, że dla mnie najpiękniejszą (choć wcale nie łatwą) drogą przyjścia na świat dziecka jest poród naturalny.

CIĄŻĄ PIERWSZA 2005 r. Gdy byłam w pierwszej ciąży, było dla mnie oczywiste, że urodzę naturalnie tak jak moja mama troje swoich dzieci. Nie mogłam się doczekać dnia porodu, bo końcówka ciąży bardzo mnie wymęczyła. Moja pierwsza córka Oliwia (3820 g, 56 cm) przyszła na świat w sierpniu 2005 r. – poród naturalny 9 dni po terminie. Poród trwał zaledwie 4 godziny, ale był bardzo ciężki. W II okresie porodu ustała czynność skurczowa, a że personelowi się spieszyło to zastosowano chwyt Kristellera, nacięto krocze a łożysko na siłę położna wyciągnęła z brzucha. Zakończyło się to krwotokiem, szyciem i łyżeczkowaniem. Córkę zabrano bo byłam tak słaba (miałam silną anemię), że nie byłam w stanie zajmować się nią sama.

CIĄŻA DRUGA 2008 r. Drugi poród naturalny w grudniu 2008 r. – syn Kordian (3900, 57 cm) 6 dni przed terminem. Również trwał 4 godziny i zakończył się bez nacięcia i żadnych innych komplikacji. Piękny poród, bardzo świadomy a po 2 godzinach mogłam sama wstać, siedzieć, chodzić i zająć się synkiem, który cały czas był przy mnie.

CIĄŻA TRZECIA 2012 r. W 30 tygodniu ciąży zrobił mi się obrzęk w siatkówce oka. Z każdym tygodniem obrzęk się powiększał i utrudniał widzenie. W 39 t.c. podjęto decyzję o cc, ponieważ nie widziałam już nic chorym okiem i było ryzyko, że podczas porodu naturalnego siatkówka może się odkleić. W styczniu 2012 r. przez cesarskie cięcie przyszedł na świat mój drugi syn Kajetan (4180 g, 59 cm). Ból jaki czułam po cesarce jak puściło znieczulenie rekompensowała mi obecność synka po porodzie.

CIĄŻA CZWARTA 2016 r. Ta ciąża od początku była bardzo ciężka bo miałam wszystkie możliwe dolegliwości ciążowe, których nie miałam w żadnej poprzedniej ciąży. Okazało się, że pod sercem noszę nie jedno ale trzy szczęścia! Byliśmy w szoku bo w naszej rodzinie nigdy nie było nawet bliźniaków. Niestety, na kolejnym USG biły tylko 2 serduszka. Po wielu długich tygodniach spędzonych w szpitalu, udało mi się dotrwać z bliźniakami do 35 t.c. W czerwcu 2016 r. przez cesarskie cięcie przyszli na świat Miłosz (2450 g, 50 cm) i Mikołaj (2700 g, 51 cm) – nasze kochane M&M-sy. Chłopcy byli ułożeni główkowo a poród zaczął się regularnymi skurczami co 3 min. Niestety w szpitalu, w którym rodziłam wszystkie ciąże mnogie są rozwiązywane cesarskim cięciem. Gdybym miała wówczas taką wiedzę o sn po cc jaką mam teraz dzięki cudownej Grupie Wsparcia „Naturalnie po cesarce”, to na pewno przynajmniej podjęłabym próbę porodu naturalnego. Wszystkie moje porody naturalne przebiegały dosyć szybko a dzieci były spore. Natomiast bliźniaki z racji tego, że była ich dwójka i poród zaczął się w pierwszym dniu 36 t.c. ważyły dużo mniej. Bardzo ciężko dochodziłam do siebie po tej drugiej cesarce a najtrudniejsze oprócz bólu było to, że maluszki zostały zabrane do inkubatora i zobaczyłam je dopiero po 18 godzinach od urodzenia…

CIĄŻA PIĄTA 2017 r. Czasu nie cofnę, ale cieszę się, że było mi dane doświadczyć po raz trzeci porodu naturalnego, mimo wszystkich przeciwności losu jakie spotkałam na swojej drodze do vba2c. Ale od początku… 8 miesięcy później zaszłam w piątą ciążę. Pierwsza myśl jaka pojawiła się w mojej głowie była przepełniona lękiem: jak przetrwam po raz trzeci ten okropny ból po cesarce? Byłam przekonana, że nie ma innego wyjścia po 2 cesarkach jak tylko kolejne cięcie. Z drugiej strony postanowiłam poszukać w Internecie informacji na ten temat. I tym sposobem znalazłam stronę www.naturalniepocesarce.pl.

Czytałam wszystkie opowieści porodowe z zapartym tchem. To dało mi ogromną nadzieję i wiarę w to, że może być inaczej. Każdego dnia czytałam też relacje z porodu dziewczyn z grupy wsparcia na FB. Zrozumiałam, że chcę zrobić wszystko co w mojej mocy by urodzić naturalnie, ale muszę zaakceptować też drugą opcję na wypadek cesarskiego cięcia. Wierzyłam, że wszystko się uda, bo przecież rodziłam już naturalnie dwa razy i wiem jak taki poród może przebiegać. Nie wzięłam pod uwagę tylko jednego, że moja wyczekiwana córeczka w 30 tygodniu ciąży obróci się główką do góry i wcale nie będzie miała zamiaru zmienić swojego ułożenia do końca ciąży…

Każdego dnia po kilka godzin robiłam ćwiczenia ułatwiające obrócenie się dziecka w brzuchu, chodziłam na czworaka i namawiałam córcię do obrotu. Byłam załamana bo mimo mojego wysiłku cały czas czułam, że główka nadal jest na górze. Każda kolejna wizyta u lekarza również potwierdzała ułożenie miednicowe. Na ostatniej wizycie w 39 tygodniu ciąży, gdy dodatkowo waga na USG wyszła 4 kg, dostałam skierowanie na cesarkę. Do tej pory mój lekarz bardzo wspierał vba2c ale teraz powiedział, że nie widzi innego wyjścia jak tylko cesarskie cięcie. Tak na marginesie to był to mój drugi lekarz bo poprzedni najpierw mówił, że bez problemu mogę rodzić naturalnie (na wizytach prywatnych) a jak przyszłam do Niego raz na NFZ to powiedział, że absolutnie muszę mieć cc po 2cc bo inaczej się nie da…

Była środa a Ja miałam stawić się w szpitalu jak zacznę 40 tydzień ciąży, czyli w poniedziałek 4 grudnia. Pomyślałam, że to koniec i nadszedł czas pogodzenia się z cesarką. Próbowałam znaleźć plusy tej sytuacji a największym z nich była perspektywa zobaczenia wkrótce córeczki. Wcześniej byłam gotowa nawet na poród pośladkowy, ale w sytuacji gdy waga dziecka była taka duża nie chciałam ryzykować. Przepłakałam pół dnia a w nocy nie mogłam zasnąć. Z jednej strony próbowałam się pogodzić z sytuacją a z drugiej szukałam innego rozwiązania. Nadzieja umiera ostatnia!

Następnego dnia napisałam do Oleśnicy do położnej, czy w mojej sytuacji jest jakaś szansa na poród naturalny. Niestety dostałam odpowiedź, że w Oleśnicy nie wykonują obrotów zewnętrznych a w moim przypadku po 2 cc położenie miednicowe jest wskazaniem do cięcia. Od kilku dni byłam też w stałym kontakcie z Monika Ma z Grupy Wsparcia, której córeczka również nie chciała się obrócić główką w dół. Monika próbowała od dwóch tygodni dodzwonić się do szpitala w Pyskowicach, aby dowiedzieć się o możliwości obrotu zewnętrznego, o którym wyczytałyśmy na grupie. Największy problem polegał na tym, że ciężko było złapać dr Langshmana Maleuwe, żeby z Nim porozmawiać. Na szczęście Monice udało się zdobyć numer komórkowy do doktora. Zadzwoniłam do Niego i powiedziałam o mojej sytuacji.

Hillary and Chris Johnsonare expecting their third child!

Doktor to wspaniały człowiek, pełen ciepła, zrozumienia i chęci pomocy. Powiedział mi, że w mojej sytuacji daje tylko 30 % szansy na obrót zewnętrzny mimo, iż jestem wieloródką (szansa u pierworódek to 50%, a u wieloródek nawet 70-80%), ponieważ dziecko jest duże i kończę 39 t.c., a takie obroty najlepiej robić w 37/38 t.c. Ale jeżeli bardzo mi zależy to mogę przyjechać do szpitala w Pyskowicach w poniedziałek 4 grudnia i On we wtorek rano będzie miał dyżur i spróbuje obrócić mi dziecko. Powiedział też, że według Niego najbezpieczniej byłoby wykonać cesarskie cięcie, ale to w razie czego możemy zrobić po próbie obrotu zewnętrznego. Decyzja należała do mnie. Całą noc biłam się z myślami co zrobić. Trzy bardzo kompetentne osoby potwierdziły, że w moim przypadku najlepsza byłaby cesarka a Ja nadal nie byłam sobie w stanie wyobrazić takiej wersji wydarzeń. Co jeszcze mogłam zrobić dla mojej córci by urodzić Ją naturalnie? Ostatnią deską ratunku był obrót zewnętrzny. Po rozmowie z moim kochanym i cierpliwym mężem, który cały czas mnie wspierał, podjęłam decyzję, że jeśli nie zacznę rodzić w weekend, to w poniedziałek rano zamiast do mojego szpitala na cesarkę, pojadę sama ze Świdnicy 200 km pociągiem do Pyskowic. Monika chciała zrobić tak samo, tylko Ona miała do pokonania 530 km ze Szczecina. I tak oto dwie matki, pragnące dać najlepszy start swoim córkom i uchronić się przed kolejnym cięciem, w poniedziałek rano 4. grudnia wyruszyły z dwóch zachodnich krańców Polski na Śląsk.

Blog_Tips-to-travel-during-Pregnancy_4

Podróż pociągiem była ciężka i stresująca – najbardziej dla innych pasażerów 😉 Czekały mnie 2 przesiadki. W pierwszym pociągu usiadłam koło starszego małżeństwa. Zerkali na mój brzuch i na siebie z przerażeniem, po czym mąż złapał za rękę żonę i zabrał Ją na drugi koniec wagonu 😉 W drugim pociągu siedziałam z bardzo miłymi paniami. Pytały gdzie i w jakim celu jadę w tak zaawansowanej ciąży. Pytały czy nie boję się, że urodzę w pociągu. Jedna z nich wysiadała ze mną w Opolu i nawet nie pozwoliła mi dotknąć walizki, tylko niosła ją za mnie 😉 Gdy dojechałam do Pyskowic myślałam, że wszystko potoczy się prosto – wsiądę do taksówki i bezpiecznie pojadę pod sam szpital. Okazało się jednak, że przed dworcem nie ma żywego ducha a sam dworzec jest zamknięty. Włączyłam w telefonie nawigację i musiałam iść na piechotę. W końcu w oddali ujrzałam przystanek autobusowy a na nim stała jakaś kobieta. Powiedziała mi, że zaraz ma być autobus, który jedzie do „centrum” a stamtąd do szpitala jest niedaleko. W autobusie poszłam do kierowcy kupić bilet a On pyta dokąd jadę. Mówię, że do szpitala, a On pyta: „Po co?” Odpowiadam, że jadę urodzić. A On na to: „To Pani jedzie za darmo”. Ludzie w autobusie mówią mi gdzie mam wysiąść. Jakieś małżeństwo proponuje, że mnie zaprowadzi do szpitala, bo idą w tamtym kierunku. Pan bierze moją walizkę a Pani opowiada o swoich porodach. Po 15 min. docieramy pod szpital. Wreszcie czuję się bezpiecznie.

Na izbie przyjęć zostałam przyjęta bardzo serdecznie a personel był zaskoczony dlaczego przyjechałam tyle kilometrów akurat do Pyskowic. Opowiadam o naszej grupie na FB i uprzedzam, że wieczorem przyjedzie jeszcze jedna „szalona mama” ze Szczecina. Proszę o numer telefonu na taksówki, by przekazać go Monice, aby bez problemów dotarła do szpitala. Dostałyśmy wspólny pokój, aby się wzajemnie wspierać. Rano przyszedł do Nas dr Langshman, żeby się przywitać i jeszcze raz porozmawiać o próbie obrotu zewnętrznego. Trochę Nas zmartwił bo powiedział, że nie ma w szpitalu leku, który powoduje zwiotczenie brzucha. Na szczęście na obchodzie okazało się, że jest jedna ostatnia buteleczka, podzielą ją Nam na pół i podadzą w kroplówce. Przed południem doktor przyszedł po Monikę, ale niestety obrót mimo ogromnego wysiłku i chęci nie udał się. Ja poszłam druga.

Miałam nastawienie „co ma być to będzie”. Jeżeli obrót się nie uda to będę wiedziała, że zrobiłam wszystko co mogłam by pomóc mojej córeczce naturalnie przyjść na świat. W gabinecie czekał już na mnie doktor Langshman i ordynator dr Binkiewicz, który monitorował przez USG ułożenie dziecka. Dostałam kroplówkę z lekiem zwiotczającym powłoki brzuszne, a sam obrót trwał kilka sekund. Doktor złapał córcię przez brzuch za główkę i pośladki i lekko Ją popchnął a Ona fiknęła w dół. Byłam w szoku, że to tak szybko i bezboleśnie, aż się popłakałam ze szczęścia (wyściskałam doktora i mówiłam, że jest cudotwórcą!). Tyle tygodni ćwiczeń nic nie dało a tu kilka sekund i już. Nie mogłam w to uwierzyć. Ordynator od razu powiedział, żebym została tu w szpitalu bo jak pojadę do innego to jest ryzyko, że będą chcieli zrobić mi cesarkę. Na Naszej Grupie Wsparcia czytałam również o cudownej położnej Pani Wiesi, która ma ogromne doświadczenie w przyjmowaniu porodów po 2 cc i pracuje właśnie w Pyskowicach. Oczywiście nie było dla mnie wątpliwości, że jestem z najlepszym miejscu jakie mogłabym sobie tylko wymarzyć.

Po obrocie konieczne było badanie KTG. W trakcie badania przyszła do mnie położna złożyć gratulacje, że udał się obrót zewnętrzny. Powiedziała, że kilka dni temu przyjęła właśnie dwa porody kobiet po 2 cc. Zapytam Ją czy jest Panią Wiesią a Ona się uśmiechnęła i powiedziała, że tak. Powiedziałam, że czytałam o Niej na Grupie Wsparcia i że bardzo chcę z Nią rodzić. Oczywiście od razu się zgodziła. Od tej chwili miałam swojego Anioła! W trakcie KTG okazało się, że dostałam regularnych skurczy co 8 min. Miałam rozwarcie na 1,5 cm i udało mi się dojść do 4 cm, po czym akcja się zatrzymała. Położna powiedziała, że w tym momencie należy odpuścić bo z doświadczenia wie, że nic na siłę. Dała mi swój numer telefonu i prosiła, żebym dzwoniła do Niej o każdej porze, gdy tylko zaczną się skurcze co 5 minut. Poinformowała mnie też, że niestety następnego dnia do południa nie będzie Jej w Pyskowicach bo wyjeżdża na konferencję. Do wieczora chodziłam cały czas po schodach (krwawiłam i czułam silny ból podbrzusza, który utrzymał się właściwie do samego porodu). W nocy ze zmęczenia nie mogłam spać, a około 4:00 Monika zaczęła rodzić i zabrali Ją na cesarkę. Zestresowałam się i dostałam skurczy co 3 minuty, ale cały czas próbowałam je zatrzymać, tłumacząc sobie, że nie mogę rodzić, bo przecież nie ma Pani Wiesi. Na szczęście po godzinie akcja się zatrzymała (to prawda, że „poród mamy w głowie”).

Kolejny dzień (środa) chodziłam po schodach, choć nie było łatwo bo miałam już straszne zakwasy. Czekałam do rana do następnego dnia (czwartek – dzień porodu) i już wiedziałam, że nic mnie nie powstrzyma. Miałam swoją kochaną położną (Panią Wiesię) i czułam się bezpiecznie pod Jej skrzydłami. Śmiała się, że jak była na konferencji to zadzwonił do Niej dr Langshman i zapytał gdzie Ona jest. Był bardzo przejęty tym, że jak zacznę rodzić bez Niej to mnie „potną”. Prosił, by w razie czego natychmiast rzuciła wszystko i przyjechała. Wzruszyłam się… Czyż to nie jest lekarz z prawdziwego zdarzenia? Z położną ustaliłyśmy plan – kazała mi chodzić pod prysznic na 30 min co 1,5 godziny. Pod prysznicem skurcze były coraz silniejsze. Koło południa zbadała mnie i miałam 6 cm rozwarcia, ale główka źle wstawiła się w kanał. Miałam położyć się na godzinę na lewym boku (tam gdzie znajdował się grzbiet dziecka) i przy każdym skurczu prawą nogę zgiętą w kolanie unosić mocno do góry. Zaczęły się regularne skurcze co 5 minut. Zauważyłam jednak, że w miedzy czasie gdy szłam do toalety (organizm od rana się oczyszczał) skurcze znacznie się nasilały i były częściej. Po godzinie ustaliłyśmy z położną, że mam iść chodzić po schodach przez 30 min. I tam się zaczęło. Skurcze były co 3…2 … aż w końcu co 1 min. Po badaniu było luźne 7 cm i zapadła decyzja – idziemy na porodówkę.

Poszłyśmy do przytulnego pokoiku, gdzie było przygaszone światło i w tle leciała cicho muzyka. Wiedziałam od Pani Wiesi, że mój poród po 2 cc będzie musiał wyglądać inaczej niż „normalny” poród naturalny. Podłączyła mnie pod KTG i stale miałam monitorowane tętno dziecka. Powiedziała też, że zrobi wszystko co może, by jak najbardziej przyspieszyć poród i nie obciążać macicy skurczami. Dostałam gazik nasiąknięty oksytocyną i polecenie, że mam go cały czas trzymać pod nosem i wdychać, by nie osłabić skurczów. Znów leżałam na lewym boku i przy każdym skurczu musiałam dociągać zgiętą w kolanie prawą nogę do góry, by pomóc córci dobrze wejść w kanał rodny. Cały czas zastanawiałam się kiedy będzie ten kryzys 7. cm ale niczego takiego nie miałam. Ból był coraz mocniejszy. Pamiętam tylko smsy od mojego męża, Moniki i słowa wsparcia od Kasi O. z grupy (dziękuję!). Później już nie byłam w stanie wyciągnąć telefonu spod poduszki. Przy 8 cm położna podjęła decyzję, że przebije pęcherz płodowy ale w tym momencie praktycznie sam pękł. Po chwili było 9 cm i ból nie do opisania (i tu dopadł mnie kryzys ale 9. cm). Pani Wiesia powiedziała, że muszę przejść do sali obok i wejść na krzesło porodowe (tam czekał już lekarz i dwie młode położne do pomocy). Jakoś dałam radę i wtedy zaczął się nieziemski ból przy każdym skurczu, a dodatkowo położna kazała mi unosić nogi i opierać na drążek, który był zamontowany nade mną. To już było za dużo, ale resztką sił wykonywałam każde polecenie Pani Wiesi, bo ufałam Jej bezgranicznie. Czekałam tylko kiedy będzie te magiczne 10 cm. KTG pokazywało, że z córcią jest wszystko ok.

Nagle dostałam skurczy partych. Krzyczałam, że muszę przeć, ale Pani Wiesia krzyczała jeszcze głośniej, że teraz jeszcze nie mogę. Wiedziałam, że muszę posłuchać bo popękam ale powstrzymanie się przed parciem było bardzo trudne. Nagle usłyszałam, że teraz mogę już przeć. Wreszcie się doczekałam! Przy skurczu lekarz dociskał mi bliznę dłonią, żeby nie pękła (polecenie Pani Wiesi!). Parłam raz na skurczu ale czułam, że coś jest nie tak. Główka wyszła do połowy i się cofnęła. Pani Wiesia szybko zaleciła podłączenie oksytocyny a Ja usłyszałam, że tętno mojej córeczki zwolniło (spadło do 80). Zaczęła się szybka akcja. Pani Wiesia kazała mi się obrócić na lewy bok. Prawą nogę wyprostowaną do góry zaprzeć na drążku wysoko a lewą zgiętą w kolanie położne odciągnęły z całych sił w lewą stronę. Myślałam, że zaraz zrobię szpagat. Ale skurcz nie nadchodził. I wtedy padła decyzja od położnej, że mam przeć bez skurczu z całych sił. Wiedziałam, że muszę zrobić wszystko by ratować moje dziecko! Zaczęłam przeć z jakąś nieziemską siłą, która nie wiem skąd naglę się we mnie wzięła i za jednym razem wyparłam całą moją kochaną córeczkę 4280 g na świat.

Pani Wiesia położyła mi Ją na brzuchu i szybko zaczęła odwijać pępowinę z nóżki, brzuszka, rączki i z szyi, którą miała owiniętą podwójnie!!! Nagle zrobiło się zamieszanie. Pojawiło się mnóstwo ludzi i zabrali malutką do pomieszczenia obok. Zostałam sama na fotelu porodowym i czułam się jakby świat się zatrzymał – wyrwano mi z brzucha cząstkę mnie i nastała cisza i pustka, której nigdy nie zapomnę… Czekałam na dźwięk płaczu mojej córeczki ale niczego nie było słychać… Podeszła do mnie młoda położna i zapytałam co z moim dzieckiem a Ona powiedziała, że nie wie, ale wszystko będzie dobrze. Przez szybkę widziałam personel otaczający małe ciałko mojej córeńki i nagle usłyszałam tak wyczekiwany i wytęskniony cichutki Jej płacz. Popłakałam się. Nigdy nie zapomnę tej chwili, która dla mnie trwała wieczność! Pani Wiesia wróciła i powiedziała, że Malutka Anastazja dostała tylko 1 punkt Apgar w pierwszej minucie (w piątej – decydującej minucie- miała już 8 punktów a w 10. – 9 punktów) ale już jest z Nią dobrze. Napędziła Nam stracha ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Pielęgniarka pokazała mi Ją na chwilkę, ucałowałam Ją i zanieśli Ją do inkubatora na noc. Pani Wiesia delikatnie wyjęła łożysko i powiedziała, że mam tylko mikrootarcia, więc mogę przejść na łóżko poporodowe. Byłam zdziwiona, że to już po wszystkim i że nie będzie żadnego szycia. Po dwóch godzinach zjadłam kanapki z kolacji i poszłam się wykąpać. Pani Wiesia poszła ze mną do Anastazji a potem zaprowadziła mnie do sali, w której czekała już na mnie Monika z Apolonią.

I tak oto 7 grudnia 2017 r. w szpitalu w Pyskowicach o godzinie 18:33 po dwóch cc, siłami natury urodziłam córeczkę Anastazję 4280 g i 60 cm SZCZĘŚCIA! Gdybym mogła zmienić coś w moim porodzie to zmieniłabym jedynie to, aby mój kochany mąż mógł być ze mną. Bardzo brakowało mi Jego obecności! Ale jestem wdzięczna, że na mojej drodze spotkałam cudownych ludzi i tą wspaniała Grupę Wsparcia. DZIĘKUJĘ!!!

Historia wielkiej walki i ludzkiego CC (Holandia)

Ta historia nie jest historia VBAC, opowiada jednak historie wielkiej walki. Jak pisze jej autorka i główna bohaterka Ela, „walczylismy wszyscy: ja, moja córka, jej ojciec, nasze położne, szpitalny personel. Walczyliśmy o porod naturalny, potem o życie, a ostatecznie o jak najbardziej „naturalne” cięcie cesarskie. Da sie.” Kochane polskie czytelniczki, chciałabym, żebyście zwróciły uwagę jak wiele czynności można podjąć w razie komplikacji w porodzie ZANIM podejmie się decyzję o cięciu cesarskim. W razie przedłużającego się porodu lub niesatysfakcjonującego zapisu KTG – bezpośrednie monitorowanie czynności serca płodu – pelota na główce płodu (tak, trzeba mieć odpowiedni sprzęt do tego! Ale właśnie takich możliwości powinnyśmy się jako  Kobiety domagać, o to wołać i apelować!) i pobranie krwi z główki płodu celem wykonania badania gazometrycznego, które w przeciwieństwie do KTG daje pewną odpowiedź na to na ile dotlenione jest dzieciątko i czy jest potrzeba natychmiastowego ukończenia porodu czy też nie. Warto też zwrócić uwagę na postępowanie PO cc. Miłej lektury!

Od 4 miałam nieregularne skurcze, słabe ale częste, co 3-7 minut. Od początku trwały ok 1 minuty lub dłużej.
O 8 poinformowałam położne, że coś jest na rzeczy. O 12 wizyta i faktycznie, 3 centymetry! Jaka radość! Kolejna wizyta o 16 i 4 centymetry. Skurcze trochę się nasiliły, ale świetnie sobie radziliśmy. O 18 zmiana położnych, nadal 4 cm. Kolejne badanie po godzinie i werdykt: brak postępu. Położna namawia mnie na przebicie pęcherza, bo jak nie to transfer. No i się zgadzam. Od 19 skurcze nabierają tempa, pojawiają się bóle krzyżowe. Jakbym dostawała kijem basebolowym, bez przerwy. Od 20 skurcze właściwe nie ustawaly, myślę sobie, teraz rodzę na poważnie! D w końcu miał zajęcie – wisiałam na nim na zmianę ze skakaniem na piłce. Coraz trudniej było mi znieść ból, ale wiedziałam, że w takim tempie to już na pewno nie potrwa długo! Po 21 badanie 4 i pół centymetra. To mnie zniszczyło, nie wyobrażałam sobie tego bólu tak długo… straciłam wiarę, poddałam się zupełnie, proszę o epidural. Jedziemy do szpitala, a ja rycze, krzyczę, żal mi samej siebie. Gdzieś w krótkich chwilach świadomości było mi tak strasznie wstyd.
Dojechaliśmy do szpitala, okazuje się ze czeka mnie 30 minut KTG. Błagam o pomoc, już nie chcę, nie mogę. Ale jednak daje radę i przez chwilę nawet wygląda na to, że wychodzimy na prostą. 30 minut trwa już godzinę, coraz więcej ludzi się w okół mnie kręci, pytam czy to już, czy epidural…? Nie. KTG wypadło średnio, musimy założyć elektrode bezpośrednio na główce. Nie wiem, ile to trwało. Patrzę na ekran, skurcz na szczycie, a tętno 50. I spada. Pobierają krew ze skalpu do gazometrii – niedotlenienie. I już jedziemy na salę operacyjną, dali mi coś na zatrzymanie skurczy, ale nie działa, Boże, igła w kręgosłupie i skurcz! Za chwilę nie czuje nic, trzęse się jak galareta, proszę żeby ściągnęli zasłonę, chcę widzieć jak ja wyciągają z brzucha. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to ona. Pierwsze co widzę to węzeł prawdziwy na pępowine. Patrzę i nie wierzę. A za chwilę jest już z nami, wrzeszczy, Boże jak bardzo Ci dziękuję.
 
plac010
Bardzo się cieszę że cc tu (Holandia), a nie w Polsce. Po wydobyciu musiał ją obejrzeć pediatra ale później cały czas już była z nami. Byłam ma nogach po 4 godzinach, żadnej głodówki, od razu pozwolili mi się umyć, spacerować. Nikt się nie roztkliwia nad kikutem, każda prośba uszanowana, każde zdanie wysluchane do końca. Poza tym D śpi z nami w sali, za darmo, nikt mi nie mówi o diecie matki karmiącej ani nie zagląda co chwilę w krocze. Położne bardzo skrupulatnie kontrolują każde przestawianie, żebym nie zniszczyła skutków. Ani słowa o dokarmianiu, zachęcają, żeby mała spala na mnie albo na tacie. Szpital marzeń.

Nasza piękna historia czyli VBAC dokładnie po 1 roku, 4 miesiącach i 19 dniach po cc (Białystok)

Czasem wszystko zdaje się wskazywać, że szanse na VBAC są nikłe. Czasem prawie nikt nie wierzy, że próba porodu może mieć szczęśliwy naturalny finał. Jeśli jednak przyszła mama zachowa w sobie chęć walki i choćby iskierkę nadziei, wszystko może się zdarzyć. Oto tchnąca zwycięską radością historia Karoliny:

Z początku trochę historii, czyli wspomnienie pierwszego porodu. Było to pod koniec 2013 roku, a dokładnie 19 grudnia. Poród był wywoływany ponieważ synek miał wadę, którą należało natychmiast operować więc lekarze nie chcieli czekać żebym przypadkiem nie urodziła na Święta Bożego Narodzenia bo wtedy personel jest „przebrany”. Tak więc położyli mnie na Oddział Patologii Ciąży w USK w Białymstoku i założyli mi cewnik Foleya. Zadziałał błyskawicznie bo od razu na ktg zaczęłam mieć skurcze i po jakiś 3 godzinach odeszły mi wody. Ponieważ miałam wielowodzie więc lało się jak z kranu. Od razu rozwarcie skoczyło do 3 cm. Na sali porodowej kazali mi bezwzględnie leżeć ( podobno bali się, że pępowina może wyjść pierwsza więc nie chcieli ryzykować). Ja przeszkolona na Szkole Rodzenia byłam gotowa aktywnie skakać na piłce, przyjmować pozycję kolankowo łokciową itp. A tu kazali leżeć. Więc leżałam. Dali mi znieczulenie. Do 10 cm praktycznie nie czułam bólu. Podłączyli mi oksytocynę. Zaczęłam czuć skurcze. Kazali przeć, więc parłam z całych sił. Nic to nie dawało, maluszek nie chciał schodzić w dół. Męczyłam się tak 2,5 h aż w końcu postanowili zrobić mi cesarskie cięcie ze względu na przedłużającą się II fazę porodu. Więc ja skrajnie wyczerpana ( na papierach o zgodę na cc podpisałam się panieńskim nazwiskiem ! ) zgodziłam się bez zastanowienia. Sam zabieg wspominam trochę „filmowo” bo czułam się jak w Greys Anatomy. Jednak kolejne tygodnie po cc to była istna katastrofa…. Bardzo ciężko wracałam do siebie, proste czynności takie jak wstawanie z łóżka sprawiały mi wiele trudności. Przez prawie 3 tygodnie chodzić do synka do szpitala więc to też nie sprzyjało prawidłowej i szybkiej rekonwalescencji.

Wiedziałam, że przy kolejnym maluchu muszę zrobić wszystko żeby udało się urodzić naturalnie bo nie mogłabym przechodzić przez to jeszcze raz. Poza tym marzy mi się duża rodzina tym bardziej chciałam VBAC.

Więc wracając do teraźniejszości..

Termin porodu ustalono na 3 maja 2015. Ciąża minęła właściwie bezproblemowo. Pod sam koniec ciąży było podejrzenie, że pępowina jest owinięta wokół szyi malucha więc musiałam się zgłaszać codziennie na ktg. Wreszcie mój lekarz zadecydował żeby na wszelki wypadek położyć mnie na Oddział Patologii Ciąży (Białystok, ul.Warszawska). Nie protestowałam chociaż słyszałam ze zbyt wczesna hospitalizacja raczej nie pomaga przy VBAC. Ja zdałam się na lekarza. Tak więc 6 maja byłam na patologii. Tam stosowałam wszelkie możliwe sposoby żeby poród sam się rozpoczął. Czyli chodziłam po korytarzu jak bocian, robiłam przysiady, słuchałam relaksacyjnej muzyki, masowałam brodawki i brałam gorący prysznic. Nic to jednak nie pomogło. Mój lekarz zasugerował wywołanie porodu oksytocyną bo dziecię i tak spore (na usg 3750g) i czas leci ( podobno po cc należy wywołać poród nie później niż 7 dni po terminie) więc lepiej może spróbujmy wywołać. Dodatkowo on miał akurat tego dnia dyżur więc jakby odpukać skończyło się cc to on się mną zajmie. Ponownie nie protestowałam. 8 maja o godz. 12.00 posłusznie udałam się na indukcję. Niestety aura wokół mojego porodu była lekko powiedziawszy niesprzyjająca. Wszyscy począwszy od położnych, pielęgniarki, innego doktora i całą resztę ekipy mówili, że nie dam rady, że mam się liczyć z cc, że po co robiłam tak wcześnie drugie dziecko, że po co ja w ogóle próbuje rodzic siłami natury i że to ogromne ryzyko itp.. Więc psychicznie byłam załamana. Dodatkowo przynieśli moje rzeczy z patologii co było znakiem, że zwolnili moje miejsce, więc juz tam nie wrócę na ewentualnie drugie wywołanie. Jeszcze zrobili ze mną wywiad „przed cesarkowy” – jakie miałam wtedy znieczulenie, jak na nie zareagowałam itp..Wszystkie znaki na ziemi ( tylko na ziemi !) mówiły, że cały szpital i personel nastawia się dziś na moje cięcie.  Jedynie gdzieś w sercu miałam tą iskierkę że może mi się uda, może dam radę,…

Więc podłączyli mi oxy. Szyjka zachowana, poród się nie zapowiada. Dali mi dodatkowo czopki, które miały jakoś działać na szyjkę. Zaczęłam więc chodzić, kręcić biodrami itp. Tak jak uczyli w Szkole Rodzenia. Gdy skurcze zaczęły być mocniejsze to wzięłam prysznic, który i tak ostatecznie nie uśmierzył bólu. Podobnie było z skakaniem na piłce. Też nie moja bajka. Najlepsza dla mnie była pozycja kolankowo – łokciowa, którą nieco zmodyfikowałam bo u mnie była to pozycja kolankowo- szyjna bo głowę trzymałam na materacu. Doktor jak mnie zobaczył to tylko z uśmiechem na twarzy powiedział – „skoro tak pani wygodnie”! J Z takiej pozycji przechodziłam do siedzenia okrakiem na piętach i w tym momencie odeszły mi wody ! Później skurcze były już mocniejsze. Odmówiłam znieczulenia żeby czuć ewentualny ból rozchodzącej się blizny na macicy bo podobno nie można tego bólu z niczym pomylić więc dla mojego bezpieczeństwa wolałam to kontrolować. Dostałam jedynie zastrzyk przeciwbólowy. Jak już zaczęłam czuć parcie to podłączyli mnie do ktg żeby zobaczyć co i jak. Wszystko było dobrze, mogłam już przeć. Więc parłam ile mogłam, dr naciął mi krocze bo w mojej sytuacji lepiej żeby 2 faza nie trwała za długo. Zgodziłam się znowu. Po paru minutach miałam już Stefanka na brzuchu !! Najcudowniejszy moment w życiu. Ciągle nie mogę uwierzyć ! I chyba wszyscy dookoła też nie mogli uwierzyć. Jak się później dowiedzieli że Stefek miał 4090 g i 59 cm to padli z wrażenia.

Stefanek 08.05.2015

Wspominam ten dzień z ogromnym uśmiechem na twarzy i radością w sercu. Myślę, że jest to jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Nie pamiętam już bólu, a na pytanie – „jak poród ?” odpowiadam, że było cudownie ! ( miny ludzi są wtedy nie do opisania J) Ten poród mnie uskrzydlił, wyzwolił, umocnił… Myślę, że moje macierzyństwo do pełni potrzebowało właśnie tego doświadczenia porodu naturalnego.

Jestem żywym dowodem że można w takim krótkim odstępie między porodami i po wywołaniu urodzić naturalnie. Życzę wam wiary we własne siły !

PS: Dodam jeszcze że miałam dodatkową motywację do porodu naturalnego ponieważ umówiłam się z mężem, że jeśli uda mi się urodzić naturalnie to nazwę synka tak jak ja chce czyli Stefan a jeśli skończy się cesarką to będzie tak jak chciał mąż czyli Bartłomiej. Z taką motywacją musiałam dać radę. No i takim sposobem mam Stefanka !!

Karolina M. mama Filipka i Stefanka

Wiem, że mogę wszystko! (Kielce)

Wbrew namowom lekarzy na cc, mimo tzw. obciążonej przeszłości położniczej (poronienia, leczenie), trudnej ciąży i tego, że poród rozpoczął się przedwcześnie, determinacja i zaufanie Anity do własnej intuicji doprowadziły ją do szczęśliwego porodu siłami natury. Oto historia narodzin malutkiej Basi:

Pierwszą córkę urodziłam w 2007 roku. Ciąża była książkowa, pracowałam do 8 mc, chodziłam z mężem na szkołę rodzenia. Dzień przed porodem moja lekarka skierowała mnie do szpitala ponieważ miałam prawie 3cm rozwarcia ale bez bóli, więc wypuścili mnie do domu. W domu ok. 2 w nocy ( to była sobota wielkanocna) dostałam pierwszych skurczy. W ciągu kolejnych 30 minut skurcze były coraz częstsze i regularne. Kiedy dotarliśmy do szpitala okazało się, że rozwarcie jest już na 5 cm a ja mam regularne skurcze co 5 minut. Od razu skierowali nas do sali do porodów rodzinnych (ominęła mnie więc przyjemność lewatywy). Zanim mój mąż sie przebrał, ja już miałam pełne rozwarcie. Co dziwne, nie odeszły mi wody….Teraz mogę podejrzewać że poród był przedwczesny (do tej pory nie wiem który to był tydzień ciąży bo miałam bardzo nieregularne cykle od 30 do nawet 50 dni  i ciężko mi było ustalić, bo nie spodziewałam się, że tak szybko zajdę w ciążę). Skurcze były coraz częstsze, położna mówiła, że jeszcze pół godziny i będzie po wszystkim. Zaczęłam przeć. Nagle zaczął pikać aparat do KTG, położna podeszła, kazała mi się przekręcić i tętno wróciło do normy. Potem z kolejnym skurczem to samo. Położne zadzwoniły po lekarza, powiedział że główka jest nisko, zaczął mi strasznie gmerać ,co w połączeniu ze skurczami było straszne. Tętno raz malało raz rosło. Ja oddychałam jak na szkole rodzenia, chciałam dotlenić dziecko. W efekcie zaczęła mi drętwieć twarz i ręce więc podali mi tlen. Próbowałam przeć, ale tętno nadal spadało. Lekarz podjął błyskawicznie decyzję o CC. Ja nie wiedziałam co się dzieje, byłam półprzytomna, dokumenty podpisywałam w jakimś amoku. Potem było łóżko na które mnie przeprowadzili (sale były połączone) a raczej przeciągnęli bo nie mogłam iść (ja to pamiętam fragmentami). Pamiętam tylko szczypiacy żółty płyn, anestezjologa który zapytał jakie robimy znieczulenie i tekst gina: ogólne, bo nie ma czasu. Potem maska na twarz i odpłynęłam. Ala urodziła się z wagą 3050 gram, 53 cm o 4:50 i dostała 9pkt (jeden odjęty za zabarwienie skóry).

Wybudzili mnie zaraz po CC, pamietam już jak jechałam korytarzem i pytałam męża co nam się urodziło (nie chcieliśmy znać wcześniej płci). Potem długie dochodzenie do siebie, koszmarne ciągnięcie do dołu. No i straszna trauma, bo to nie tak miało być. Fakt, że dziecko przynieśli mi zaraz na salę i cały czas miałam ją przy sobie na łóżku. Na szczęście nie miałam tak jak dziewczyny po ZZO, że nie mogą się ruszać. Ja po południu już wstałam z łóżka. Ale było ciężko. Nie mogłam przeżyć, że mąż widział Alę pierwszy, że nie miałam jej na brzuchu…Po porodzie okazało się że córka ma obustronne krwiaki na główce w związku z trudnym porodem, na szczęście zostały ściągnięte i nie było problemu.

Rozumiałam że lekarze ratowali moje dziecko przed niedotlenieniem, w karcie było wpisane : konflikt pępowinowy i zagrażająca wewnątrzmaciczna zamartwica płodu. Byłam im wdzięczna, ale i tak miałam żal do losu, że tak wyszło i zazdrościłam koleżankom po SN…

Nie miałam jako takiej traumy po porodzie, większa była dla mnie trauma po samym CC. Dopytywałam się lekarzy czy kolejne dziecko mogę rodzić SN, ale dla nich to jeszcze wtedy była utopia na zasadzie „zobaczymy”. Kiedy chciałam założyć na parę lat spiralę domaciczną dowiedziałam się, że nie jest to możliwe ze względu na patologicznie krótką szyjkę. Ginka nie wiedziała czy ja już taką miałam przed porodem czy to dlatego że CC było robione przy pełnym rozwarciu i blizna nie pozwoliła jej wrócić do stanu pierwotnego. Sama blizna na brzuchu  zagoiła się dobrze:)

Minęły 4 lata, zdecydowaliśmy się na 2 dziecko, dosyć szybko zaszłam w ciążę, ale poroniłam. W ciągu kolejnego 2,5 roku poroniłam jeszcze 3 razy. Miałam 2 zabiegi łyżeczkowania, 2 razy poroniłam samoistnie. Nie będę opisywała ze szczegółami swojej walki, bo to nie temat przewodni opowieści:) Napisze tylko tyle, że moje leczenie trwało rok, wydaliśmy masę pieniędzy na badania, leki i szczepionki ale udało się w lutym 2014. Ciążę miałam cieżką, z reklamówką leków, plamiłam do 11tc (krwiak podkosmówkowy), głównie leżącą (w 17tc miałam założony pessar na szyjkę przy długości ok. 25 mm). Potem ta długość była coraz krótsza, w 22 tc doszło rozwarcie na palec.

Od początku wiedziałam że chcę urodzić SN. Pytałam mojej ginki i tak naprawdę ona była przeciwna, ale stwierdziła, że wszystko zależy od samego porodu. W szpitalu w którym lądowałam dużo razy mówili mi to samo. Miałam nadzieję, że uda mi się dotrwać do 37tc, bo mój mąż pracuje za granicą, akurat mieli mi zdejmować pessar i chcieliśmy mieć poród rodzinny. Niestety pod koniec  34tc w niedzielę odszedł mi czop śluzowy, zaczęły męczyć mnie lekkie skurcze. We wtorek (35tc) poszłam do ginki na wizytę a Ona stwierdziła że pessar trzyma, ale AFI jej sie nie podoba – wyliczyła że wynosi 7 a niby parę dni wcześniej było 11. Powiedziałam jej o skurczach ale na KTG się nie pisały. Zapytała się czy chcę jechać do szpitala – ja już byłam spakowana, więc jak najbardziej. W szpitalu zbadali mi wody – okazało się, że to fałszywy alarm, wody nie wyciekały, a AFI w porządku. Na USG wychodziło że mała waży 2650 i lekarz powiedział że jest o nią spokojny. Ale….na fotelu po badaniu dostałam skurczy i to takich co 5 minut. Zaczęli w mnie ładować magnez i nospę, ale to mało pomagało. W końcu po całej dobie skurczy co 3 minutowych i interwencji mojej ginki dostałam fenoterol. Wstrzymał mi skurcze, ja leżałam z nogami do góry, wstawałam tylko do łazienki. Ale zanim go dostałam wymacali mnie na fotelu, badało mnie 3 ginekologów chociaż nie chciałam. Wytrzymałam więc tylko 2 dni. Efekt był taki, że za którąś wizytą w łazience kapnęłam sie że coś jest nie tak – sikało ze mnie jak z kranu. Zbadałam PH paskami i już wiedziałam, że to wody. Jeszcze z kroplówką wzięli mnie na fotel a ja sikałam wodami. Po badaniu przez pessar wyszło mi 7 cm rozwarcia. No i szybka akcja, z tymi sikającymi wodami zabrali mnie na porodówkę. Zdążyłam tylko zadzwonić do mamy, że odeszły mi wody i rodzę. Na porodówce nie pozwolili mi już nic robić, raz tylko puścili mnie do łazienki na chwilę, zdążyłam zadzwonić do męża i już położna stukała w drzwi czy wszystko OK. A ja już miałam skurcze pomimo niedawnego feneterolu. Na porodówce dałam im mega zagwozdkę, bo chcieli mnie wziąc na CC a ja powiedziałam, że nie chcę. Gin z paniką w oczach wydzwaniał do mojej ginki jakie były ustalenia. Co parę minut podchodził do mnie i pytał czy zdaję sobie sprawę z konsekwencji: pęknięcia blizny, krwotoku, straszył, że nie urodze bo mam wąskie biodra, za mały brzuch, jestem po poronieniach, więc na bank coś będzie nie tak z łożyskiem itd itp. Kazał mi napisać całe wypracowanie i podpisać (ja już miałam skurcze). Więc zdjęli mi krążek a tam 10cm rozwarcia. Dalej namawiali mnie na CC….A ja po prostu wiedziałam że muszę urodzić SN – to mi dawało powera. Na szczęście miałam super położną, po prostu rewelacja…Za każdym razem jak miałam skurcz wsadzała mi palce (bolało mega) i wody nadal ciekły…Było ich baaardzo dużo. Nie pozwolili mi już wstać, musiałam wysikać się na basen bo bali się, że urodze na podlogę. Robiłam na łóżku takie wygibasy że głowę miałam między nogami a rękami obejmowałam stopy (przed porodem dużo ćwiczyłam). Za chwilę już wiedziałam że musze przeć, za 3 skurczem urodziłam.

Położna bardzo mi pomagała, w końcowej fazie porodu były 3 położne koło mnie:) Basiula urodziła się  z wagą 2700, 51cm i dostała 10 pkt. Rodziła się z rączką przy buzi, więc przy drugim skurczu mnie nacięli w bok. Teraz dowiedziałam sie, że do tego była okręcona wokół szyjki pępowiną. Ale non stop monitorowali jej tętno bo ja miałam hopla na tym punkcie po historii z moją Alą. Jak położyli mi Basię na brzuchu to nie mogłam uwierzyć że to już, że się udało…Płakałam jak bóbr jak usłyszałam jej płacz i wiedziałam, że będzie dobrze. Poprosiłam tylko neonatolog żebym mogła ją nakarmić.Powiedziała że jak będzie OK to ją przyniosą. I przynieśli a mała od razu sie dossała, moja kochana. Dostała 10pkt. Zabrali ją na niecałą dobę do inkubatorka żeby ją ocieplić ale w nocy dostałam ją do karmienia. Widziałam ją w inkubatorku i płakałam – taka biedna, chudziutka w pieluszce….Ale to minęło, teraz jest cudowna, robi śmieszne minki i kocham ten mój cud!!!! Mój poród od odejścia wód trwał 1:55 🙂

Piękne było to, że już jak mnie szyli podeszła do mnie położna inna niż ta „moja” i powiedziała: „Pani Anito jestem z pani bardzo bardzo dumna, że nie dała się pani namówić na CC, bo ja sama miałam podobną do pani historię”. Jestem tak szczęśliwa, że nawet mam gdzieś to nacięcie które tam jest. Po 4 dniach nacięcie przestało boleć, bardzo ładnie wszystko sie zrosło i nie narzekam. Po porodzie byłam tak naładowana energią, że poszłam do koleżanek na patologię pochwalić sie, że już urodziłam. Od razu się umyłam. przebrałam 🙂 Strasznie współczułam dziewczynom po CC, wracały do mnie wszystkie wspomnienia i do tej pory nie rozumiem jak można chcieć CC.

Jest cudownie, do tej pory pamiętam to jej ciepłe ciałko na brzuchu, ten cudowny widok i wiem, że to była jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Jeśli kiedykolwiek podjęłabym się walki o kolejne dzieciątko to bez konkretnych wskazań do CC nigdy się na nie nie zgodzę. Teraz wiem że mogę wszystko:)

Poród drogami natury po 2 cięciach cesarskich w 42 tygodniu i 6 dniu ciąży (USA)

Dwa wcześniejsze cięcia cesarskie, ciąża mocno przeterminowana, kilka serii skurczy przepowiadających, narodziny dopiero po 15 godzinach od odejścia wód płodowych. Oto historia bardzo zdeterminowanej mamy, która pokonała wiele trudności, aby urodzić drogami natury. To także przykład wspaniałego lekarza-położnika, który podjął się wspierania tej mamy w jej decyzji o naturalnym porodzie po 2 CC.

 

Oryginał postu oraz zdjęcia na: http://birthwithoutfearblog.com/2012/05/22/vba2c-at-426-weeks/

„Trzeba troszkę dać, trzeba troszkę wziąć,

I pozwolić sercu troszeczkę pęknąć.

To historia miłości, to wspaniałość miłości.”[1]

Żeby opowiedzieć historię Bunni Larue, muszę przedstawić trochę wcześniejszych wydarzeń. Historie Sylvii Joleigh i Justusa Brooksa są skondensowane, ale podpowiedzą wam w jaki sposób podchodziłam do porodu Bunni.

Mój mąż i ja poznaliśmy się w chatroomie Yahoo w styczniu 2005 roku. On był w tamtym czasie żołnierzem służącym w Korei, ja zaś studiowałam w Nowym Jorku. Spędziliśmy parę miesięcy rozmawiając tylko przez telefon. W czerwcu 2005 roku pojechałam po raz pierwszy się z nim spotkać. Wydawało się jakbyśmy od zawsze byli razem. Pobraliśmy się w maju 2006 roku. Od tego czasu, mąż służył rok w Korei, dwa lata w Iraku i rok w Afganistanie. Byliśmy wydelegowani do Ft. Hood  w stanie Teksas i Ft. Richardson w stanie Alaska.

W jakiś sposób w tych miejscach byliśmy w stanie spłodzić 3 ukochanych dzieci. Zajęło nam półtora roku, żeby dać życie Sylvii. W pewnym momencie myśleliśmy nawet, że może nie będziemy mogli mieć dzieci. Więc nie posiadaliśmy się z radości kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Mąż był na misji i przyjechał do domu na połówkowy urlop zaraz przed tym jak zaczął się poród. Sylvia urodziła się o 3.18 nad ranem, 18 grudnia 2008 roku, dokładnie w 39 tygodniu ciąży. Ważyła 3630g i mierzyła 48 cm. Miałam zapalenie błon płodowych, co doprowadziło do koniecznej nieplanowanej cesarki w znieczuleniu ogólnym i tygodniowego pobytu dziecka na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka. John [mąż] nie mógł być przy porodzie z powodu zastosowania nieczulenia ogólnego. Dzień po tym, wróciliśmy z Sylvią do domu ze szpitala, mąż musiał wracać na służbę do Iraku i nie widział jej aż do czasu gdy miała 6 miesięcy. Sylvia otrzymała imię po swojej babci. Sylvia to także bogini lasu i matka założycieli Rzymu – Remusa i Romulusa. Jo i Leigh to drugie imiona naszych matek.

W ciągu 6 miesięcy od powrotu Johna do domu znów zaszłam w ciążę! Jestem prawie pewna, że ten magiczny moment miał miejsce w noc pierwszych urodzin Sylvii… Następne 9 miesięcy było strasznie stresujące. Kilka razy przeprowadzaliśmy się, a John pojechał do Afganistanu dokładnie rok po powrocie z Iraku. Justus urodził się 59 minut po północy, 17 września 2010 roku, w 42 tygodniu ciąży. Ważył 3515g i mierzył 50 cm. Planowałam urodzić naturalnie w domu (HBAC[2]) w Nowym Jorku. Rodziłam w domu przez 48 godzin. Nie pamiętam dokładnie czasu, ale myślę, że miałam prawie pełne rozwarcie przez 7 godzin. Jednak moja szyjka zaczęła puchnąć przy 9.5 cm nie rozwierając się całkowicie. Kiedy moja położna przebiła pęcherz płodowy, wody były zabrudzone smółką. Biorąc pod uwagę kilka czynników, zdecydowałam się na transfer do szpitala i w końcu również na cesarkę. Okazało się, że synek był w ułożeniu potylicowym tylnym z główką przygiętą do barku i, jak mówiła moja mama, był 3 razy owinięty pępowiną. John był w okropnym punkcie w Afganistanie i w ogóle nie mógł być przy porodzie Justusa. Wrócił do domu tydzień później z powodu mojej cesarki i tego, że potrzebowałam pomocy. Potem nie widział swojego syna przez kolejne 10 miesięcy. Justus to bardzo stare łacińskie imię, a Brooks to drugie imię Johna.

„Trzeba śmiać się troszkę, trzeba płakać troszkę.

Aż w końcu chmury rozwieją się troszkę.

To historia miłości, to wspaniałość miłości”

Wiedzieliśmy, że chcemy kolejnego dziecka, ale nie przypuszczaliśmy, że stanie się to tak szybko. W  ciągu kilku tygodni od powrotu Johna z Afganistanu, znów zaszłam w ciążę.  Ani przez chwilę nie wątpiłam, że będę próbowała urodzić naturalnie (VBA2C[3]). Wiedziałam też, że z kilku powodów nie będę planować porodu domowego – jednym z tych powodów był fakt, iż miałam lekarza, który mnie wspierał [ w mojej chęci urodzenia naturalnie]. Wróciłam do pracy, żeby nie mieć czasu na myślenie [o porodzie].

Tak jak i poprzednio, moja ciąża przebiegała bez większych problemów. Jedyne co tym razem było inaczej, to to, że miałam różne wysypki skórne, swędzenie i alergiczną reakcję na mango. Zawsze miałam to szczęście, że omijały mnie takie problemy ciążowe jak wysokie ciśnienie czy  cukrzyca ciążowa. Nie dokuczały mi też zbytnio poranne mdłości. Nie brałam typowych ciążowych suplementów diety, za wyjątkiem witaminy C, D, witamin z grupy B i magnezu. Jedyne co z pieczołowitością robiłam, to regularne wizyty u chiropraktyka[4].  Z doświadczeń moich poprzednich porodów wiedziałam, że moje dzieci nie przyjmowały optymalnej pozycji do porodu. Co więcej, gdy zaczęłam chodzić do doktora Jen, wszystkie dolegliwości bólowe, jakie  miałam, zniknęły. Do końca ciąży przytyłam około 5,5 kg i miałam negatywny wynik badania na GBS[5]. I wtedy zaczęło się chorowanie!

W 40 tygodniu ciąży dopadła mnie jakaś infekcja żołądkowa, która mocno mnie wyczerpała. Wzięłam zwolnienie na kilka dni. Potem wróciłam na 1 dzień do pracy, czując lekkie łaskotanie w gardle. Myślałam, że to jakieś przeziębienie. Ale, wyobraźcie sobie, że nie! W 41 tygodniu ciąży miałam grypę! (Influenza typ A). Czułam się strasznie. Byłam bardzo, bardzo chora. Dzięki Bogu, prawie natychmiast zaczęłam brać Tamiflu[6], który skrócił czas trwania infekcji. Modliłam się, żeby malutka poczekała jeszcze kilka dni, aby mogła odzyskać siły. Mniej więcej w tym czasie zaczął odchodzić mi czop śluzowy. Na mojej 41-tygodniowej wizycie lekarskiej moja szyjka była w 50% zgładzona i miałam rozwarcie na 2 cm, ale nie miałam jeszcze żadnych skurczy. Wszystko było dziwnie spokojne „tam na dole”. Byłam wniebowzięta, bo to był etap, na który dotarłam dopiero po całej nieprzespanej nocy podczas porodu Justusa. Jednak po kilku dniach zaczęłam się siebie czepiać. Co drugi dzień miałam wykonywane KTG i z dzieckiem zawsze było wszystko ok. Mój położnik wspomniał o możliwości zastosowania cewnika Foleya [7]dzień przed upływem 42 tygodnia ciąży (jeśli bym chciała).

Minął piątek i …dalej nic! Poszłam na wizytę i zgodziłam się na cewnik. To był w sumie zmyślny wynalazek, który składał się z dwóch baloników – jednego umieszczonego z boku szyjki macicy, drugiego na zewnątrz. Lekarz wypełnił każdy z tych baloników 80 ml solanki i wysłał mnie do domu. Nie mogłam w to uwierzyć – wysłał mnie DO DOMU! Założenie cewnika nie było bolesne, ale siedzenie prosto z tym ustrojstwem nie należało do wygodnych. Gdy wróciłam do domu, po wcześniejszej wizycie w Wal-Marcie[8], miałam skurcze co 10 minut. Jednocześnie zaczęłam pić wywar z kory korzenia bawełny[9] oraz niebieskiego i czarnego cohoshu[10]. Cewnik miałam założony przez około 12 godzin. Potem upuściłam ok. 20 ml solanki i z łatwością go wyjęłam. Wiedziałam, iż to oznacza, że mam około 3-4 cm rozwarcia. Miałam skurcze przez całą noc, ale rano znów ustały.

42 tydzień ciąży. To był chyba najcięższy dzień z całych 9 miesięcy. Nigdy wcześniej nie byłam bardziej po terminie. Wiedziałam, że statystycznie szanse na naturalny poród coraz bardziej maleją. Próbowałam pocieszyć się myślą, że przecież nie jestem statystyką i moje dzieci potrzebują więcej czasu, ale naprawdę byłam przybita. Skontaktowałam się z moją doulą i zapytałam czy którakolwiek z kobiet, z którymi pracowała była tak bardzo po terminie? Odpowiedź brzmiała TAK. Była kobieta, która urodziła naturalnie dopiero po 43 tygodniu ciąży. Była również pod opieką mojego położnika, jej poród trwał 36 godzin, a dziecko ważyło 4990 g. I to także był poród drogami natury po 2 cięciach cesarskich. Poczułam się lepiej. Potem skontaktowałam się z inną koleżanką z ICAN[11], która urodziła dopiero po 42 tygodniu. Jej dziecko przyszło na świat w domu po 55 godzinach porodu. Cóż za inspiracja! Jeśli jej się udało, to mnie też się uda! Widać trzeba mi było poużalać się nad sobą dzień czy dwa, żeby w niedzielę poczuć się dobrze, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Zaczęłam mieć podejście w stylu: „No to zobaczmy ile dzidzia ma jeszcze zamiar posiedzieć w brzuszku?” Przestałam pić jakiekolwiek zioła, dużo odpoczywałam i postanowiłam przez kilka dni nic nie robić.

W poniedziałek miałam KTG [a dokładniej test niestresowy[12]] w szpitalu. Z malutką było wszystko w najlepszym porządku. Nikt nie badał mnie wewnętrznie. Nie miałam ani jednego skurczu przez cały ten czas. Nikt jednak nie mówił o wywoływaniu porodu. Mój położnik pozostawił decyzję mnie. Chociaż raz czułam, że w pełni kontroluję decyzje dotyczące mojego ciała i mojego dziecka. We wtorek miałam przez cały dzień skurcze w odstępach co 15 minut. Zaczęły robić się co raz bardziej intensywne i wieczorem pojawiały się co 5-6 minut, ale były do zniesienia. Potem obudziłam się w środku nocy czując straszny głód i ciągle miałam skurcze. Jednak rano wszystko ucichło.

W środę mieliśmy wykonać profil biofizyczny płodu (test Manninga)[13]. Myślę, że to było to, co przystopowało moje skurcze. Zdenerwowałam się czy wszystko będzie dobrze z dzieckiem. Dostałyśmy 10 punktów na 10 możliwych. Ilość płynu owodniowego nie była zbyt duża, ale też nie najgorsza. Łożysko wykazywało pewne cechy starzenia, ale nie było to nic niepokojącego. Waga malutkiej została oszacowana na 3340 g. (Co ciekawe, w 39 tygodniu ciąży na wizycie konsultacyjnej u innego lekarza (szpital nakłonił mnie do odbycia takiej wizyty, gdyż odmawiałam ciągłego monitorowania płodu za pomocą KTG i uznano, że mój położnik nie straszy mnie wystarczająco ryzykiem jakie istnieje) wagę oszacowano na 3370 g.) Potem miałam wizytę u mojego położnika. Zbadał mnie i okazało się, że mam szyjkę zgładzoną w 75% i rozwarcie na 4,5cm! Tak! Wiedziałam, że to nie potrwa już długo i że prawdopodobnie kolejna seria skurczy już się nie skończy tak jak poprzednie]. Dr Elrod przyniósł olej rycynowy. Po wizycie zaopatrzyliśmy się w ten specyfik, który postawiłam na ladzie kuchennej  i wpatrywałam się weń z nadzieją, że samo patrzenie na niego wywoła u mnie poród.

Następnego ranka poszliśmy z Johnem na duże śniadanie do IHOP[14]. Zrobiliśmy też jakieś zakupy i kiedy wróciliśmy do domu była godzina 10.30. Postanowiłam spróbować oleju rycynowego. Zmieszałam 60 ml oleju rycynowego z 60 ml soku pomarańczowego i przełknęłam. To jest moment, od którego wszystko zaczęło się tocz ć szybko. Odczekałam 30 minut i znów zaczęłam popijać zioła  – jedna pipetka kory korzenia bawełny, jedna pipetka czarnego cohoshu; 15 minut przerwy; jedna pipetka kory korzenia bawełny, jedna pipetka niebieskiego cohoshu. I tak przez godzinę. Po oleju rycynowym prawie natychmiast przegoniło mnie do ubikacji[15]. Zanim wybiła godzina 12.30 (w południe) miałam lekkie skurcze co 5 minut. W głębi serca wiedziałam, że to już poród. Nagle skurcze zaczęły stawać się intensywniejsze. Do godziny 13.30 były co 3 minuty. Niektóre trwały nawet 2 minuty! Ale ja byłam trochę zdezorientowana. Mogłam bez problemu chodzić i rozmawiać podczas skurczu. Wszystko toczyło się szybko, ale intensywność akcji była jak najbardziej znośna. Postanowiłam zadzwonić po naszą opiekunkę do dziecka – tak na wszelki wypadek. John pojechał po Sylvię i Justusa do szkoły, a Skylar [opiekunka] przyjechała około 15.30. John zbierał jakieś ostatnie rzeczy, a ja siedziałam na skraju łóżka. Ciągle rozmawiałam i żartowałam podczas skurczy, i złościłam się, że wyjeżdżamy tak wcześnie, jednak intuicyjnie wiedziałam, że trzeba wkrótce jechać.

O 15.45 poczułam i usłyszałam jak coś we mnie pękło. Nie miałam wątpliwości, pękł pęcherz płodowy. Ale nie było żadnych wód. Wstałam i poczułam cienką strużkę. Dzięki Bogu wody były czyste! Modliłam się o to. Kiedy usiadłam na toalecie, odeszło mi dużo śluzu z krwią, lecz wód nadal było niewiele. Kiedy nadszedł kolejny skurcz zrozumiałam dlaczego. Mała była już nisko w kanale rodnym. To dodało mi energetycznego kopniaka! Od tego momentu też skurcze były częste i intensywne. Nie było mowy o chodzeniu czy rozmawianiu w ich trakcie. Pojękiwałam w czasie każdego skurczu powoli kierując się do samochodu.

To była najgorsza przejażdżka w moim życiu. John jechał szybko. Ruch był duży – jak zwykle o 16 w czwartek przy wyjeździe z Anchorage. Ciężko było mi się zrelaksować. Przyjechaliśmy do szpitala o 16.30 i poproszono nas o zaczekanie w holu. Poszłam do łazienki i zaczęłam wymiotować. Byłam spocona i trzęsłam się. Od tego momentu do około 22 wszystko pamiętam jak przez mgłę. Na początku mieliśmy okropną położną[16] i John szybko poprosił o jej zmianę. Nie pamiętam kto to powiedział, ale zawsze miałam w głowie takie zdanie: „ Jest duża szansa, że jeśli ty nie lubisz położnej, która się tobą opiekuje, ona również nie przepada za tobą. Różnica polega na tym, że ona nie może poprosić o zmianę pacjenta, którym się opiekuje, więc zrób jej przysługę i ty poproś o inną położną.” Wciąż nudziła o monitorowaniu [KTG], którego ja już nawet w tamtym momencie nie odmawiałam. Zgodziłam się na początkowy zapis KTG. Jedyne czego odmawiałam, to leżenie. Na szczęście nasza córeczka pięknie współpracowała i udało się złapać jej tętno, kiedy byłam w pozycji stojącej.

Przyszedł Dr Elrod i mnie zbadał. Szyjka była prawie całkowicie zgładzona, a rozwarcie wynosiło 5 cm. Dziwne, ale miałam to gdzieś.  Nie miałam czasu, żeby  o tym myśleć. Z perspektywy czasu, kiedy myślę o Inie May Gaskin i jej wywodom na temat odruchu zwieracza[17], dochodzę do wniosku, że  chyba właśnie ten odruch wtedy u mnie zadziałał. Byłam przestraszona, czułam się jak na wystawie. Był moment, kiedy tętno małej spadło podczas skurczu do 70 – 80. Dr Elrod nic nie powiedział, ale zauważyłam rysujący się na jego twarzy niepokój. Na szczęście tętno wróciło do normy jak tylko skurcz się kończył. Przez cały czas czułam, że z małą jest wszystko dobrze. Widzieliśmy, że ta deceleracja tętna zdarzyła się, kiedy pochyliłam się podczas skurczu, więc od tej pory starałam się stać prosto. Moja doula zachęcała mnie, abym mówiła do dziecka i nawiązywała z nim kontakt, zapewniając je, że wszystko jest ok. Nie raz wracałam do tego momentu [już po porodzie] i jestem wdzięczna Dr Elrodowi za jego opanowanie i pewność. Myślę, że gdyby to był jakikolwiek inny lekarz, pojechałabym prosto na cesarkę, mimo tego, że pewne deceleracje podczas skurczu są zupełnie normalne.

Jedyne czego chciałam to ukryć się w łazience… sama.  Myślę, że poród był bardziej zaawansowany niż wskazywało na to rozwarcie. Czułam taki ucisk jakbym nie mogła usiąść na tyłku. Skurcze były co 2-3 minuty i trwały przynajmniej 1,5 minuty. Niektóre miały też podwójny szczyt – pierwszy skurcz nadchodził, nigdy do końca nie mijał, po czym przychodził kolejny. Następny skurcz był normalny.

W końcu otrzymaliśmy salę. Założono mi wenflon. Krótko potem zaczęłam znowu wymiotować. Kiedy wymiotowałam, odchodziło mi dużo zabarwionego krwią śluzu. Miałam podpięte bezprzewodowe KTG, dzięki czemu cały czas mogłam się ruszać.  Potem weszłam do wanny, jednak nie przyniosło mi to takiej ulgi, jakiej oczekiwałam i jaką pamiętałam z porodu Justusa. Myślałam wtedy: jak ja w ogóle przetrwałam te 48 godzin rodzenia w domu  [przy porodzie Justusa]? Wydawało mi się, że teraz nie dam rady przetrwać nawet kolejnej godziny. Walczyłam ze skurczami, nie potrafiłam się rozluźnić i współpracować z własnym ciałem. Myślałam tylko o tym, jak szybko to wszystko się toczy. Poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Moja doula powstrzymywała mnie przez chwilę. Ja jednak znów poprosiłam. Byłam pewna, że tego chcę. Rozmawiałam i z moją doulą, i z Johnem. Potem przyszedł dr Elrod i zapytał dlaczego zmieniłam plan. Powiedziałam mu, że czuję, że walczę ze skurczami [zamiast z nimi współpracować] i że jeśli choć trochę udałoby mi się zrelaksować, mała wkrótce urodziłaby się. Wiedziałam też, że nie chcę leków narkotycznych. Wszyscy bardzo mnie wspierali, a John powiedział, że popiera moją decyzję, jeśli tylko nie będę miała potem wyrzutów. Byłam pewna, że chcę znieczulenie.

Najpierw dostałam kroplówkę z płynami. To trwało WIEKI! Potem anestezjolog dał mi niewielką dawkę znieczulenia, która nic nie pomogła. Zaczęło działać dopiero po dłuższej chwili. Zanim to nastąpiło, niemal wspinałam się po łóżku przy każdym skurczu. Były tak intensywne. W międzyczasie dostałam zastrzyk z lekiem przeciw mdłościom. (Zdecydowanie, wymioty to nieodłączna cześć każdego z moich porodów. Taka już moja uroda.) To wystarczyło, żeby złagodzić moje odczucia. W końcu, po czasie wydającym się wiecznością, intensywność skurczy zaczęła słabnąć.

Zaledwie godzinę po tym, jak znieczulenie zaczęło działać, poczułam silne parcie. Dr Elrod zbadał mnie. Miałam pełne rozwarcie, a główka dziecka była już bardzo nisko w kanale rodnym (2 cm poniżej kolców kulszowych). To było szybkie! W tym momencie wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję prosząc o znieczulenie. Kilka razy próbowałam przeć i doszłam do wniosku, że muszę odpocząć. Byłam wyczerpana i parcie było nieefektywne. Mała nie była jeszcze gotowa. Około 3 nad ranem ponownie spróbowałam przeć. Mała nadal nie była gotowa. Położyłam się spać. W tym czasie znieczulenie przestało działać.

O 6 rano nadszedł czas by rodzić. Na powrót czułam skurcze i ogromne parcie. Atmosfera była bardzo spokojna, tak jak sobie to wyobrażałam. Na sali byli tylko dr Elrod, położna, moja doula i John. Nie musiałam przeć na komendę. Światła były przygaszone. Próbowałam przeć [leżąc] przytrzymując się za nogi, ale najefektywniejsze było „przeciąganie liny” z położną. Ona trzymała ręcznik, a ja ciągnęłam go tak mocno jak tylko mogłam podczas skurczu. Miałam okropne bóle w krzyżu, które spowalniały mój wysiłek. Wydawało mi się, że poród nie za bardzo postępuje.

W końcu John powiedział, że widzi główkę. Przyniesiono mi lusterko, żebym ja też mogła ją zobaczyć. Dr Elrod na chwilę wyszedł, a ja parłam dalej z położną. Nagle poczułam jak mała ześlizguje się w dół. Położna aż podskoczyła, zakrzyknąwszy krótkie „Whoa!”, i przyłożyła dłoń do mojego krocza. To było dla mnie dziwnie śmieszne; co ona miała zamiar zrobić? Zatrzymać dziecko w środku? Główka małej była w połowie na zewnątrz, i powiedziałam, że przy następnym skurczu urodzi się. Zaczęłam płakać. Moja doula zaczęła mówić, abym się nie bała, ale nie o to chodziło. Ja naprawdę rodziłam. Robiłam to. Moja córeczka to robiła! Moje ciało to robiło! Nie musiałam nawet przeć! Wtedy poczułam jak pęka mi krocze.

Wszedł dr Elrod, a John próbował nałożyć rękawiczki.  Biedny facet, miał ubraną jedną rękawiczkę, a dr Elrod mówi: „ Chłopie, to twoje dziecko, lepiej ją złap!”. Dokładnie w tym momencie, John wcisnął drugą rękawiczkę na rękę a ja poczułam jak ramionka, nóżki i reszta ciałka malutkiej przesuwają się przez moją miednicę i wyślizgują na zewnątrz. O 6.49 rano mój mąż złapał naszą kruszynkę niczym piłeczkę i położył ją na moim brzuchu [mała zdążyła go do tego momentu obrobić smółką;)]. 15 godzin po tym, jak odeszły mi wody płodowe, i prawie 8 godzin po osiągnięciu pełnego rozwarcia, mój mąż przyjął poród naszej córeczki … nasz poród drogami natury po 2 cięciach cesarskich.

„ Póki jesteśmy razem we dwoje

Do nas należy świata korona.

A kiedy świat zamknie przed nami podwoje,

Będziemy mieć wciąż swe ramiona”

Czas się zatrzymał. To był najpiękniejszy moment w moim życiu. Malutka jeszcze nie oddychała, ale wiedziałam, że wszystko jest z nią w porządku. Nikt jej nie zabierał. Zostałyśmy przykryte kocykiem i zaczęliśmy małą wycierać i do niej mówić. Przyszła inna położna, jedna z moich ulubionych, i również zaczęła przemawiać do małej, tłumacząc jej, że musi zapłakać. Wiedziałam, że jest dobrze. Poczułam jak po raz pierwszy nabiera powietrza. Wydawało mi się jakbyśmy nadal były jednym, jej skóra przy mojej skórze, wciąż połączone pępowiną. Nigdy nie zapłakała. Pielęgniarka wreszcie powiedziała: „Oddycha prawidłowo, wszystko jest w porządku”. Udało się. Modliłam się wiele nocy, żeby udało nam się tego razem dokonać. Nie mogłam w to uwierzyć.

Pępowina szybko przestała pulsować. Zaskoczyło mnie to. Była całkowicie zwiotczała i biała. John przeciął ją. Wtedy powoli zaczęło do mnie docierać to co działo się w sali dookoła mnie. Czy ktoś odkręcił kran? „Czy to moja krew?” zapytałam. Słyszałam jak leje się z łóżka. Dr Elrod popatrzył na mnie i powiedział: „ Tak. Ariel, wiem, że nie chciałaś zastrzyku z oksytocyną, ale teraz naprawdę tego potrzebujesz! Nie chcę, żeby za parę minut konieczna była transfuzja krwi.” Traciłam bardzo dużo krwi i w tej euforii, w jakiej wtedy byłam było mi naprawdę wszystko jedno, co mi kto robił. Moja macica nie obkurczała się. Dostałam oksytocynę, a lekarz i położne energicznie masowali mój brzuch. Następnie dostałam zastrzyk z lekiem Methergine i krwotok zaczął ustawać. Jak się później okazało, straciłam około 4 filiżanek krwi. Dr Elrod wstał i podniósł do góry ręce: „ Popatrz, żebyś miała pogląd”. Był po łokcie umazany moją krwią. Lekko poparłam przy następnym skurczu i poczułam jak wyślizguje się ze mnie ciepła, miękka tkanka łożyska. Poprosiłam, żeby mi je pokazano. Było duże i wyglądało zdrowo. Nic dziwnego, że malutkiej było dobrze w brzuszku.

Trzymałam ją skóra do skóry i karmiłam przez około 2 godziny zanim zaczęła zżerać mnie ciekawość. Instynktownie wiedziałam, że była najmniejsza z wszystkich moich dzieci. Chciałam wiedzieć ile waży. Pielęgniarka wzięła ją do zważenie i zmierzenia. Ważyła 3200g i  miała 51 cm długości. Była moim najmniejszym [wagowo], ale jednocześnie najdłuższym dzieckiem! Pielęgniarka delikatnie ją umyła. Wyraźnie podobało jej się mycie włosów, a ja z przyjemnością patrzyłam jak moja mała dziewczynka jest pielęgnowana.

Otrzymała imię Bunni – jest to skrócona forma od imienia bogini Bereniki czyli Przynoszącej Zwycięstwo. Jej drugie imię Larue to drugie imię mojej babci.

Podsumowując, nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale byłam na to przygotowana. Poszło dokładnie tak, jak miało pójść. Długo zwlekałam z napisaniem planu porodu, bo sama do końca nie wiedziałam, czego chciałam. W głowie miałam tylko dwa punkty: poród drogami natury i zdrowe dziecko. Nic innego nie miało znaczenia i niczego nie żałuję. Po porodzie pytałam siebie niemal każdego dnia „Czy żałuję, że wzięłam znieczulenie?”. Odpowiedź brzmiała zawsze: „Nie, ani trochę nie żałuję”. Jedyne, czego żałuję, to to, że nie pojechałam do szpitala, kiedy moja mama mi to sugerowała (kiedy nie byłam jeszcze pewna czy na pewno już rodzę, bo wciąż mogłam chodzić i rozmawiać podczas skurczy). Miałam awersję do szpitali, a w sumie było fantastycznie! Szkoda, że nie miałam trochę więcej czasu na początku, żeby oswoić się z tym, co się działo i złapać wewnętrzną równowagę, zanim skurcze stały się tak bardzo intensywne. To czego ten poród najbardziej mnie nauczył, to to, jak istotne jest wsparcie ludzi, którzy ci towarzyszą.  Gdyby nie mój położnik nie wiem czy udałoby mi się urodzić drogami natury po 2 CC.  Zwłaszcza, że malutka czekała, aż do 42 tygodnia i 6 dnia ciąży. Nie znam żadnego innego lekarza, który w takiej sytuacji wspierałby mnie [i nie nalegał na cesarkę]. Jestem szczęśliwą mamą i z podekscytowaniem czekam na to, co przyszłość przyniesie dla naszej małej „bogini zwycięstwa”.

Oryginał postu oraz zdjęcia na: http://birthwithoutfearblog.com/2012/05/22/vba2c-at-426-weeks/

Lekarz, który przyjmował poród opisany w powyższej historii to Dr. D. Glen Elrod z Sleeping Lady Women’s Health Care in Wasilla, Alaska (http://www.sleepingladywomenshealthcare.com/index.html)

 


[1] Fragment piosenki „The Glory of Love”.

[2] Home Birth After Cesarean – Domowy Poród po Cięciu Cesarskim.

[3] Poród Siłami Natury po 2 Cięciach Cesarskich.

[4] Chiropraktyka – dziedzina medycyny niekonwencjonalnej koncentrująca się na diagnozie, leczeniu i zapobieganiu urazom narządów ruchu, szczególnie kręgosłupa. Korzyści stosowania chiropraktyki podczas ciąży to m.in. zredukowanie dolegliwości bólowych kręgosłupa i stawów, a także wspomaganie optymalnego ułożenia płodu do porodu.

[5] Group B Streptococcus – rodzaj paciorkowca występujący dość powszechnie u człowieka; niegroźny dla dorosłych, niebezpieczny dla płodu i noworodka; więcej na: http://www.paciorkowiec.pl/2001.html

[6] Preparat stosowany w leczeniu grypy.

[7] Cewnik Foleya zwyczajowo używany jest do udrożniania pęcherza. Przypomina rurkę zakończoną balonikiem. Warunkiem koniecznym do zastosowania tej metody podczas porodu jest rozwarcie kanału szyjki co najmniej na grubość cewnika (najlepiej ok. 1 cm.). Wypełniony solą fizjologiczną balonik pozwala mechanicznie rozwierać szyjkę, zarazem zachęcając organizm do uwolnienia naturalnych prostaglandyn. Metoda jest tania, wygodna i bezpieczna. Nie może być jednak stosowana w przypadku przodującego lub nisko usadowionego łożyska, krwawienia z szyjki macicy, wcześniejszego odpłynięcia płynu owodniowego, stanów zapalnych pochwy. (Zaczerpnięte z http://m.poradnikzdrowie.pl/ciaza-i-macierzynstwo/porod/bezpieczne-metody-wywolywania-porodu_36624.html).

[8]Popularny  amerykański supermarket.

[9] Korę bawełny stosuje się w medycynie jako środek powstrzymujący krwawienie. Stwierdzono, że gossypol z kory korzeni jest środkiem przeciwwirusowym, likwidującym obrzęki i gojącym rany. Nalewkę ze świeżej kory korzeni stosuje się w homeopatii przy bezpłodności, zatruciach ciążowych i zakłóceniach w regularności miesiączkowania. (Zaczerpnięte z http://www.huuskaluta.com.pl/marekc/parfleche03.php)

[10] Black Cohosh – egzotyczna roślina, pobudza powstawanie nowych włókien podporowych utrzymujących jędrność i napięcie skóry. Więcej: http://depilacjakrakow.blox.pl/2009/10/Black-Cohosh-kiedys-w-Ameryce-teraz-u-nas.html.

[11] International Cesarean Association Network – organizacja non-profit, której misją jest polepszenie zdrowia matek i dzieci poprzez zapobieganie niekoniecznym cesarkom, wsparcie w rekonwalescencji po cięciu cesarskim i promowanie naturalnego porodu po cięciu cesarskim.

[12] ciągły 30 minutowy zapis KTG

[13] Zestaw nieinwazyjnych badań płodu określający stan płodu na podstawie pięciu parametrów biofizycznych: czynności serca płodu (FHR), napięcia mięśniowego płodu, ruchów płodu, ruchów oddechowych płodu, ilości płynu owodniowego.

[14] Popularna restauracja w USA.

[15] Olej rycynowy ma działanie przeczyszczające.

[16] W oryginale „pielęgniarkę”, gdyż na porodówkach w szpitalach w Stanach Zjednoczonych pracują tylko lekarze i pielęgniarki, nie zaś położne („midwives”). Jednakże tamtejsze pielęgniarki spełniają podobne zadania jak położne w polskich szpitalach, stąd też zastosowanie tego słowa w tłumaczeniu.

[17] Prawo zwieracza sformułowane przez słynną amerykańską położną Inę May Gaskin mówi o tym że szyjka macicy oraz pochwa, tak samo jak zwieracze wydalnicze, działają najlepiej w atmosferze intymności, nie podlegają zbytnio sile woli i mogą się nagle zacisnąć (nawet jeśli wcześniej były rozluźnione) pod wpływem stresu, strachu lub zawstydzenia. Więcej na ten temat w książce Iny May Gaskin „Poród naturalny”.