Dwa wcześniejsze cięcia cesarskie, ciąża mocno przeterminowana, kilka serii skurczy przepowiadających, narodziny dopiero po 15 godzinach od odejścia wód płodowych. Oto historia bardzo zdeterminowanej mamy, która pokonała wiele trudności, aby urodzić drogami natury. To także przykład wspaniałego lekarza-położnika, który podjął się wspierania tej mamy w jej decyzji o naturalnym porodzie po 2 CC.
Oryginał postu oraz zdjęcia na: http://birthwithoutfearblog.com/2012/05/22/vba2c-at-426-weeks/
„Trzeba troszkę dać, trzeba troszkę wziąć,
I pozwolić sercu troszeczkę pęknąć.
To historia miłości, to wspaniałość miłości.”[1]
Żeby opowiedzieć historię Bunni Larue, muszę przedstawić trochę wcześniejszych wydarzeń. Historie Sylvii Joleigh i Justusa Brooksa są skondensowane, ale podpowiedzą wam w jaki sposób podchodziłam do porodu Bunni.
Mój mąż i ja poznaliśmy się w chatroomie Yahoo w styczniu 2005 roku. On był w tamtym czasie żołnierzem służącym w Korei, ja zaś studiowałam w Nowym Jorku. Spędziliśmy parę miesięcy rozmawiając tylko przez telefon. W czerwcu 2005 roku pojechałam po raz pierwszy się z nim spotkać. Wydawało się jakbyśmy od zawsze byli razem. Pobraliśmy się w maju 2006 roku. Od tego czasu, mąż służył rok w Korei, dwa lata w Iraku i rok w Afganistanie. Byliśmy wydelegowani do Ft. Hood w stanie Teksas i Ft. Richardson w stanie Alaska.
W jakiś sposób w tych miejscach byliśmy w stanie spłodzić 3 ukochanych dzieci. Zajęło nam półtora roku, żeby dać życie Sylvii. W pewnym momencie myśleliśmy nawet, że może nie będziemy mogli mieć dzieci. Więc nie posiadaliśmy się z radości kiedy okazało się, że jestem w ciąży. Mąż był na misji i przyjechał do domu na połówkowy urlop zaraz przed tym jak zaczął się poród. Sylvia urodziła się o 3.18 nad ranem, 18 grudnia 2008 roku, dokładnie w 39 tygodniu ciąży. Ważyła 3630g i mierzyła 48 cm. Miałam zapalenie błon płodowych, co doprowadziło do koniecznej nieplanowanej cesarki w znieczuleniu ogólnym i tygodniowego pobytu dziecka na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka. John [mąż] nie mógł być przy porodzie z powodu zastosowania nieczulenia ogólnego. Dzień po tym, wróciliśmy z Sylvią do domu ze szpitala, mąż musiał wracać na służbę do Iraku i nie widział jej aż do czasu gdy miała 6 miesięcy. Sylvia otrzymała imię po swojej babci. Sylvia to także bogini lasu i matka założycieli Rzymu – Remusa i Romulusa. Jo i Leigh to drugie imiona naszych matek.
W ciągu 6 miesięcy od powrotu Johna do domu znów zaszłam w ciążę! Jestem prawie pewna, że ten magiczny moment miał miejsce w noc pierwszych urodzin Sylvii… Następne 9 miesięcy było strasznie stresujące. Kilka razy przeprowadzaliśmy się, a John pojechał do Afganistanu dokładnie rok po powrocie z Iraku. Justus urodził się 59 minut po północy, 17 września 2010 roku, w 42 tygodniu ciąży. Ważył 3515g i mierzył 50 cm. Planowałam urodzić naturalnie w domu (HBAC[2]) w Nowym Jorku. Rodziłam w domu przez 48 godzin. Nie pamiętam dokładnie czasu, ale myślę, że miałam prawie pełne rozwarcie przez 7 godzin. Jednak moja szyjka zaczęła puchnąć przy 9.5 cm nie rozwierając się całkowicie. Kiedy moja położna przebiła pęcherz płodowy, wody były zabrudzone smółką. Biorąc pod uwagę kilka czynników, zdecydowałam się na transfer do szpitala i w końcu również na cesarkę. Okazało się, że synek był w ułożeniu potylicowym tylnym z główką przygiętą do barku i, jak mówiła moja mama, był 3 razy owinięty pępowiną. John był w okropnym punkcie w Afganistanie i w ogóle nie mógł być przy porodzie Justusa. Wrócił do domu tydzień później z powodu mojej cesarki i tego, że potrzebowałam pomocy. Potem nie widział swojego syna przez kolejne 10 miesięcy. Justus to bardzo stare łacińskie imię, a Brooks to drugie imię Johna.
„Trzeba śmiać się troszkę, trzeba płakać troszkę.
Aż w końcu chmury rozwieją się troszkę.
To historia miłości, to wspaniałość miłości”
Wiedzieliśmy, że chcemy kolejnego dziecka, ale nie przypuszczaliśmy, że stanie się to tak szybko. W ciągu kilku tygodni od powrotu Johna z Afganistanu, znów zaszłam w ciążę. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że będę próbowała urodzić naturalnie (VBA2C[3]). Wiedziałam też, że z kilku powodów nie będę planować porodu domowego – jednym z tych powodów był fakt, iż miałam lekarza, który mnie wspierał [ w mojej chęci urodzenia naturalnie]. Wróciłam do pracy, żeby nie mieć czasu na myślenie [o porodzie].
Tak jak i poprzednio, moja ciąża przebiegała bez większych problemów. Jedyne co tym razem było inaczej, to to, że miałam różne wysypki skórne, swędzenie i alergiczną reakcję na mango. Zawsze miałam to szczęście, że omijały mnie takie problemy ciążowe jak wysokie ciśnienie czy cukrzyca ciążowa. Nie dokuczały mi też zbytnio poranne mdłości. Nie brałam typowych ciążowych suplementów diety, za wyjątkiem witaminy C, D, witamin z grupy B i magnezu. Jedyne co z pieczołowitością robiłam, to regularne wizyty u chiropraktyka[4]. Z doświadczeń moich poprzednich porodów wiedziałam, że moje dzieci nie przyjmowały optymalnej pozycji do porodu. Co więcej, gdy zaczęłam chodzić do doktora Jen, wszystkie dolegliwości bólowe, jakie miałam, zniknęły. Do końca ciąży przytyłam około 5,5 kg i miałam negatywny wynik badania na GBS[5]. I wtedy zaczęło się chorowanie!
W 40 tygodniu ciąży dopadła mnie jakaś infekcja żołądkowa, która mocno mnie wyczerpała. Wzięłam zwolnienie na kilka dni. Potem wróciłam na 1 dzień do pracy, czując lekkie łaskotanie w gardle. Myślałam, że to jakieś przeziębienie. Ale, wyobraźcie sobie, że nie! W 41 tygodniu ciąży miałam grypę! (Influenza typ A). Czułam się strasznie. Byłam bardzo, bardzo chora. Dzięki Bogu, prawie natychmiast zaczęłam brać Tamiflu[6], który skrócił czas trwania infekcji. Modliłam się, żeby malutka poczekała jeszcze kilka dni, aby mogła odzyskać siły. Mniej więcej w tym czasie zaczął odchodzić mi czop śluzowy. Na mojej 41-tygodniowej wizycie lekarskiej moja szyjka była w 50% zgładzona i miałam rozwarcie na 2 cm, ale nie miałam jeszcze żadnych skurczy. Wszystko było dziwnie spokojne „tam na dole”. Byłam wniebowzięta, bo to był etap, na który dotarłam dopiero po całej nieprzespanej nocy podczas porodu Justusa. Jednak po kilku dniach zaczęłam się siebie czepiać. Co drugi dzień miałam wykonywane KTG i z dzieckiem zawsze było wszystko ok. Mój położnik wspomniał o możliwości zastosowania cewnika Foleya [7]dzień przed upływem 42 tygodnia ciąży (jeśli bym chciała).
Minął piątek i …dalej nic! Poszłam na wizytę i zgodziłam się na cewnik. To był w sumie zmyślny wynalazek, który składał się z dwóch baloników – jednego umieszczonego z boku szyjki macicy, drugiego na zewnątrz. Lekarz wypełnił każdy z tych baloników 80 ml solanki i wysłał mnie do domu. Nie mogłam w to uwierzyć – wysłał mnie DO DOMU! Założenie cewnika nie było bolesne, ale siedzenie prosto z tym ustrojstwem nie należało do wygodnych. Gdy wróciłam do domu, po wcześniejszej wizycie w Wal-Marcie[8], miałam skurcze co 10 minut. Jednocześnie zaczęłam pić wywar z kory korzenia bawełny[9] oraz niebieskiego i czarnego cohoshu[10]. Cewnik miałam założony przez około 12 godzin. Potem upuściłam ok. 20 ml solanki i z łatwością go wyjęłam. Wiedziałam, iż to oznacza, że mam około 3-4 cm rozwarcia. Miałam skurcze przez całą noc, ale rano znów ustały.
42 tydzień ciąży. To był chyba najcięższy dzień z całych 9 miesięcy. Nigdy wcześniej nie byłam bardziej po terminie. Wiedziałam, że statystycznie szanse na naturalny poród coraz bardziej maleją. Próbowałam pocieszyć się myślą, że przecież nie jestem statystyką i moje dzieci potrzebują więcej czasu, ale naprawdę byłam przybita. Skontaktowałam się z moją doulą i zapytałam czy którakolwiek z kobiet, z którymi pracowała była tak bardzo po terminie? Odpowiedź brzmiała TAK. Była kobieta, która urodziła naturalnie dopiero po 43 tygodniu ciąży. Była również pod opieką mojego położnika, jej poród trwał 36 godzin, a dziecko ważyło 4990 g. I to także był poród drogami natury po 2 cięciach cesarskich. Poczułam się lepiej. Potem skontaktowałam się z inną koleżanką z ICAN[11], która urodziła dopiero po 42 tygodniu. Jej dziecko przyszło na świat w domu po 55 godzinach porodu. Cóż za inspiracja! Jeśli jej się udało, to mnie też się uda! Widać trzeba mi było poużalać się nad sobą dzień czy dwa, żeby w niedzielę poczuć się dobrze, zarówno fizycznie jak i emocjonalnie. Zaczęłam mieć podejście w stylu: „No to zobaczmy ile dzidzia ma jeszcze zamiar posiedzieć w brzuszku?” Przestałam pić jakiekolwiek zioła, dużo odpoczywałam i postanowiłam przez kilka dni nic nie robić.
W poniedziałek miałam KTG [a dokładniej test niestresowy[12]] w szpitalu. Z malutką było wszystko w najlepszym porządku. Nikt nie badał mnie wewnętrznie. Nie miałam ani jednego skurczu przez cały ten czas. Nikt jednak nie mówił o wywoływaniu porodu. Mój położnik pozostawił decyzję mnie. Chociaż raz czułam, że w pełni kontroluję decyzje dotyczące mojego ciała i mojego dziecka. We wtorek miałam przez cały dzień skurcze w odstępach co 15 minut. Zaczęły robić się co raz bardziej intensywne i wieczorem pojawiały się co 5-6 minut, ale były do zniesienia. Potem obudziłam się w środku nocy czując straszny głód i ciągle miałam skurcze. Jednak rano wszystko ucichło.
W środę mieliśmy wykonać profil biofizyczny płodu (test Manninga)[13]. Myślę, że to było to, co przystopowało moje skurcze. Zdenerwowałam się czy wszystko będzie dobrze z dzieckiem. Dostałyśmy 10 punktów na 10 możliwych. Ilość płynu owodniowego nie była zbyt duża, ale też nie najgorsza. Łożysko wykazywało pewne cechy starzenia, ale nie było to nic niepokojącego. Waga malutkiej została oszacowana na 3340 g. (Co ciekawe, w 39 tygodniu ciąży na wizycie konsultacyjnej u innego lekarza (szpital nakłonił mnie do odbycia takiej wizyty, gdyż odmawiałam ciągłego monitorowania płodu za pomocą KTG i uznano, że mój położnik nie straszy mnie wystarczająco ryzykiem jakie istnieje) wagę oszacowano na 3370 g.) Potem miałam wizytę u mojego położnika. Zbadał mnie i okazało się, że mam szyjkę zgładzoną w 75% i rozwarcie na 4,5cm! Tak! Wiedziałam, że to nie potrwa już długo i że prawdopodobnie kolejna seria skurczy już się nie skończy tak jak poprzednie]. Dr Elrod przyniósł olej rycynowy. Po wizycie zaopatrzyliśmy się w ten specyfik, który postawiłam na ladzie kuchennej i wpatrywałam się weń z nadzieją, że samo patrzenie na niego wywoła u mnie poród.
Następnego ranka poszliśmy z Johnem na duże śniadanie do IHOP[14]. Zrobiliśmy też jakieś zakupy i kiedy wróciliśmy do domu była godzina 10.30. Postanowiłam spróbować oleju rycynowego. Zmieszałam 60 ml oleju rycynowego z 60 ml soku pomarańczowego i przełknęłam. To jest moment, od którego wszystko zaczęło się tocz ć szybko. Odczekałam 30 minut i znów zaczęłam popijać zioła – jedna pipetka kory korzenia bawełny, jedna pipetka czarnego cohoshu; 15 minut przerwy; jedna pipetka kory korzenia bawełny, jedna pipetka niebieskiego cohoshu. I tak przez godzinę. Po oleju rycynowym prawie natychmiast przegoniło mnie do ubikacji[15]. Zanim wybiła godzina 12.30 (w południe) miałam lekkie skurcze co 5 minut. W głębi serca wiedziałam, że to już poród. Nagle skurcze zaczęły stawać się intensywniejsze. Do godziny 13.30 były co 3 minuty. Niektóre trwały nawet 2 minuty! Ale ja byłam trochę zdezorientowana. Mogłam bez problemu chodzić i rozmawiać podczas skurczu. Wszystko toczyło się szybko, ale intensywność akcji była jak najbardziej znośna. Postanowiłam zadzwonić po naszą opiekunkę do dziecka – tak na wszelki wypadek. John pojechał po Sylvię i Justusa do szkoły, a Skylar [opiekunka] przyjechała około 15.30. John zbierał jakieś ostatnie rzeczy, a ja siedziałam na skraju łóżka. Ciągle rozmawiałam i żartowałam podczas skurczy, i złościłam się, że wyjeżdżamy tak wcześnie, jednak intuicyjnie wiedziałam, że trzeba wkrótce jechać.
O 15.45 poczułam i usłyszałam jak coś we mnie pękło. Nie miałam wątpliwości, pękł pęcherz płodowy. Ale nie było żadnych wód. Wstałam i poczułam cienką strużkę. Dzięki Bogu wody były czyste! Modliłam się o to. Kiedy usiadłam na toalecie, odeszło mi dużo śluzu z krwią, lecz wód nadal było niewiele. Kiedy nadszedł kolejny skurcz zrozumiałam dlaczego. Mała była już nisko w kanale rodnym. To dodało mi energetycznego kopniaka! Od tego momentu też skurcze były częste i intensywne. Nie było mowy o chodzeniu czy rozmawianiu w ich trakcie. Pojękiwałam w czasie każdego skurczu powoli kierując się do samochodu.
To była najgorsza przejażdżka w moim życiu. John jechał szybko. Ruch był duży – jak zwykle o 16 w czwartek przy wyjeździe z Anchorage. Ciężko było mi się zrelaksować. Przyjechaliśmy do szpitala o 16.30 i poproszono nas o zaczekanie w holu. Poszłam do łazienki i zaczęłam wymiotować. Byłam spocona i trzęsłam się. Od tego momentu do około 22 wszystko pamiętam jak przez mgłę. Na początku mieliśmy okropną położną[16] i John szybko poprosił o jej zmianę. Nie pamiętam kto to powiedział, ale zawsze miałam w głowie takie zdanie: „ Jest duża szansa, że jeśli ty nie lubisz położnej, która się tobą opiekuje, ona również nie przepada za tobą. Różnica polega na tym, że ona nie może poprosić o zmianę pacjenta, którym się opiekuje, więc zrób jej przysługę i ty poproś o inną położną.” Wciąż nudziła o monitorowaniu [KTG], którego ja już nawet w tamtym momencie nie odmawiałam. Zgodziłam się na początkowy zapis KTG. Jedyne czego odmawiałam, to leżenie. Na szczęście nasza córeczka pięknie współpracowała i udało się złapać jej tętno, kiedy byłam w pozycji stojącej.
Przyszedł Dr Elrod i mnie zbadał. Szyjka była prawie całkowicie zgładzona, a rozwarcie wynosiło 5 cm. Dziwne, ale miałam to gdzieś. Nie miałam czasu, żeby o tym myśleć. Z perspektywy czasu, kiedy myślę o Inie May Gaskin i jej wywodom na temat odruchu zwieracza[17], dochodzę do wniosku, że chyba właśnie ten odruch wtedy u mnie zadziałał. Byłam przestraszona, czułam się jak na wystawie. Był moment, kiedy tętno małej spadło podczas skurczu do 70 – 80. Dr Elrod nic nie powiedział, ale zauważyłam rysujący się na jego twarzy niepokój. Na szczęście tętno wróciło do normy jak tylko skurcz się kończył. Przez cały czas czułam, że z małą jest wszystko dobrze. Widzieliśmy, że ta deceleracja tętna zdarzyła się, kiedy pochyliłam się podczas skurczu, więc od tej pory starałam się stać prosto. Moja doula zachęcała mnie, abym mówiła do dziecka i nawiązywała z nim kontakt, zapewniając je, że wszystko jest ok. Nie raz wracałam do tego momentu [już po porodzie] i jestem wdzięczna Dr Elrodowi za jego opanowanie i pewność. Myślę, że gdyby to był jakikolwiek inny lekarz, pojechałabym prosto na cesarkę, mimo tego, że pewne deceleracje podczas skurczu są zupełnie normalne.
Jedyne czego chciałam to ukryć się w łazience… sama. Myślę, że poród był bardziej zaawansowany niż wskazywało na to rozwarcie. Czułam taki ucisk jakbym nie mogła usiąść na tyłku. Skurcze były co 2-3 minuty i trwały przynajmniej 1,5 minuty. Niektóre miały też podwójny szczyt – pierwszy skurcz nadchodził, nigdy do końca nie mijał, po czym przychodził kolejny. Następny skurcz był normalny.
W końcu otrzymaliśmy salę. Założono mi wenflon. Krótko potem zaczęłam znowu wymiotować. Kiedy wymiotowałam, odchodziło mi dużo zabarwionego krwią śluzu. Miałam podpięte bezprzewodowe KTG, dzięki czemu cały czas mogłam się ruszać. Potem weszłam do wanny, jednak nie przyniosło mi to takiej ulgi, jakiej oczekiwałam i jaką pamiętałam z porodu Justusa. Myślałam wtedy: jak ja w ogóle przetrwałam te 48 godzin rodzenia w domu [przy porodzie Justusa]? Wydawało mi się, że teraz nie dam rady przetrwać nawet kolejnej godziny. Walczyłam ze skurczami, nie potrafiłam się rozluźnić i współpracować z własnym ciałem. Myślałam tylko o tym, jak szybko to wszystko się toczy. Poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Moja doula powstrzymywała mnie przez chwilę. Ja jednak znów poprosiłam. Byłam pewna, że tego chcę. Rozmawiałam i z moją doulą, i z Johnem. Potem przyszedł dr Elrod i zapytał dlaczego zmieniłam plan. Powiedziałam mu, że czuję, że walczę ze skurczami [zamiast z nimi współpracować] i że jeśli choć trochę udałoby mi się zrelaksować, mała wkrótce urodziłaby się. Wiedziałam też, że nie chcę leków narkotycznych. Wszyscy bardzo mnie wspierali, a John powiedział, że popiera moją decyzję, jeśli tylko nie będę miała potem wyrzutów. Byłam pewna, że chcę znieczulenie.
Najpierw dostałam kroplówkę z płynami. To trwało WIEKI! Potem anestezjolog dał mi niewielką dawkę znieczulenia, która nic nie pomogła. Zaczęło działać dopiero po dłuższej chwili. Zanim to nastąpiło, niemal wspinałam się po łóżku przy każdym skurczu. Były tak intensywne. W międzyczasie dostałam zastrzyk z lekiem przeciw mdłościom. (Zdecydowanie, wymioty to nieodłączna cześć każdego z moich porodów. Taka już moja uroda.) To wystarczyło, żeby złagodzić moje odczucia. W końcu, po czasie wydającym się wiecznością, intensywność skurczy zaczęła słabnąć.
Zaledwie godzinę po tym, jak znieczulenie zaczęło działać, poczułam silne parcie. Dr Elrod zbadał mnie. Miałam pełne rozwarcie, a główka dziecka była już bardzo nisko w kanale rodnym (2 cm poniżej kolców kulszowych). To było szybkie! W tym momencie wiedziałam, że podjęłam słuszną decyzję prosząc o znieczulenie. Kilka razy próbowałam przeć i doszłam do wniosku, że muszę odpocząć. Byłam wyczerpana i parcie było nieefektywne. Mała nie była jeszcze gotowa. Około 3 nad ranem ponownie spróbowałam przeć. Mała nadal nie była gotowa. Położyłam się spać. W tym czasie znieczulenie przestało działać.
O 6 rano nadszedł czas by rodzić. Na powrót czułam skurcze i ogromne parcie. Atmosfera była bardzo spokojna, tak jak sobie to wyobrażałam. Na sali byli tylko dr Elrod, położna, moja doula i John. Nie musiałam przeć na komendę. Światła były przygaszone. Próbowałam przeć [leżąc] przytrzymując się za nogi, ale najefektywniejsze było „przeciąganie liny” z położną. Ona trzymała ręcznik, a ja ciągnęłam go tak mocno jak tylko mogłam podczas skurczu. Miałam okropne bóle w krzyżu, które spowalniały mój wysiłek. Wydawało mi się, że poród nie za bardzo postępuje.
W końcu John powiedział, że widzi główkę. Przyniesiono mi lusterko, żebym ja też mogła ją zobaczyć. Dr Elrod na chwilę wyszedł, a ja parłam dalej z położną. Nagle poczułam jak mała ześlizguje się w dół. Położna aż podskoczyła, zakrzyknąwszy krótkie „Whoa!”, i przyłożyła dłoń do mojego krocza. To było dla mnie dziwnie śmieszne; co ona miała zamiar zrobić? Zatrzymać dziecko w środku? Główka małej była w połowie na zewnątrz, i powiedziałam, że przy następnym skurczu urodzi się. Zaczęłam płakać. Moja doula zaczęła mówić, abym się nie bała, ale nie o to chodziło. Ja naprawdę rodziłam. Robiłam to. Moja córeczka to robiła! Moje ciało to robiło! Nie musiałam nawet przeć! Wtedy poczułam jak pęka mi krocze.
Wszedł dr Elrod, a John próbował nałożyć rękawiczki. Biedny facet, miał ubraną jedną rękawiczkę, a dr Elrod mówi: „ Chłopie, to twoje dziecko, lepiej ją złap!”. Dokładnie w tym momencie, John wcisnął drugą rękawiczkę na rękę a ja poczułam jak ramionka, nóżki i reszta ciałka malutkiej przesuwają się przez moją miednicę i wyślizgują na zewnątrz. O 6.49 rano mój mąż złapał naszą kruszynkę niczym piłeczkę i położył ją na moim brzuchu [mała zdążyła go do tego momentu obrobić smółką;)]. 15 godzin po tym, jak odeszły mi wody płodowe, i prawie 8 godzin po osiągnięciu pełnego rozwarcia, mój mąż przyjął poród naszej córeczki … nasz poród drogami natury po 2 cięciach cesarskich.
„ Póki jesteśmy razem we dwoje
Do nas należy świata korona.
A kiedy świat zamknie przed nami podwoje,
Będziemy mieć wciąż swe ramiona”
Czas się zatrzymał. To był najpiękniejszy moment w moim życiu. Malutka jeszcze nie oddychała, ale wiedziałam, że wszystko jest z nią w porządku. Nikt jej nie zabierał. Zostałyśmy przykryte kocykiem i zaczęliśmy małą wycierać i do niej mówić. Przyszła inna położna, jedna z moich ulubionych, i również zaczęła przemawiać do małej, tłumacząc jej, że musi zapłakać. Wiedziałam, że jest dobrze. Poczułam jak po raz pierwszy nabiera powietrza. Wydawało mi się jakbyśmy nadal były jednym, jej skóra przy mojej skórze, wciąż połączone pępowiną. Nigdy nie zapłakała. Pielęgniarka wreszcie powiedziała: „Oddycha prawidłowo, wszystko jest w porządku”. Udało się. Modliłam się wiele nocy, żeby udało nam się tego razem dokonać. Nie mogłam w to uwierzyć.
Pępowina szybko przestała pulsować. Zaskoczyło mnie to. Była całkowicie zwiotczała i biała. John przeciął ją. Wtedy powoli zaczęło do mnie docierać to co działo się w sali dookoła mnie. Czy ktoś odkręcił kran? „Czy to moja krew?” zapytałam. Słyszałam jak leje się z łóżka. Dr Elrod popatrzył na mnie i powiedział: „ Tak. Ariel, wiem, że nie chciałaś zastrzyku z oksytocyną, ale teraz naprawdę tego potrzebujesz! Nie chcę, żeby za parę minut konieczna była transfuzja krwi.” Traciłam bardzo dużo krwi i w tej euforii, w jakiej wtedy byłam było mi naprawdę wszystko jedno, co mi kto robił. Moja macica nie obkurczała się. Dostałam oksytocynę, a lekarz i położne energicznie masowali mój brzuch. Następnie dostałam zastrzyk z lekiem Methergine i krwotok zaczął ustawać. Jak się później okazało, straciłam około 4 filiżanek krwi. Dr Elrod wstał i podniósł do góry ręce: „ Popatrz, żebyś miała pogląd”. Był po łokcie umazany moją krwią. Lekko poparłam przy następnym skurczu i poczułam jak wyślizguje się ze mnie ciepła, miękka tkanka łożyska. Poprosiłam, żeby mi je pokazano. Było duże i wyglądało zdrowo. Nic dziwnego, że malutkiej było dobrze w brzuszku.
Trzymałam ją skóra do skóry i karmiłam przez około 2 godziny zanim zaczęła zżerać mnie ciekawość. Instynktownie wiedziałam, że była najmniejsza z wszystkich moich dzieci. Chciałam wiedzieć ile waży. Pielęgniarka wzięła ją do zważenie i zmierzenia. Ważyła 3200g i miała 51 cm długości. Była moim najmniejszym [wagowo], ale jednocześnie najdłuższym dzieckiem! Pielęgniarka delikatnie ją umyła. Wyraźnie podobało jej się mycie włosów, a ja z przyjemnością patrzyłam jak moja mała dziewczynka jest pielęgnowana.
Otrzymała imię Bunni – jest to skrócona forma od imienia bogini Bereniki czyli Przynoszącej Zwycięstwo. Jej drugie imię Larue to drugie imię mojej babci.
Podsumowując, nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale byłam na to przygotowana. Poszło dokładnie tak, jak miało pójść. Długo zwlekałam z napisaniem planu porodu, bo sama do końca nie wiedziałam, czego chciałam. W głowie miałam tylko dwa punkty: poród drogami natury i zdrowe dziecko. Nic innego nie miało znaczenia i niczego nie żałuję. Po porodzie pytałam siebie niemal każdego dnia „Czy żałuję, że wzięłam znieczulenie?”. Odpowiedź brzmiała zawsze: „Nie, ani trochę nie żałuję”. Jedyne, czego żałuję, to to, że nie pojechałam do szpitala, kiedy moja mama mi to sugerowała (kiedy nie byłam jeszcze pewna czy na pewno już rodzę, bo wciąż mogłam chodzić i rozmawiać podczas skurczy). Miałam awersję do szpitali, a w sumie było fantastycznie! Szkoda, że nie miałam trochę więcej czasu na początku, żeby oswoić się z tym, co się działo i złapać wewnętrzną równowagę, zanim skurcze stały się tak bardzo intensywne. To czego ten poród najbardziej mnie nauczył, to to, jak istotne jest wsparcie ludzi, którzy ci towarzyszą. Gdyby nie mój położnik nie wiem czy udałoby mi się urodzić drogami natury po 2 CC. Zwłaszcza, że malutka czekała, aż do 42 tygodnia i 6 dnia ciąży. Nie znam żadnego innego lekarza, który w takiej sytuacji wspierałby mnie [i nie nalegał na cesarkę]. Jestem szczęśliwą mamą i z podekscytowaniem czekam na to, co przyszłość przyniesie dla naszej małej „bogini zwycięstwa”.
Oryginał postu oraz zdjęcia na: http://birthwithoutfearblog.com/2012/05/22/vba2c-at-426-weeks/
Lekarz, który przyjmował poród opisany w powyższej historii to Dr. D. Glen Elrod z Sleeping Lady Women’s Health Care in Wasilla, Alaska (http://www.sleepingladywomenshealthcare.com/index.html)
[1] Fragment piosenki „The Glory of Love”.
[2] Home Birth After Cesarean – Domowy Poród po Cięciu Cesarskim.
[3] Poród Siłami Natury po 2 Cięciach Cesarskich.
[4] Chiropraktyka – dziedzina medycyny niekonwencjonalnej koncentrująca się na diagnozie, leczeniu i zapobieganiu urazom narządów ruchu, szczególnie kręgosłupa. Korzyści stosowania chiropraktyki podczas ciąży to m.in. zredukowanie dolegliwości bólowych kręgosłupa i stawów, a także wspomaganie optymalnego ułożenia płodu do porodu.
[5] Group B Streptococcus – rodzaj paciorkowca występujący dość powszechnie u człowieka; niegroźny dla dorosłych, niebezpieczny dla płodu i noworodka; więcej na: http://www.paciorkowiec.pl/2001.html
[6] Preparat stosowany w leczeniu grypy.
[7] Cewnik Foleya zwyczajowo używany jest do udrożniania pęcherza. Przypomina rurkę zakończoną balonikiem. Warunkiem koniecznym do zastosowania tej metody podczas porodu jest rozwarcie kanału szyjki co najmniej na grubość cewnika (najlepiej ok. 1 cm.). Wypełniony solą fizjologiczną balonik pozwala mechanicznie rozwierać szyjkę, zarazem zachęcając organizm do uwolnienia naturalnych prostaglandyn. Metoda jest tania, wygodna i bezpieczna. Nie może być jednak stosowana w przypadku przodującego lub nisko usadowionego łożyska, krwawienia z szyjki macicy, wcześniejszego odpłynięcia płynu owodniowego, stanów zapalnych pochwy. (Zaczerpnięte z http://m.poradnikzdrowie.pl/ciaza-i-macierzynstwo/porod/bezpieczne-metody-wywolywania-porodu_36624.html).
[8]Popularny amerykański supermarket.
[9] Korę bawełny stosuje się w medycynie jako środek powstrzymujący krwawienie. Stwierdzono, że gossypol z kory korzeni jest środkiem przeciwwirusowym, likwidującym obrzęki i gojącym rany. Nalewkę ze świeżej kory korzeni stosuje się w homeopatii przy bezpłodności, zatruciach ciążowych i zakłóceniach w regularności miesiączkowania. (Zaczerpnięte z http://www.huuskaluta.com.pl/marekc/parfleche03.php)
[11] International Cesarean Association Network – organizacja non-profit, której misją jest polepszenie zdrowia matek i dzieci poprzez zapobieganie niekoniecznym cesarkom, wsparcie w rekonwalescencji po cięciu cesarskim i promowanie naturalnego porodu po cięciu cesarskim.
[12] ciągły 30 minutowy zapis KTG
[13] Zestaw nieinwazyjnych badań płodu określający stan płodu na podstawie pięciu parametrów biofizycznych: czynności serca płodu (FHR), napięcia mięśniowego płodu, ruchów płodu, ruchów oddechowych płodu, ilości płynu owodniowego.
[14] Popularna restauracja w USA.
[15] Olej rycynowy ma działanie przeczyszczające.
[16] W oryginale „pielęgniarkę”, gdyż na porodówkach w szpitalach w Stanach Zjednoczonych pracują tylko lekarze i pielęgniarki, nie zaś położne („midwives”). Jednakże tamtejsze pielęgniarki spełniają podobne zadania jak położne w polskich szpitalach, stąd też zastosowanie tego słowa w tłumaczeniu.
[17] Prawo zwieracza sformułowane przez słynną amerykańską położną Inę May Gaskin mówi o tym że szyjka macicy oraz pochwa, tak samo jak zwieracze wydalnicze, działają najlepiej w atmosferze intymności, nie podlegają zbytnio sile woli i mogą się nagle zacisnąć (nawet jeśli wcześniej były rozluźnione) pod wpływem stresu, strachu lub zawstydzenia. Więcej na ten temat w książce Iny May Gaskin „Poród naturalny”.