Tag Archive | owinięte pępowiną

Poród z delicjami (Kraków)

Pod koniec ciąży cierpliwość przyszłych rodziców testowana jest nie rzadko bardzo mocno. Syn Madzi, Michaś, kazał czekać na siebie aż do 17 dnia po terminie porodu!!! Ale było warto – zaufać i wykazać się cierpliwością:) Oto ich historia porodowa:

8 grudnia 2017 roku urodził się, cudownie i nareszcie, nasz kochany Synek Michałek, który jest naszym trzecim dzieckiem. Chciałabym dziś opowiedzieć Wam o naszym niezwykłym – bo też niezwykle długim – oczekiwaniu, przez które poprowadził nas Pan Bóg i doprowadził nas aż do bardzo szczęśliwego i najlepszego na świecie finału. Być może i ta opowieść wyjdzie też niezwykle długa, ale mam nadzieję że dotrwacie jakoś do końca, tak jak i my dotrwaliśmy 🙂

Zanim na dobre zaczniemy, jeszcze małe słówko o moich dwóch poprzednich porodach. Naszą pierwszą córkę Hanię urodziłam w 2012 roku przez planowe cięcie cesarskie, do którego wskazaniem był stan zdrowia Haneczki – jeszcze w ciąży wykryto u niej na usg dużą torbiel limfatyczną na klatce piersiowej i było jasne, że „wyjęcie” przez cięcie będzie dla niej najlepszą i najbezpieczniejszą drogą narodzin. Racjonalnie przyjęłam to jako rzeczywiście najlepsze rozwiązanie, chociaż gdzieś w sercu miałam duży żal, że już przy pierwszym dziecku nie będzie mi dane doznać cudu naturalnego porodu. Samo cięcie, w 39. tc, przebiegło dobrze, ale ja po nim dosyć długo i powoli dochodziłam do siebie, a początkowy kontakt z moją córeczką był mocno zaburzony. Powiedziałam sobie wtedy: „Nigdy więcej cięcia” ;), marząc bardzo o tym, żeby następne dziecko móc urodzić już siłami natury – jeśli oczywiście zdrowotnie wszystko będzie z nami OK. No i niecałe 3 lata później, w lipcu 2015 roku, moje marzenie się cudownie spełniło – urodziłam naturalnie naszą drugą córeczkę Blankę. Nerwów mieliśmy przy tym co niemiara, bo Blanka nieźle się zasiedziała i zaczęła się rodzić dopiero 14 dni po terminie, ale szczęśliwie personel w szpitalu (Rydygiera w Krakowie) bardzo nam sprzyjał, pozwolił nam czekać i wszystko zakończyło się bardzo dobrze. Jest to zresztą temat na osobną historię, którą mam nadzieję, że kiedyś jeszcze opiszę… Ale póki co przejdźmy już do aktualnej, tegorocznej opowieści. 🙂
Na początek, żeby nie pogubić się w całej tej historii, małe wprowadzenie i przedstawienie najważniejszych bohaterów:
Michałek – Wyczekiwany Syn
Madzia – Matka Oczekująca (po jednym porodzie cc i po jednym sn)
Waldi – Ojciec Oczekujący
Hania i Blanka – Siostry Oczekujące
Termin Porodu – cichy sprawca całego zamieszania, wyliczony na 21 listopada, którym pod koniec ciąży wszyscy się zaczynają bardzo interesować
Stan po Cięciu – element w mojej „historii położniczej”, dzięki któremu mam zapewnione „wyjątkowe” traktowanie, zwłaszcza szykując się do porodu siłami natury (sn)
Kłykciny kończyste – coś, co zaobserwowała u mnie gdzieś w połowie ciąży moja dr prowadząca; małe brodawki, które mogą być niestety wskazaniem do cięcia; miałam przez to trochę zamieszania pod koniec ciąży, ale na szczęście udało mi się je przeleczyć (żelem o nazwie Undofen) i dostałam od lekarzy zielone światło na poród sn.
Rydygier – szpital naprzeciwko naszego domu, w którym urodziła się Blanka i w którym teraz też chcieliśmy rodzić
Legendarny Remont – coś, na co już od wielu lat oczekiwali pracownicy i pacjenci oddziału ginekologiczno-położniczego w Rydygierze, a co w końcu zaczęło się realizować dokładnie w połowie listopada, przez co oddział został przeniesiony i drastycznie zmniejszony
Żeromski – szpital w Nowej Hucie, w którym ostatecznie urodził się Michaś
Babcia Ela krakowska – Super Babcia z Krakowa, Mama Waldiego
Babcia Ela zambrowska – Super Babcia z Zambrowa, Mama Madzi
Doktor Dziadek – lekarz z oddziału patologii ciąży w Żeromskim, który podejmował kluczowe decyzje (swą ksywę zawdzięcza białym włosom i równie białej brodzie)
Moje współlokatorki z sali na patologii ciąży:
Martyna – mama również „przeterminowana”, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Polę
Ania L. – mama trochę przed terminem, na patologii z powodu nadciśnienia, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Rosę Marię
Ania D. – mama „przeterminowana”, oczekująca na swoje trzecie dziecko – synka Piotrusia
Położne porodowe:
Pani Bogusia – położna pierwszego etapu (do 19)
Pani Halina – położna drugiego etapu (od 19 do 20 :))
Uff, no to bohaterów już mamy, czas wreszcie na jakąś akcję 🙂
Generalnie w tej ciąży miałam wielką nadzieję na to, że zakończy się ona rzeczywiście w tym mniej-więcej wyznaczonym terminie, żebym nie musiała znowu, jak było przy Blanci, przez 2-3 tygodnie chodzić na ktg do szpitala, i żebym nie musiała znowu kłaść się na patologię ciąży. Bardzo marzyłam o tym, żeby akcja rozpoczęła się w domu, i żebym przyjechała (albo przyszła :)) do szpitala już na samą końcówkę porodu. Bardzo chciałam urodzić jeszcze w listopadzie i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że Michałek mógłby urodzić się w grudniu – no bo w grudniu to jakoś tak bez sensu, za blisko Świąt, i w ogóle (chociaż znowu historia z Blanką, która przesiedziała sobie dwa tygodnie dłużej, niż chciały wszelkie terminy, powinna była przygotować nas na takie lub podobne opóźnienie). Bardzo chciałam urodzić w Rydygierze, którego mamy 5 minut od domu i który bardzo dobrze wspominam z czasu narodzin Blanci – przez całą ciążę nawet nie brałam pod uwagę żadnego innego szpitala. Bardzo chciałam… ale Pan Bóg widać chciał inaczej.
W 39. tygodniu ciąży zgłosiłam się na pierwsze ktg do Rydygiera, mając nadzieję, że pojawię się tam może jeszcze ze 2-3 razy, a potem już będzie poród. Po dwóch tygodniach chodzenia na ktg co 3-4 dni, na wizycie w 41. tygodniu ciąży dostałam „w końcu” skierowanie do szpitala. Powiedziano mi wtedy też, że z racji remontu i bardzo ograniczonej ilości miejsc przyjmują tylko bardzo pilne przypadki lub kobiety z bardzo zaawansowaną akcją porodową i nie mogą zagwarantować, że przyjmą mnie, jeśli przyjdę tak po prostu – do przyjęcia na oddział z powodu bycia „po terminie”. Dowiedziałam się wtedy również, że jeśli by akurat było miejsce i mnie przyjęli, to na pewno nie pozwoliliby mi czekać w szpitalu na rozpoczęcie akcji (jak było przy Blanci), tylko że od razu miałabym indukcję porodu – no bo mało łóżek i trzeba zwolnić miejsce dla innych…
Postanowiliśmy z Waldim, że damy sobie i Michałkowi jeszcze trochę czasu i że poczekamy ze zgłoszeniem się na oddział do końca tygodnia (skierowanie dostałam we wtorek, 28 listopada) – jeśli oczywiście akcja nie zacznie się sama, o czym niezmiennie marzyłam. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że to może już, że to może dziś się stanie… ale nie – Michałek zdecydowanie miał swoje zdanie i swój pomysł. W tym czasie bardzo towarzyszyła mi modlitwa: codziennie sięgałam po uroczy „Modlitewnik dla oczekujących dziecka”, pełen pięknych i podnoszących na duchu modlitw dla matek (i ojców :)); modliłam się do św. Ignacego, o dobry poród; co jakiś czas wracałam również w sercu do modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij”, która jakoś szczególnie dodawała mi otuchy. Modliła się również za nas cała nasza wspólnota, rodzina, przyjaciele…
Ustaliliśmy z Mężem, że jeśli nic się nie zadzieje do piątku, 1 grudnia, to wtedy już zgłaszamy się na oddział. Jako że nie zadziało się nic, mimo naszych usilnych starań („3S”, itp.:)) to w piątek rano wzięliśmy walizeczkę i podreptaliśmy sobie z brzuszkowym Michałkiem do „swoich” w Rydygierze, a tam… „swoi” go nie przyjęli – okazało się, że na oddziale w tym dniu zupełnie nie ma miejsc i raczej nie zanosi się na to, żeby sytuacja miała się przez weekend zmienić. Dla przyzwoitości i spokoju personelu (i mojego!) zrobiono mi jeszcze ktg i usg, na których oczywiście wszystko było dobrze, i zalecono pilne zgłoszenie się do jakiegoś innego szpitala (podobnie zresztą jak dwóm innym brzuszkowym mamom, które również chciały się tego dnia przyjąć). Podreptaliśmy więc sobie z powrotem spacerkiem do domku… i postanowiliśmy zaczekać z przyjęciem jeszcze jeden dzień. 
Oczywiście ten jeden dzień nic nie zmienił w kwestii akcji porodowej, bo Michaś miał swoją własną koncepcję terminu porodu (chociaż było już, według kalendarza, 41+3, i chociaż ciągle jeszcze miałam nadzieję, heh). Dlatego też w sobotę, 2 grudnia, pojechaliśmy już pokornie do Żeromskiego, oddając to całkowicie w ręce Boga, i zdając się na mądrość i rozsądek tamtejszego personelu – był to bowiem dla nas szpital zupełnie nieznany, a wręcz kojarzący się niezbyt przyjaźnie wobec opcji vbac (gdy przed porodem Blanki robiłam rozeznanie w krakowskich szpitalach, to tam otwarcie powiedziano mi, że nie lubią takich przypadków i że od razu by mnie kierowali na cięcie).
Procedura przyjęcia toczyła się oczywiście bardzo powoli, ale jednak, wbrew powyższym obawom, już na samym początku dostałam światełko nadziei co do tego, jak potoczą się nasze dalsze losy w tym szpitalu – badająca mnie pani doktor powiedziała, że póki co wszystko z nami jest ok i że w takim razie możemy spokojnie czekać na rozpoczęcie akcji, bez pośpiechu (poza tym właśnie rozpoczynał się weekend, czyli czas w szpitalu, kiedy bez wyraźnej potrzeby i konieczności nie podejmuje się raczej znaczących decyzji). Uspokojeni tymi słowami, trafiliśmy w końcu na oddział patologii ciąży, nie przypuszczając nawet, że przyjdzie mi spędzić na nim jeszcze prawie cały tydzień… Pobyt na tym oddziale, którego sama nazwa raczej nie kojarzy się zbyt pozytywnie, okazał się dla mnie jednak czasem niezwykle dobrym i błogosławionym. Owszem, był grzyb na ścianach w łazience, była jedna toaleta na korytarzu na kilka sal, była szpitalna dieta-cud z ostatnim posiłkiem o 17 (!), ale za to w naszej 4-osobowej sali trafiła mi się najlepsza ekipa na świecie, z którą przez te kilka dni czułam się raz to jak na młodzieżowych koloniach, raz to jak na rekolekcjach. Mało tego – codziennie ok. 6 rano, podczas porannego ktg, przez ręce sympatycznego Ojca Cystersa przychodził do nas sam Pan Jezus, którego wszystkie przyjmowałyśmy. Parę razy również udało nam się wymknąć (w zależności od zmiany pielęgniarek, i oczywiście za ich zgodą :)) na wieczorne roraty w szpitalnej kaplicy. Z kolei nasze dziewczynki były w tych dniach pod wspaniałą opieką Babci Eli krakowskiej (i oczywiście Tatusia Waldiego) – więc wszystko było dobrze.
Po dość leniwym weekendzie przyszedł czas na decyzje. Na wtorkowym porannym obchodzie (w tym dniu kończył mi się właśnie 42. tydzień ciąży – czyli połowa 10. miesiąca :D) doktor Dziadek zawyrokował, że dajemy Michałkowi czas jeszcze do piątku, czyli do 8 grudnia – jeśli do tej pory chłopak nie zgłosi się sam, to będę mieć już wtedy delikatną indukcję porodu (przez balonik). Zgodziłam się z tym i nawet ucieszyłam, że mam przed sobą jakiś konkret, bo to przedłużające się czekanie wytworzyło we mnie jakieś takie wrażenie, że ta ciąża będzie trwała wiecznie i chyba nigdy się nie skończy… 😉
Dni od wtorku do piątku upłynęły nam w miarę spokojnie i pogodnie, nie licząc tego, że w noc poprzedzającą Mikołajki skład naszej sali zmniejszył się, stety-niestety, o połowę – Martyna i Ania L. poszły rodzić swoje córeczki, które przyszły na świat pod przemiłą datą 6 grudnia. Zostałyśmy wtedy z Anią D. już tylko we dwie, a i cały oddział jakoś tak opustoszał po weekendowym nawale ludzi – śmiałyśmy się momentami z Anią, że trochę to tak głupio, że my już tam tyle siedzimy, i że naprawdę wypadałoby w końcu urodzić… Ale nasi chłopcy zupełnie się tym naszym gadaniem nie przejmowali.
Chociaż… jeden chyba trochę zaczął się przejmować, bo w nocy z czwartku na piątek (7/8 grudnia) zaczęły mi się pojawiać jakieś pierwsze skurcze. Owszem, były raczej rzadkie (co ok. pół godziny) i niezbyt bolesne, ale jednak wyraźnie – były! Jeszcze w czwartek wieczorem napisałam do wszystkich bliskich osób maila z prośbą o modlitwę… której cudowne i potężne skutki miałam odczuć już następnego dnia.
Skurczową noc starałam się jakoś przespać, czując – jeszcze trochę nieśmiało, ale jednak – że na następny dzień będę potrzebować naprawdę dużo siły. No i w końcu nastał piątkowy poranek. Ojciec Cysters, przychodząc tradycyjnie z Panem Jezusem, pobłogosławił nas tego dnia szczególnie i zażartował sobie, że jak się któryś z chłopców dziś urodzi, w to Maryjne święto, to niechybny znak, że go sobie Maryja wybrała i że ma na księdza iść. 🙂 Potem przyszedł na obchód doktor Dziadek, któremu powiedziałam o nocnych skurczach, no ale jako że nic z nich jeszcze nie wynikło, to zaraz po obchodzie miałam stawić się na zapowiedzianą pre-indukcję. Około godziny 10 doktor Dziadek „zainstalował” mi (a zaraz później – Ani D.) balonik, zalecając jednocześnie, żeby teraz starać się jak najwięcej chodzić i spacerować – i generalnie być w pozycji pionowej ruchomej. 🙂 Ruszyłyśmy więc razem z Anią przemierzać kolejne kilometry po szpitalnym korytarzu, starając się jednocześnie czułymi słowami zachęcić naszych upartych chłopców do wyjścia. Ile jednak można tak chodzić? Jakoś po 11 położyłam się, żeby trochę odpocząć, postanawiając jednocześnie, że w kolejną rundkę ruszę dokładnie o 12 i wykorzystam ten „spacer” do odmówienia różańca – dokładnie w Godzinę Łaski, o której wiele osób mi wcześniej przypominało w związku ze świętem Niepokalanego Poczęcia. Zjadłam jogurt, odpoczęłam chwilę i tuż po 12 wyszłam z sali, z różańcem w jednej, a z kubkiem po jogurcie w drugiej ręce. „Traf” chciał, że akurat w tym momencie chwycił mnie mocniejszy skurcz, tak że aż przystanęłam na chwilę przy ścianie – i w takim stanie „przydybał” mnie doktor Dziadek, który niewiadomo skąd znalazł się nagle na korytarzu, ledwie parę kroków ode mnie.
– Co się dzieje? Czy Pani ma skurcze? – zapytał, dość zaaferowany.
– Hm, no tak, ale jeszcze nie bardzo częste, takie co 15-20 minut, i też nie bardzo mocne…
– Ale to w takim razie ruszamy już na porodówkę, musimy mieć Panią bardziej na oku!
– Ale Panie doktorze, czuję że to jeszcze trochę potrwa, to chyba za wcześnie…
– Nie ma mowy, idziemy.  Pani ma stan po cięciu, nie może sobie Pani tak tu sama chodzić, jak Pani ma skurcze. Proszę się spakować.
Zawróciłam do sali, lekko oszołomiona – w moim odczuciu naprawdę nie było jeszcze o co robić hałasu – ale zanim zdążyłam w ogóle zebrać myśli, już przyjechała położna z wózkiem na moje rzeczy, pomogła mi się spakować i, dając mi jeszcze chwilę na szybkie pożegnanie z Anią, przeprowadziła mnie na porodówkę.
Gdy znalazłam się w przeznaczonej dla mnie sali (zresztą, całkiem miłej i przytulnej), poczułam się zupełnie nie na miejscu – przecież to jeszcze może tyle potrwać! Po chwili jednak zobaczyłam na ścianie między oknami prosty, drewniany krzyż i powiedziałam wtedy w duchu, z lekka wyzywającym tonem: „No dobra! Skoro mnie już tu przywiedliście, to teraz poprowadźcie i dokończcie szczęśliwie to, co zaczęliście…” (Godzina Łaski nadal jeszcze trwała).
No i poprowadzili – pięknie, subtelnie, radośnie. W ferworze pakowania zawieruszył mi się gdzieś mój różaniec, więc odmówiłam „na palcach” jeszcze jakieś dwie dziesiątki, słuchając na ktg bicia Michałkowego serduszka. Co jakiś czas przychodziła do mnie położna, Pani Bogusia, z którą nawiązałam fajny i serdeczny kontakt i która nie mogła się nadziwić, że ktoś przychodzi do porodu taki uśmiechnięty i wręcz promieniejący szczęściem. No cóż, jak się naczekało na Ten Dzień  tyle czasu, to trudno się nie cieszyć, kiedy w końcu zaczęło coś się dziać (a było już 42+3)!
Około 15 poszłam jeszcze na usg, na którym było widać, jak Michałkowa główka ładnie wpasowuje się we właściwe miejsce do wyjścia. Okazało się też wtedy, że balonik ładnie spełnił swoją funkcję i, wespół z moimi nieczęstymi skurczami, zrobił mi już „ładne 4 cm” rozwarcia – nie był więc już potrzebny. Dałam wtedy znać Waldiemu, który po pracy odebrał jeszcze Hanię z przedszkola, przekazał pod opiekę Babci Eli zambrowskiej i przyjechał do mnie.
Porodowe popołudnie mijało nam bardzo spokojnie i przyjemnie, czasem wręcz leniwie. Akcja ładnie postępowała, skurcze zrobiły się silniejsze i częstsze. Super też było to, że mogłam normalnie jeść i pić, między skurczami podjadałam więc banany i delicje, żeby mieć wystarczającą ilość energii. 🙂 Nie musiałam też być stale podłączona do ktg! Tylko co jakiś czas położna sprawdzała serduszko takim małym „słuchaczem”.
Niestety ok.18 okazało się, że postęp porodu jest trochę zbyt powolny (od 16 było jakieś 5-6 cm bez większych zmian, skurcze też się dość rozleniwiły) i pani Bogusia zaproponowała, żebym do 19 postarała się być trochę bardziej aktywna i więcej się poruszała, a jeśli o 19 będzie wszystko na podobnym etapie, to wtedy pomyślimy o podaniu „kilku kropel” oksytocyny. Kolejna godzina upłynęła nam więc na gimnastyce i wszelkiego rodzaju wesołych wygibasach, które faktycznie przyniosły pożądany efekt – skurcze nasiliły się, a o 19:15, akurat gdy podpięto mnie na kontrolne ktg, odeszły mi wody. W międzyczasie nastąpiła zmiana położnych i do akcji wkroczyła Pani Halinka – kobieta konkretna, dość postawna i widać, że bardzo doświadczona. Pojawiła się również młoda lekarka, która po szybkiej ocenie sytuacji ponowiła propozycję z oksytocyną – „żeby Pani nie siedziała tu już do późnej nocy” ;). Po lekkim wahaniu zgodziłam się, położna podpięła mi kroplówkę i… poszło! Jak z kopyta – po pół godzinie od tych „kilku kropel”, dokładnie o godzinie 20:00, nasz kochany Michałek był już z nami na świecie 😀 Końcówka tego porodu była dla mnie niesamowita – bolało okropnie, ale przyjmowałam ten ból bardzo świadomie, wręcz „zadaniowo”, i gdy tylko słuchałam i stosowałam się do instrukcji położnej i lekarki, to wszystko szło dobrze. Urodziłam na fotelu porodowym, jedną ręką ściskając z całej siły dłoń mojego kochanego Męża, a jedną nogą zapierając się o żebra niewzruszonej Pani położnej (która sama to zaproponowała :D). Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywiście, nareszcie się stało – i to tak szybko, i to tak dobrze! Gdy dostałam ciepłe, cudowne ciałko naszego synka na mój brzuch i przytuliłam go, popłakałam się niemal ze szczęścia, a moje serce wypełniła bezgraniczna, niewypowiedziana wdzięczność. To już, to naprawdę już – doczekaliśmy się, udało nam się!
Michaś 2
Jak szczęśliwy i cudowny był to poród, uświadomiłam sobie jeszcze chwilę później, gdy już po wszystkim lekarka powiedziała nam, że:
– Michaś był nieźle poowijany pępowiną, a mimo to urodził się bez żadnego niedotlenienia itp.;
– Michaś był ułożony trochę inaczej, niż zazwyczaj rodzą się dzieci – miał tzw. ułożenie potylicowe tylne, czyli rodząc się miał buzię skierowaną nie w dół, ale w górę (jakby patrzył w niebo :)); porody w takim ułożeniu zwykle bywają trudniejsze, a czasem jest to wręcz wskazanie do cięcia;
– Michaś urodził się duży i dorodny – prawie 4 kilo wagi (3990) – a mimo to nie musiałam mieć żadnego nacięcia, ledwie lekkie pęknięcie, po którym już dzisiaj nic nie czuję.
MIchaś
Pomyślałam wtedy: WOW! Było tyle rzeczy, które mogły źle pójść, mogły się nie udać – a mimo to wszystko zakończyło się tak dobrze, tak szczęśliwie! Nie wiem, czy potoczyłoby się to tak samo, gdyby nie potężne wsparcie wszelkich sił niebieskich i ziemskich, które nas w tych doświadczeniach poprowadziły – przede wszystkim ogromna siła modlitwy i Boże prowadzenie, przez całe oczekiwanie, cały nasz Adwent, aż do tego szczęśliwego końca; poza tym wielkie wsparcie wszystkich bliskich ludzi, a przede wszystkim mojego kochanego Męża, z którym razem to wszystko przeżywaliśmy i który podczas naszego „wielkiego finału” stanął na absolutnej wysokości zadania, wspierając mnie cudownie swoją siłą i spokojem; no i wreszcie ogromnie ważna rola szpitalnego personelu, który bardzo mądrze, rozsądnie i profesjonalnie zajął się nami i doprowadził do tego, że nasz Synek urodził się tak szczęśliwie, zdrowo i bezpiecznie – czuliśmy wtedy naprawdę mocno, że jesteśmy w bardzo dobrych rękach.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, że przetrwaliśmy tak kosmicznie długie oczekiwanie i że doczekaliśmy tak dobrego, wspaniałego finału – to jest po prostu nasz mały-wielki Cud.
 Uff, no i taka to nasza historia 😀 Nasz mały Cud śpi sobie już słodko w kołysce, a ja za każdym razem, gdy na niego spojrzę, mam w sercu jedno dominujące uczucie: ogromną WDZIĘCZNOŚĆ…
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tej długaśnej opowieści – sama nie spodziewałam się, że wyjdzie mi ona aż tak dłuuuuga 😉 Mam nadzieję jednak, że będzie ona dla Was też budująca i pokrzepiająca. A w razie wszelkich i jakichkolwiek pytań – dotyczących szpitala, personelu, porodu itp. – bardzo chętnie odpowiem, podpowiem i podzielę się. Niech się dobro mnoży 🙂
Na koniec jeszcze dziękuję wszystkim wspaniałym kobietom z równie wspaniałej Grupy Wsparcia „Naturalnie po cesarce”, które w decydujących momentach wspierały mnie dobrym słowem, pokrzepieniem lub poradą – nie znamy się osobiście, ale takie wsparcie, jak i cała ta grupa, ma naprawdę wielką moc! Jesteście super babki i życzę Wam, żeby spełniały Wam się wszystkie Wasze porodowe (i nie tylko) marzenia! Niech się dzieją cuda 🙂

Mimo bólu, to było coś absolutnie pięknego! (Mysłowice)

Cięcie cesarskie z powodu przewidywanej makrosomii płodu, która okazała się pomyłką i pełen zawirowań i niepewności cudowny VBAC z szelkami z pępowiny. Oto historia Anny:

Pisałam tę historię w głowie już milion razy. Do 11 czerwca [2017 r. – przyp. red] nie znałam jej zakończenia 🙂

baby_foot_black_and_white
Nasza historia rozpoczyna się w lipcu 2014 – mam 26 lat i jestem w ciąży. O sposobie rozwiązania myślę od razu: SN! No bo w końcu, czemu ja – duża (65 kg, 170 cm) sprawna fizycznie baba miałabym nie dać rady? Ciąża mija dobrze. Pojawia się kilka niespodziewanych sytuacji: Plamienie w 13 tyg (przyczyn nie znaleziono), stłuczka samochodowa (nie z mojej winy), upadek ze schodów (w 8 miesiącu ciąży – nic się nie stało, poza ogromnym strachem). Termin mam na 26 marca. Lekarz szacuje wagę na 3200 g. Piękna sytuacja. Nic tylko rodzić. W nocy 13 marca odchodzą mi wody. Nie jest ich Bóg wie ile (ok 300-400 ml), ale jest środek nocy, ja zupełnie niedoświadczona, myślałam, że to wszystko – więcej wód nie ma, lub wyleją się później, bo może pęcherz pękł od góry.
Jedziemy do szpitala – najbliższego, w Sosnowcu. Skusiłam się tym, że chodziłam tam do szkoły rodzenia, oddział był pięknie wyremontowany, a mój lekarz był tam ordynatorem, więc krzywdy mi nie zrobią. Przyjeżdżam na IP, bada mnie dyżurna położna i mówi, że żadne wody mi nie odeszły, ale zawoła lekarza. Przyszedł jakiś otyły, spocony ginekolog, który wydarł się na mnie z hasłami typu: „Po co tu przyjeżdżam, przecież nic sie nie dzieje itp.” Nikt mi nie wierzy, że jakieś wody wypłynęły… Nie sprawdzono tego testerem, nie zmierzono AFI. Nie był to mocz na 100%. Długo po tym dowiedziałam się na własną rękę, że mógł to być bardzo rozwodniony czop, nadmierna ilość wydzieliny itp.
Wyszłam z gabinetu zapłakana, czułam się potwornie. Przyjęli mnie na patologie ciąży, nie chciałam, ale położna już zdążyła zrobić mi bransoletkę i mnie zarejestrować. Poza tym – ciąża donoszona. I tak leżałam i czekałam… Nic sie nie działo. Nuda. 16 marca postanowili przyspieszyć akcję podając mi olej rycynowy. Skończyło się na skurczach jelit, odwodnieniu i koszmarnym samopoczuciu. 17 marca łaskawie mnie zbadano. Z dzieckiem wszystko ok, ale będzie duże. Na usg szacują 4500-4700 g! Jestem w szoku… Na tyle dużym, że zapomniałam o tym, że zaledwie kilka dni temu dziecko ważyło na innym usg 3200! Nikt nie pomyślał o ponownym badaniu… Ja też nie. Jestem zbyt przerażona. Wieczorem przychodzi do mnie lekarka z informacją: „Ania, ty go nie urodzisz…” Mój lekarz to potwierdza. Bałam się dyskutować z doświadczonymi specjalistami „przecież na pewno chcą dobrze” i wcale nie chodzi o to żeby się mnie pozbyć z oddziału… Wieczorem przenoszą mnie na porodówkę
[Tutaj mała dygresja: Trafiam na salę przed porodowa z menelką!!! Wyglądała jakby skoczyła pić denaturat dzień wcześniej. Śmierdziała, była brudna i nie miała połowy badań zrobionych. Przepłakałam pól nocy, bo nie chciałam żeby moje wychuchane dzieciątko było z tą brudna babą na sali! Na szczęście udało się!]
Rano mam iść trzecia do ciecia. Przyjeżdżają najbliżsi. Boję się tak bardzo, że trzęsę się ze strachu. Cewnikują mnie i czekam na stole operacyjnym. Zaczynam płakać. Dopiero po podaniu znieczulenia się uspokajam i jest mi błogo i wszystko jedno. Adaś rodzi się o 12:30. Dostaje (jak to cesarz) 8 pkt. Jest piękny. Ale ani śladu makrosomii… Nawet 4 kg nie ważył… Zszyli mnie bardzo sprawnie i ładnie. Przyłożyli to małe ciałko do mojego policzka, a ja chciałam, żeby już mi go zostawili. Wymyli go, zważyli, zmierzyli. Mąż nie mógł dostać do kangurowania. Adaś zassał pierś ładnie i bezproblemowo. Mnie natomiast zapomniano podać środki przeciwbólowe po cc… Jak sobie przypomniano, już było za późno. Przeżyłam najgorsze chwile w moim życiu. Po raz pierwszy bałam się że umrę – nie, nie żartuje i nie przesadzam. Mój mąż nigdy nie był tak przerażony. Dopiero w środku nocy ból zelżał, a ja dostałam… Paracetamol! Na następny dzień doszły problemy z karmieniem. Kolejna trauma. Wyszłam na prostą dopiero po jakiś 3 tyg. Miałam paskudny baby blues, a stan po cc dawał się we znaki. Wygrałam walkę o laktację – karmiłam rok.
Potem przez długi czas starałam się zapomnieć o tym. Adaś pomimo licznych alergii był zdrowy i szczęśliwy. Ale wiadomo jak to jest: jeśli jakiś poważny temat zamieciesz pod dywan, nie przepracujesz go we własnej głowie, on prędzej czy później wróci. Tygodnie mijały, a ja poszłam na kontrolę do mojego ginekologa. Spytałam czy drugie dziecko będę mogła urodzić naturalnie… Usłyszałam że to głupota, nieodpowiedzialność, że pęknie mi macica i umrę. Byłam w szoku. Nie spodziewałam się takiej reakcji. Wyraziłam też swoje zdanie na temat tej bezsensownej cesarki, a lekarz stwierdził: „nie marudzić, tylko dzieci rodzić”. To było nasze ostatnie spotkanie.
Miesiące mijały i coraz więcej moich koleżanek rodziło dzieci. Większość naturalnie. Bardzo im zazdrościłam. Powoli zbliżał się czas kiedy chcieliśmy się starać o drugie maleństwo, a ja dalej wpadałam w panikę na myśl o kolejnej operacji. I wtedy nastąpił bardzo ważny dzień w mojej rodzinie. Urodził się syn mojej szwagierce. Najpierw popłakałam się ze szczęścia – bardzo na niego czekaliśmy, a kilka godzin później, stałam w kuchni nad obiadem i płakałam z żalu i zazdrości. Był wielkościowo taki sam jak Adaś i spokojnie mogła go urodzić drobna dziewczyna. Dlaczego ja bym nie dała rady?! Wtedy mnie dopadło to wszystko co schowałam głęboko w sobie. Mąż tylko stał i mnie pocieszał, a ja wyrzuciłam z siebie całą złość i to wszystko co się gromadziło od ponad roku. Było mi wstyd, że akurat dopadło mnie to przy szczęściu najbliższych mi osób, nie tylko rodziny, ale i przyjaciół. Zwierzyłam się z tego mojej przyjaciółce. I to było jak oczyszczenie. Po pierwsze ona tez po cc przeżywała to samo, po drugie poinformowała mnie że mój ginekolog ma poglądy przestarzałe o kilka dekad no i najważniejsze: o stronie internetowej naturalnie po cesarce i grupie vbacowej na facebooku.
PRZEPADŁAM! Zaczytałam się i rozmarzyłam. Stwierdziłam, że będę próbować choćby nie wiem co, ale przerobiłam w głowie też scenariusz z ewentualnym cięciem. Zaczęłam przygotowania 😉 Punkt pierwszy: Lekarz. Punkt drugi: Szpital. Znalazłam fantastycznego młodego ginekologa, który bardzo pozytywnie wyraził się o moim pomyśle. A szpital: Mysłowice.
We wrześniu zaszłam w ciążę. Niestety sporo chorowałam, przez pewien czas byłam leżąca ze względu na wielowodzie i do tego drugi synek co chwile zmieniał pozycje. Ostatecznie, w 34 tc ułożył się główkowo (bez ćwiczeń). Jedna sprawa spędzała mi sen z powiek – waga maluszka. Wiedziałam, że będzie duży. Mój lekarz, mimo tego, że uważa vbac za super decyzję, trochę obawiał się porodu powyżej 4 kg. Ocenił stan blizny na dobry, choć w najcieńszym miejscu miała 1,8 mm, ale nie nie uznał tego za dyskwalifikację. Z resztą, wybierałam się przecież do Mysłowic na tzw. Kwalifikację. Przeprowadzono ze mną wywiad, zrobiono usg, ktg i zostałam zbadana. Tematu blizny nie było. Dostałam zielone światło mimo tego, że Wojtuś szykował się spory. Już wtedy usg oszacowało wagę na 3800 g. Jedno badanie dało mi duży komfort psychiczny – miednica! Okazało się że jestem posiadaczką zaskakująco szerokiej miednicy. Wróciłam do domu zadowolona i pełna wiary.
Kilka dni później wizyta u lekarza prowadzącego. Szyjka się skraca, jest miękka i rozwarcie na opuszek. Myśle sobie! Wow! Ale super! Na dniach rodzę 🙂 Ale dni mijały, a ja nie byłam ani o krok bliżej porodu. Robiłam wszystko w co wierzyłam, że przyniesie skutek. Co do liści malin, wiesiołka itp jestem raczej sceptyczna, ale co innego aktywność fizyczna i… grawitacja 😉 Sprzątanie, seks, spacery, masaż sutków, chodzenie po schodach zaliczone. No ale… Nie oszukujmy się. Dziecko wyjdzie wtedy, kiedy będzie chciało, a nie kiedy ja sobie wymyślę. W dzień terminu, byłam pełna energii i mocy, ale nic się dalej nie działo, chociaż mąż był przekonany, że coś się zacznie… No i co? O 23:30, podczas pięknej pełni księżyca coś drgnęło.
Zaczęłam czuć stawianie się brzucha, lekkie skurcze i chyba z 6 razy byłam w toalecie, w ciągu godziny. Odszedł mi czop. Od tego momentu zaczęłam odczuwać skurcze. Na początku słabe, a potem już mocniejsze. Były raczej nieregularne 6-12 min, ale upierdliwe, bo nie zmrużyłam oka. Rano już było ciężko. O 8 zadzwoniłam do mamy że zawieziemy jej starszego syna. Jak jechaliśmy do szpitala to w aucie było bardzo męcząco. W szpitalu badanie i okropne słowa: „Pani nie rodzi, to tylko stawianie się macicy. Szyjka długa, 1cm rozwarcia…” Ja w płacz… 12 h skurczy i nic!? Beznadziejnie… Weszliśmy na porodówkę (śliczną) i skakałam na piłce, kręciłam biodrami itp. Nic to nie dało.
Poszłam na oddział. Tam skurcze się rozkręciły i od 16 ledwo się na nogach trzymałam, a ktg dalej nic nie pokazywało!
Dostałam nospe – nic. Dostałam relanium – nic. Dalej ból okropny. O 23 dalej tylko centymetr rozwarcia, a ja dalej cierpię. Poszłam na kolejne badanie. Sytuacja bez zmian, ale pani doktor mi uwierzyła… Zrozumiała, że mimo zapisu ktg, który pokazywał tylko lekkie skurcze, to nie były to żadne przepowiadacze tylko najzwyczajniejszy ból porodowy! Poszłam na porodówkę i w ciągu przejścia 2 pięter po schodach rozwarcie przeszło w 2 cm. Może też psychika zadziałała? Że nareszcie traktują mnie poważnie.
Trafiłam na cudowna położną, która nauczyła mnie oddychać. Dzięki temu nagle w 20 min były 4 cm. Mimo moich ambitnych planów co do chodzenia podczas porodu nie byłam w stanie. Po prostu: 24 godziny bez snu, z bólami doprowadziły do tego że leżałam na boku… Ale oddychanie wystarczyło.
Po kolejnych 20 min mam 6 cm i odeszły mi wody. Zadzwoniłam po męża. Jak przyjechał było już 8 cm. No i do tego momentu było znośnie… Aczkolwiek nie czułam większej różnicy miedzy bólami z 1 cm, a z 8 cm. Ostatnie 2 cm to był szok. Nie miałam kryzysu 7 cm. Miałam kryzys psychiczny podczas 1 cm, a 10 cm to był kryzys fizyczny…. I wtedy usłyszałam najgorsze słowa: „Ania, on jest za wysoko.. Nie wstawia się w kanał” Chyba będzie cc. I telefon do pani ginekolog…
Okropne uczucie – po tylu godzinach… I wtedy się zablokowałam. Dali mi jeszcze pól godziny, a ja już nie chciałam rodzić. Nie krzyczałam, że chce cc. Po prostu chciałam iść do domu. Mąż wtedy bardzo mnie prosił żebym spróbowała jeszcze trochę. Spróbowałam. I nagle Emilia krzyczy, że udaje się! Mały schodzi! Jezu… Jaka ulga! I wtedy zrozumiałam, że poród na prawdę jest w głowie, bo dostałam jakiś nadludzkich sił. Potem przyszły parte, które też były ciężkie i długie, nie czułam wcale ulgi, ale mogłam dotknąć główki. Po jakiś 45 minutach usłyszałam jak położna dzwoni po lekarzy: Do porodu!
O 2:25 urodził się ten cud – Wojtek. Miał szelki z pępowiny i był poplątany, ale cały czas tętno miał świetne. Dostałam go na brzuch. Był taki cieplutki, pachnący i nasz… Potem mąż dostał go do kangurowania na czas rodzenia łożyska (nie było to łatwe, bo było bardzo duże!) i szycia (6 szwów – na ostatniej prostej trochę pękłam). Nikt mi Wojtka nie mył, nie ważył, nie mierzył. To było później. Wtedy był czas tylko dla nas. 4h spokoju, tulenia się i miłości. Po tym czasie sama wstałam, wymyłam się i zjadłam porządne śniadanie!
Krocze trochę bolało, ale myślałam że będzie o wiele gorzej. Ogólnie, pomimo tego strasznego bólu, było to coś absolutnie pięknego. Jestem z siebie po raz pierwszy w życiu dumna! Że nie dałam sobie wciskać kitu o rozerwanych macicach u każdej rodzącej i o cienkich bliznach itp. Miałam super opiekę i gdyby coś się złego działo reakcja byłaby natychmiastowa. Ponad to położna podczas partych co skurcz pytała: Ania, czujesz bliznę? Na szczęście nie czułam, a miedzy skurczami ciągle mierzyła tętno. Czułam się bezpiecznie. Nie miałam podanej żadnej oksytocyny, zero znieczuleń, nawet gazu – 100% natury. Urodziliśmy go razem: Ja, mąż i Emilia.
Wojciech Marcin ur 11.06.2017 2:25
Waga: 4080g, Długość: 59 cm
Chciałabym podziękować całej grupie z facebooka, która dodawała siły, otuchy i opisywała piękne historie. Poza tym, mojej wspanialej przyjaciółce Oli, za takiego kopa pozytywnej energii i zdrowy rozsądek, który rozpędzał moje strachy, mojemu mężowi – Marcinowi, który nigdy nie zwątpił w moje szanse, a podczas porodu oddychał razem ze mną i… nie gadał za dużo 😉 A także cudownej położnej Emilii, która była moim aniołem, która urodziła Wojtka razem ze mną. Była niesamowita. I na koniec wszystkim mamom, którym vbac sie nie udał – dzięki tym wielu historiom, przestałam wywierać na siebie presję… To przecież życie jest najważniejsze, sposób przyjścia na świat dziecka nie determinuje tego jakimi jesteśmy mamami. A skoro bardzo przeżywacie nieudaną próbę to oznacza tylko, że jesteście mamami WSPANIAŁYMI, bo Wam zależy 🙂

Moje Światowe Dni Młodych- Kraków 2016. Szpital na Siemiradzkiego

Poronienie, trudna ciąża zakończona cięciem cesarskim. Przepracowywanie trudnych emocji. Kolejna ciąża z przebojami, utrata zaufania do lekarza prowadzącego w 36 tygodniu ciąży (nowe wskazanie do cc – Światowe Dni Młodzieży;), zmiana planowanego szpitala, poród po terminie, indukcja i znieczulenie zewnątrzoponowe. Udany VBAC! Oto historia Ani:)

Ta historia zaczyna się w 2012 roku, kiedy po wielkim oczekiwaniu zobaczyliśmy na teście ciążowym upragnione dwie kreski. Niestety Nasza radość trwała stanowczo za krótko. W 13 tygodniu straciliśmy Nasze Szczęście. Był ogromy żal, może wylanych łez i jeszcze większa chęci zostania rodzicami.

Dwa miesiące później byłam już w drugiej ciąży. W ciąży tak bardzo chcianej, że aż niewyobrażalnej. W ciąży pełnej obaw i wielkiej nadziei, że tym razem się uda. Całą ciąże przed każdą wizyta drżałam ze strachu o moje Maleństwo. Kolorowo nie było. L4. Masa tabletek na podtrzymanie. Anemia – bo przecież jeszcze nie zdążyłam dojść do siebie po poronieniu. I słowa mojego lekarza, które dawały mi wiarę w to wszystko „Widocznie organizm był już gotowy, widocznie Ktoś na górze tak chciał”. Mijał tydzień za tygodniem, a dzidzia pod moim sercem zagnieździła się na dobre Termin miałam na 01.08.2013. Od maja czułam delikatne skurcze, lekarz straszył przedwczesnym porodem. Synek nie chciał się odwrócić główką w dół i już wtedy lekarz wspominał o cesarce. Dziecko duże, spory obwód główki, Pani zbyt wąska, anemia, poronienie- słyszałam na każdej wizycie. Im bliżej terminu tym bardziej utwierdzałam się w tym że nie dam rady urodzić naturalnie. Lekarz zaproponował nam rozwiązanie w 39tc przez cesarskie cięcie, nie byłam do tego przekonana. Pamiętam że przepłakałam wtedy chyba z 3 noce. Tak bardzo bałam się o moje dziecko. Tak bardzo chciałam żeby było całe i zdrowe. Poddałam się. Dzisiaj bardzo żałuję że wtedy nie zawalczyłam. Niestety czasu nie cofnę.

25 lipca 2013 roku przez cesarskie cięcie przyszedł na świat nasz syn Leon. 3890g 56cm. Obwód tej niby dużej główki 37cm… 10 punktów. Jeszcze na Sali operacyjnej mogłam przywitać się z Małym. Baa mogłam nawet z pomocą położnej przystawić Go do piersi. Dałam mu odruchowo buziaka w czółko próbował ssać a do mnie dotarło, że wszystko co się dzieje, dzieje się poza mną. Jedyne co czułam to wielka pustka i żal. Nie było żadnych fajerwerków nie było tryskającej miłości. Wiedziałam że jest mój, ten jedyny, ten wyczekiwany. Mój Syn.

sdm

Po powrocie do domu kiedy widziałam jak mój mąż zajmuję się Małym miałam do siebie jeszcze większy żal. Wszystko co przy nim robił było otoczone ogromną miłością. Ja czułam że nie potrafię Go kochać tak mocno jakbym chciała, miałam wrażenie że wszystko co robie, robie machinalnie. Przez pewien czas uczyliśmy się z Małym siebie nawzajem. A ja z każdym dniem zakochiwałam się w Nim coraz bardziej, aż utonęłam w tej miłości po uszy

Mały rósł a ja w głowie miliony razy przepracowywałam swój poród. Nie raz zdarzało mi się płakać jak koleżanki opowiadały o swoich naturalnych porodach… tak bardzo im zazdrościłam.

Gdy Leo skończył rok odstawiliśmy się od piersi, wróciłam do pracy i zaczęliśmy intensywnie myśleć o kolejnym dziecku. Niestety ciągle się nie udawało. Było dużo badań, dużo żalu i ciągły niedosyt że się nie udaje. W lipcu 2015 roku okazało się że moje jajowody są niedrożne, kilka tygodni później usunięto zrosty. We wrześniu pierwszy raz dostałam tabletki ‘’wspomagające”. W końcu w listopadzie 2015 roku zobaczyliśmy na teście dwie upragnione delikatne kreseczki. Lekarz potwierdził ciąże i ku memu zaskoczeniu już na pierwszej wizycie założył mi kartę ciąży (przy wcześniejszych ciążach tak nie było). Nie dostałam żadnych lekarstw na podtrzymanie, morfologia w normie. Będzie dobrze pomyślałam. Czułam się świetnie. Pracowałam, zapisałam się na zajęcia ruchowe dla ciężarnych. Miałam tyle energii. Niestety nie trwało to długo.

W 6tc zaczęłam krwawić. Przerażenie. Telefon do lekarza. Telefon do męża. Na USG okazało się że z Dzieckiem wszystko dobrze. Dostałam lekarstwa i zalecenie żeby się oszczędzać. Krwawienie ustało. Po 2 dniach przerwy kolejne krwawienie. Lekarz kazał nam jechać na izbę przyjęć. Pozbierałam potrzebne rzeczy z domu, podświadomie czułam, że to już koniec. Drogi do szpitala w ogóle nie pamiętam, pamiętam tylko że siedziałam w samochodzie i czułam jak coś się ze mnie wylewa. Łzy same napływały mi do oczu. W szpitalu badanie i USG. Usłyszałam bicie serca mojego Dziecka i znowu ryczałam jak bóbr- tym razem ze szczęścia Zwiększyli mi dawkę leków. Zalecili spoczynkowy tryb życia wypisali L4 i odesłali do domu. W 12 tygodniu, dzień po badaniach prenatalnych znowu zaczęłam krwawić. Dzień wcześniej widziałam jak moje dziecko buszuje po moim brzuchu a teraz to?? Nie wiedziałam o co chodzi. Krwi było dużo, bardzo dużo. Jeszcze do tego byliśmy poza Krakowem. Zadzwoniłam do mojego lekarza, kazał jak najszybciej jechać do najbliższego szpitala. Zrobili USG, serce bije. Zostawili mnie na obserwację. Wypisałam się na żądanie. Nie czułam się tam komfortowo, chciałam wracać do Krakowa.

Przeboje z krwawieniem powtarzały się jeszcze dwa razy, w 18tc i ostatnie w 21 .Całą ciąże towarzyszyła mi anemia. Przy ostatnim pobycie na patologii ciąży okazało się że szyjka zaczyna się rozwierać. Czułam że coś się dzieje. Bolał mnie brzuch, męczyły skurcze przepowiadające. Bardzo bałam się, żeby nie urodzić za wcześnie. W 24tygodniu założyli mi szew okrężny na szyjkę. Spędziłam znowu kilka dni w szpitalu. Przy wypisie ordynator poinformował mnie że jeśli wszystko dobrze się ułoży w 35 tygodniu lekarz ściągnie mi szew a w 38 umawiamy się na cięcie… i wtedy mnie tchnęło. Zaczęłam po cichutku myśleć czy aby na pewno tak musi być… a może by tak pokrzyżować im plany?? Tak!!! Spróbuję. Wróciłam do domu, wyprzytulałam Starszaka i zasiadłam do komputera.

Wtedy o VBAC nie wiedziałam nic. Na szczęście bardzo szybko znalazłam się na stronie naturalniepocesarce.pl, zaczęłam chłonąć Wasze historie jak gąbka, zaczęłam marzyć o takim porodzie. Po kilku dniach, kiedy byłam już przekonana do swojej decyzji porozmawiałam z mężem. Pokazałam mu materiały dostępne na stronie. Przeczytał kilka historii i powiedział, że jeśli taka jest moja decyzja to On będzie mnie wspierał. Z mężem poszło jak z płatka, ale wiedziałam że czeka mnie jeszcze rozmowa z moim lekarzem. Pod skórą czułam, że nie będzie entuzjastycznie nastawiony do mojego pomysłu ,więc postanowiłam działać. Umówiłam się na wizytę do lekarki proVBAC, która miała odbyć się tydzień po wizycie u mojego lekarza prowadzącego (pomyślałam że jeśli mój lekarz się nie zgodzi, to po prostu go zmienię).  Ku mojemu zaskoczeniu lekarz wcale nie powiedział jednoznacznie nie. Co prawda trochę mnie ochrzanił, że jeszcze miesiąc temu walczyliśmy o to, abym nie urodziła wcześniaka a ja już wymyślam no ale… Dość długo rozmawialiśmy, niczym mnie nie straszył, powiedział że będziemy bacznie wszystko obserwować i podejmiemy najlepszą decyzję. Uwierzyłam mu. Byłam szczęśliwa po wyjściu z gabinetu, bo przecież wcale nie chciałam zmieniać lekarza. Przecież On jest najlepszy, najlepiej mnie zna. Zawsze mogłam na niego liczyć, zawsze odbierał ode mnie telefony i służył radą a zdarzało mi się dzwonić o kosmicznych godzinach. Po tej wizycie stwierdziłam, że skoro mój lekarz tak do tego wszystkiego podchodzi to nie będę konsultowała się z innym, bo przecież mam wsparcie.

Termin miałam na 19 lipca w Krakowie wszyscy przygotowywali się do Światowych Dni Młodych – my żyliśmy własnym życiem i przygotowywaliśmy się jak najlepiej potrafiliśmy do naszego porodu do porodu siłami natury po uprzednim cesarskim cięciu. W 35tc byłam umówiona z moim lekarzem na ściągnięcie szwu. Poszło szybko sprawinie i prawie bezboleśnie. Później USG, waga Synka 2800 więc raczej mały w porównaniu do brata Po KTG i badaniu lekarz stwierdził że prędko nie urodzę …i w tym momencie jego słowa prawie zwaliły mnie z nóg… „To jak umawiamy się na 12 lipca na cięcie?” Ale że co? Ja się na nic nie umawiam, przecież nie tak miało być, przecież ja chce rodzić dołem! Przecież rozmawialiśmy o tym! I wtedy usłyszałam, że niby tak, ale zbliżają się ŚDM, że przecież nie wiadomo jak będzie z dojazdem do szpitala, że On może nie dojechać na czas, a wtedy ordynator się nie zgodzi na taki poród i że lepiej będzie jak w ŚDM będę już z Małym w domu. No tak, idealne wskazanie do ciecia!  W życiu bym na to nie wpadła – porażka.

Tym sposobem w 36tc zostałam bez lekarza prowadzącego. Po tym co usłyszałam powiedziałam sobie, że ja już tam nie wrócę. Było mi źle, nie wiedziałam co mam robić i co będzie dalej. Byłam załamana. Z grupy wsparcia wiedziałam już gdzie w Krakowie mogę szukać pocieszenia i chodź wcześniej nie dopuszczałam myśli, że mogę powitać Synka w innym szpitalu niż Starszaka tak teraz wiedziałam, że muszę zaryzykować. Następnego dnia obdzwoniłam szpitale proVBAC i tak kilka dni później byłam już po pierwszej konsultacji u dr Wójcika w Przyszpitalnej poradni na ul. Kremerowskiej. Dostałam skierowanie na USG blizny i na pomiar miednicy. Tydzień później dostałam od doktora zielone światło na próbę porodu. Blizna w najcieńszym miejscu 2,2mm. Zdecydowaliśmy z mężem, że by czuć się pewniej, opłacimy dodatkową opiekę położnej. Trochę z przypadku trafiłam na cudowna panią Danusię, która bardzo wspierała mnie w mojej decyzji. Termin porodu zbliżał się wielkim krokami. Do moich wcześniejszych przygotowań (typu herbata z liści malin i olej z wiesiołka) dołączyła większa aktywność fizyczna i szeroko pojęte domowe porządki Za każdym razem KTG książkowe, zero skurczy, chociaż w nocy nie raz „coś” nie dawało mi spać.

Tydzień przed terminem skurcze na KTG się pojawiły. Młoda lekarka chciała nawet skierować mnie już do szpitala, tłumacząc że stan po cc i że trzeba uważać. Na szczęście skonsultowała się z dr Wójcikiem, który po badaniu stwierdził, że nie ma sensu kłaść mnie na oddział, zalecił tylko częstsze KTG. Na kolejnych badaniach żadnych skurczy, rozwarcie 1,5cm, główka wysoko.

W dniu terminu bardzo źle się czułam, pół dnia wymiotowałam, byłam osłabiona nie mogłam jeść ani pić. Wiedziałam, że tak naprawdę nic się nie dzieje, żadnych skurczy nie było. Zadzwoniłam do położnej. Porozmawiałyśmy, trochę się uspokoiłam, ale czułam wewnętrznie że potrzebuję wsparcia, ściągnęłam męża z pracy i na szczęście powoli wszystko się wyciszyło. Odebraliśmy Starszaka z przedszkola, poszliśmy na długi spacer, później na plac zabaw, pograliśmy w piłkę. Ciągle miałam nadzieję, że coś się ruszy. Nie ruszyło.

Kolejna noc była spokojna, wyspałam się, odprowadziłam Synka do przedszkola i wybrałam się na maraton zakupowy. Wróciłam do domu i po raz setny urządziłam wielkie sprzątanie. Po kolejnym KTG (byłam wtedy 2 dni po terminie ) lekarka dała mi czas do 26 lipca na rozruszanie akcji, a jeśli nic się nie będzie działo, we wtorek rano miałam się zgłosić do szpitala na badanie wydolności łożyska. W przychodni dostałam jeszcze przepustkę na dojazd do szpitala – było to konieczne ze względu na trwające ŚDM. Od razu po wyjściu z przychodni zadzwoniłam do położnej. Pani Danusia odpowiedziała na wszystkie nurtujące mnie pytania i jak zwykle mnie uspokoiła. Na końcu jak zwykle przypomniała, że mam zjeść konkretne śniadanie, bo muszę mieć siłę by rodzić

W zasadzie ta data 26 lipca była mi trochę na rękę. 25 lipca obchodziliśmy 3 urodziny Starszaka, więc chciałam być z Nim w tym dniu. A tak w ogóle, to przecież 26 są moje imieniny to idealna data na poród, pomyślałam

W poniedziałek wieczorem przyjechali moi rodzice, mieli zostać ze Starszakiem, kiedy my będziemy rodzic. Rano 26 lipca (za radą położnej) zjadłam śniadanie, pożegnałam się z Synkiem i ruszyliśmy do szpitala. Koło 10 przyjęli mnie na oddział i podłączyli pierwszą dawkę oksytocyny, leżałam tak chyba z 3 godziny, nie czułam skurczy chociaż na KTG „coś tam” się pisało. Odłączyli oxy, zjadłam obiad. Przyszedł dr Wójcik, zbadał mnie, popatrzył na KTG, powiedział że daje mi 2 dni, bo łożysko dłużej nie da rady. Złożył mi życzenia imieninowe i powiedział, że jeśli nic nie zacznie się dziać, to widzimy się w piątek na ponownym OCT. Miałam w głowie tysiące myśli, niby cieszyłam się, że mogę wrócić do domu, że mam jeszcze kolejne kilka dni na rozkręcenie akcji, ale z drugiej strony byłam już wykończona tym całym przeterminowaniem. Po drodze do domu zaliczyliśmy Mc Donalda. Miałam ogromną ochotę na pochłonięcie czegoś „obrzydliwego” Zjadłam, wypiłam kubek coca-coli i szczęśliwa wróciłam do domu Wieczorem zadzwoniłam do położnej, wyżaliłam się. Ustaliłyśmy, że jeśli nic się nie wydarzy, to w piątek (29 lipca) widzimy się w szpitalu.

Noc była ciężka, skurcze męczyły, ale były do zniesienia. Rano odszedł czop. Zaczęłam delikatnie krwawić. Byłam przeszczęśliwa, że Dzidzia daje znaki Niestety dzień mijał nadzwyczaj spokojnie, a ja w głowie już przewidywałam najgorszy scenariusz.

Wieczorem usiedliśmy z mężem na kanapie, rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, cieszyliśmy się chwilą. Byłam spokojna jak nigdy wcześniej. Złe myśli odeszły, wsłuchiwałam się z muzykę, razem z Red Hot Chili Peppers nuciłam Dark Necessities Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie swój wymarzony poród.

Rano powtórka z rozrywki, śniadanie, buziak dla Małego i w drogę. Tym razem w szpitalu było spokojniej. Dość szybko przyjęli mnie na oddział. Blizna 2,2cm, rozwarcie 1,5 cm, główka wysoko. Położna zaprowadziła mnie na pierwsze piętro gdzie już czekała na mnie moja Pani D.

29 lipca, 10 dni po terminie o 9:18 dostałam pierwszą dawkę oksytocyny. W międzyczasie zbadała mnie Pani D. – zafundowała niezbyt komfortowy masaż i stwierdziła, że rozwarcie 2cm. Koło 11 skurcze zaczęły stawać się coraz bardzie wyczuwalne. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba się zaczyna. Po 30 minutach już wiedziałam, że nie chyba

Ja rodzę! Czuję skurcze! Hura!!

Moja radość nie trwała długo. Nie mogłam się ruszać, a ból z minuty na minutę był mocniejszy. Pani D. zdecydowała, że odpinamy KTG i kroplówkę, kazała mi pochodzić po korytarzu. Pomogło, było lżej, ale bardzo chciałam, żeby mąż był już przy mnie (to mogło się stać dopiero jak przejdziemy na salę porodową). Wróciłam na sale przygotowawczą – tam czekała na mnie Pani D. z ciepłą zupa i workiem Sako. Zjadłam zupę, niechcący natknęłam się w torbie na Snicersa – musiałam go zjeść, nooo musiałam, czułam że jak go zjem to urodzę naturalnie(co prawda był przygotowany dla Męża no ale.. ).

Kolejny zapis KTG miałam podłączony na worku, przy skurczach mogłam się delikatnie ruszać, co na tym etapie przynosiło ulgę. Pod oknami szpitala przedzierały się tłumy pielgrzymów, śpiewali, krzyczeli, a ja czułam się jakby mi kibicowali. Kolejna dawka oxy. O 13 miałam dość, w głowie błagałam o cesarkę. Koło 13:30 kolejne badanie 3,5cm, skurcze mocne regularne i decyzja o przeniesieniu na sale porodowa. Zadzwoniłam do męża – od tamtej chwili byliśmy już razem. Poszłam pod prysznic, ruszałam się – było trochę lepiej. Ciągle miałam uczucie, że zaraz zwymiotuję, czułam się tragicznie. Pani D. uspokajała, że to dobry znak, że szyjka pracuje. Po jakimś czasie znowu ktg na leżąco – wykańczało mnie to, ale położna obiecała, że postara się, żeby to był ostatni zapis w takiej pozycji. Dałam radę. Później wybawieniem okazała się piłka, bujałam się na niej delikatnie a Mąż przy skurczach dzielnie masował plecy.

Koło 16 byłam już tak zmęczona, że miedzy skurczami przysypiałam. Skurcze były tak bolesne, że poprosiłam o znieczulenie. Cudowne uczucie! Mogłam się zregenerować i nabrać sił. Później lekarka zdecydowała o przebiciu wód płodowych. W tym czasie Mąż czytał Maluchowi książkę, słuchaliśmy muzyki, zjedliśmy kolację. Później udało mi się na chwilę zasnąć. Około 19:40 zaczęło puszczać znieczulenie. Czułam delikatne skurcze. Po badaniu wielkie zaskoczenie – pełne rozwarcie. Mamy 10 cm. Nie wierzyłam. Pani D. zmobilizowała mnie do wstania z łóżka i podpięciu KTG na piłce. Po wstaniu czułam jak wody się sączą. Druga faza zaczęła się o 19:50. O 20:40 położna wytłumaczyła mi co mam robić gdy poczuję parcie i zaprosiła mnie na łóżko. Byłam przerażona – jak to już !? Wydawało mi się, że nie jestem gotowa, że te skurcze nie są na tyle bolesne, żebym dała radę przeć. Wydawało mi się, że ból będzie mocniejszy, że będę wiedziała co mam robić, ale nie wiedziałam. Pierwsze parcie masakra, główka się cofnęła. Parcie. Maż tłumaczył mi co kiedy mam robić i to było moje wybawienie, bo ja zupełnie tego nie czułam. W pewnym momencie Pani D. zapytała czy chcę dotkną główki, zdążyłam tylko wykrzyczeć: nie! bo już czułam, że nadchodzi kolejne parcie.

I tak o godzinie 21:10 powitaliśmy Ksawerego.

sdm2

Poczułam jego cudowne ciepło na moim brzuchu i zakochałam się bez pamięci Wtedy dotarło do mnie że się udało, urodziłam! Pani D. poinformowała nas że pępowina przestała tętnić więc tata zabrał się za przecięcie, a później mogliśmy się tulić. Mały urodził się z wagą 3760g i 53cm wzrostu. Obwód główki 38cm. Rodził się z rączką przy buzi i był owinięty pępowiną. Niestety pękłam i zostałam nacięta. Później okazało się, że jest problem z urodzeniem łożyska. Bardzo mnie to zaskoczyło. Musieli zabrać Małego na chwilę, bo ból był tak mocny, że nie byłam w stanie go utrzymać. Dostałam oksytocynę i kolejną dawkę znieczulenia. Okazało się, że łożysko przykleiło się do tylnej ściany. Musieli łyżeczkować. Na koniec zafundowali mi jeszcze sprawdzanie blizny (wiedziałam o tym, że w szpitalu mają takie procedury). Później szycie, niby na znieczuleniu, ale i tak czułam każdy ruch.

Zaraz po szyciu Maluch z tatą wrócili z ważenia.

Nasza sala pustoszeje, zostajemy tylko my i nasze Szczęście. Później, przytulasy i pierwsze karmienie. Pani D. zagląda do nas, przynosi nam słodką herbatę i kolejną kolację. Koło 24 wędrujemy na 2 piętro. Dostajemy pożegnalnego buziaka od taty, cały potok wspaniałych słów od Pani D. i zostajemy w tę piękną noc sami. Ja i mój Syn. Patrzę na Niego jak spokojnie śpi, ja sama nie mogę zasnąć. Patrzę i ciągle się uśmiecham. Patrzę i wciąż nie wierze, że się udało.

Nasz magiczny czas!

Czy tak wyobrażałam sobie mój poród?

Nie.

Myśląc o nim wcześniej, nie chciałam indukcji, nie chciałam oksytocyny, nie chciałam rodzić w znieczuleniu. Chciałam urodzić jak najbardziej naturalnie.

Nie udało się. Sama z biegiem upływających dni zgodziłam się na indukcję, sama widziałam, że po każdej próbie odłączenia oksytocyny skurcze słabły i stawały się nieefektywne, więc godziłam się na kolejne dawki. Sama po wcześniejszej rozmowie z położną zdecydowałam się na znieczulenie. To były moje świadome decyzje, których dziś nie żałuję .Czułam że to mój poród i że to ja o wszystkim decyduję. Dzięki wiedzy zdobytej na grupie wsparcia, dzięki pełnemu zaufaniu mojej cudownej położnej i wielkiemu wsparciu mojego Męża czuję się spełnioną mamą moich cudownych Synów.

Dziś wiem, że poród drogami natury to niewyobrażalny ból, ale wiem też, że to jedyny ból który ma sens. Ból który prowadzi do najpiękniejszych chwil w życiu kobiety i daje spełnienie.

Ania

Już zawsze chcę rodzić naturalnie! (Wrocław)

Historia Kasi, która rozegrała się półtora roku temu w jednym w wrocławskich szpitali – naturalny poród po cięciu cesarskim wykonanym z powodu wysokiego prostego stania główki. Oto opowieść spisana niedługo po tym porodzie:

Było tak, że w piątą dobę po terminie byłam już przygotowana na sobotnie stawienie się w szpitalu na Kamieńskiego we Wrocławiu na zaleconą kontrolę ze skierowaniem, która najprawdopodobniej oznaczałaby zatrzymanie mnie na oddziale patologii, czemu nie zamierzałam się sprzeciwiać. Należę chyba do osób, którym pobyt w szpitalu daje poczucie bezpieczeństwa. Poza tym, miałam już troszkę dość toczenia kuli. Zwyczajnie chciałam poleżeć, ułożyć arbuza na miękkim łóżku i czekać :] Niewiele wskazywało na zbliżający się poród, w zasadzie nic. Czułam się nie gorzej niż wcześniej, skurcze przepowiadające prawie zaniknęły. Stan taki trwał już od dobrego tygodnia, troche się martwiłam o ruchy dziecka. Naprawdę, sama nie wierzyłam, że ruszy się samo, godziłam się w myślach na lekką próbę oksytocynową, albo od razu cc.

W czwartek około północy zaczęło mnie kręcić jak na okres, ledwo. Patrzyłam na zegarek, nic nie  mówiąc ani mężowi ani stacjonującej u nas w pogotowiu dla córki Anielki mamie. Po czwartym czy piątym skurczu w odstępie pięciu minut postanowiłam pogadać z mamą, która poradziła obudzić męża. Zebraliśmy się na spokojnie, wzięłam prysznic, ogoliłam nogi, skurcze ledwo ledwo dalej, pojechalismy słuchając muzyki i śmiejąc się z tego co nas czeka. Na izbie młyn, ja uśmiechnięta, spotykam mojego prowadzącego, prosi o cierpliwość, bo okropny przypadek, spoko, czekam 😉 Zbadano mnie po dwóch pacjentkach z większymi bólami (miałam już rozwarcie na 2-3 cm i nadal czułam się bardzo dobrze). Dopiero wtedy położne się dowiedziały, że jestem po cięciu i chcę rodzić naturalnie drugie dziecko. Wow, naprawdę nie myślałam, że to może robić na ludziach tak pozytywne wrażenie 🙂 Czułam się nawet trochę skrępowana, bo nie uważałam tej decyzji za bohaterską… dlaczego? Teraz mogę się i Wam przyznać;) – szczerze powiedziawszy, liczyłam w duchu na cesarkę:] Cieszyłam się na postępującą akcję, że Kazik w brzuchu czuje, że szykuje się zadyma, że nie będzie zdziwiony, ale liczyłam na powtórkę z rozrywki, na słynną „tendencję do wysokiego prostego”, które zakańcza poród na bloku operacyjnym przy pełnym rozwarciu z powodu niezstępowania główki do kanału rodnego. Powiem więcej, ja napawdę nie wierzyłam, że mogę urodzić… przez całą ciążę chyba… no i mnie za ten pesymizm srogo „pokarało” :] Trafiłam na ekipę, która wzięła mnie za rogi, nie zważając na nic (poza dobrem moim i Kazika), doprowadzili dziecko na ten świat jak Pan Bóg to stworzył w pierwotnym zamyśle:]

Rozwarcie poszło piorunem (wtedy już bolało, ale mniej krzyczałam niż dwa lata wcześniej na oksytocynie;) Około czwartej odczułam pierwsze bóle parte. Okazało się, że rzeczywiście mam tendencję do wysokiego prostego, zostałam zapewniona dość szybko, że nie będę katowana, w razie czego jedziemy na blok. Ufff, pomyślałam i trochę lepiej mi się znosiło kolejnych parę skurczy, po których mieliśmy „zobaczyć jak będzie”. Po tych paru skurczach kazano mi poczekać jeszcze parę, położna wykazała się wobec mnie stalowymi nerwami, prosiłam o blok operacyjny już po każdym skurczu… nie byłam dzielna;) Byłam nieznośna i sama sobie spuściłabym manto w kilku momentach. Bycie położną to jest naprawdę jakaś supermoc, wiedziałam to po ostatnim porodzie, teraz wiem to jeszcze bardziej.

Faza parta trwała ponad dwie godziny, praktycznie przez cały czas była ze mną położna, Violetta Juda (znałam ją zresztą, dwa lata wcześniej asystowała mi przy dużej części rodzenia córki Anieli), mój lekarz prowadzący, dr Artur Wysocki, i dr Katarzyna Tomczyk, którą dopiero poznałam. Nie wykupowałam porodu na wyłączność, a czułam się jak gwiazda :] To oczywiście żart, ale naprawdę, to chyba nie jest porodowy standard – zapierałam się na lekarzu z jednej i położnej z drugiej strony, naprawdę pocili się razem ze mną i śmiało mogę powiedzieć, że na moim VBACu zależało im bardziej niż mi samej :]

Kazimierz przyszedł na świat 19.09.2014. Ważył 3660g, 590 g więcej od swojej starszej siostry. Wyszedł w niezłym stylu, wystawił najpierw pyszczek zamiast czubka głowy, zaraz po tym okazało się, że trzyma rączkę wysoko przy uchu, a na domiar wszystkiego rączka ta przywiązana jest do jego szyjki pępowiną, która przyprawiła go o nieco siny kolor 😉 Odkręcony z tego swojego sznurka wylądował mi na pustym już prawie brzuchu… nie leżał tam długo, ale wystarczy. Byłam jak oczadziała, cała się trzęsłam, dziękowałam, nie wierzyłam w to co się stało tym bardziej, że wcześniej mało wierzyłam, że stać to się może.

Kazik dostał 9 pktów, leży właśnie obok spokojny jak Aniołek, a ja mam łzy w oczach i dziękuję Bogu i wszystkim, którzy mi pomogli, za to, że mogę teraz o tym opowiadać…

Już zawsze chcę rodzić naturalnie!

Pozdrawiam Was i życzę większej niż moja wiary lub/i takich ludzi, jakich ja spotkałam na swojej drodze do porodu naturalnego.
Kasia

„Skąd się u Pani wzieła taka mądrość?” (Warszawa)

15 dni po terminie, mimo okresowej tachykardii w zapisie KTG, z pomocą cewnika Foleya i 2 dawek oksytocyny, mimo odejścia zielonych wód płodowych podczas akcji porodowej – szczęśliwy VBAC – z wiarą, że się uda, z dużą świadomością po stronie rodziców, ze spokojnym wsparciem personelu, bez popędzania i straszenia. Oto inspirująca historia porodu Anny:

Moją historia rozpoczyna się w czerwcu 2013 roku, kiedy to na świat przyszedł mój syn Szymon. Od początku było wiadomo, że będzie on dużym chłopcem – wyprzedzał wszystkie terminy i wymiary o 2-3 tygodnie. Byłam przygotowana na wcześniejszy poród, ale niestety nic na niego nie zapowiadało.. Gdy minął 7 dzień od terminu postanowiono zostawić mnie już do końca na oddziale patologii ciąży. Przyjęto mnie w piątek, bezczynnie i bezowocnie przeleżałam weekend. W poniedziałek wykonano powtórnie wszystkie badania i podjęto wstepną decyzję – „Syn jest za duży, by urodziła go Pani sama”. Dodatkowo było już 10 dni po terminie, no więc trzeba ciąć. Wtedy stchórzyłam i zgodziłam się na cc. Teraz poczekałabym chociaż do pierwszych oznak porodu. I tak po 11 dniach od terminu na zimno przyszedł na świat Szymon – 4804g/63cm szczęścia. Dostał 9/10 w skali Apgar – przez cc nie mógł się rozprężyć i miał kłopoty z oddychaniem. Zabrano go na OIOM noworodkowy gdzie saturacja wykazywała ok. 60%. Ja mogłam zobaczyć syna dopiero po 24h gdy było już lepiej. Wtedy też mogłam go pierwszy raz nakarmić (wcześniej bez mojej zgody karmiony był mm). Już wtedy wiedziałam, że będę robić wszystko, by drugie dziecko przyszło na świat siłami natury i nie powtórzyła się ta sytuacja. Mimo, że nastepnego dnia po cc czułam się już całkiem nieźle, nie chciałam przeżywać tego drugi raz.

Gdy w styczniu tego roku dowiedzieliśmy się z mężem, że po raz drugi zostaniemy rodzicami, bardzo się ucieszyliśmy 🙂 Moja ciąża przebiegała bardzo podobnie do pierwszej – przynajmniej na początku. Tym razem byłam od początku nastawiona na poród siłami natury. Wszystko szło zgodnie z planem. Malutka od początku rosła książkowo a terminy porodu z OM i USG różniły się zaledwie o 4 dni, więc żadna różnica 🙂 Wiedziałam, że w związku z tym żadne cc nie wchodzi w grę. Mimo to kazano mi zgłosić się na kwalifikację do porodu siłami natury do ordynatora szpitala, w którym zamierzałam rodzić. Pan doktor był jak najbardziej za moją próbą vbac – „Córka nie jest duża, jeżeli Pani chce proszę próbować – cesarkę zawsze zdąrzymy zrobić”. Te słowa bardzo podniosły mnie na duchu 🙂 Około 36tc podczas rutynowego badania USG okazało się, że Młoda ma za mały brzuszek w stosunku do reszty ciała – podejrzewano hipotrofię i kazano powtórzyć badanie za tydzień. Na szczęście po tygodniu wszystko się unormowało i nie groziło nam cc.

I tak rosłyśmy sobie kolejne tygodnie (znaczy córka rosła, bo ja nie przytyłam w ciąży ani kilograma :P) aż przyszedł termin porodu. Do tego czasu chodziłam na badania KTG, które wskazywały, że wszystko jest w porzadku. Gdy minął tydzień od terminu OM po raz pierwszy kazano mi się zgłosić na oddział patologii ciąży.. O nie, nie.. nie położyłam się, po co? Skoro wszystko jest OK, mogę równie dobrze przyjeżdżać na KTG z domu i czekać na rozwój akcji a nie leżeć bezczynnie na oddziale. Tak też było, KTG co dwa dni. Wyniki zaczynały być coraz gorsze, prawie za każdym razem na badaniu Młoda szalała – tętno wskazywało 160-180 ud/min. Postanowiono, że tym razem bezpieczniej będzie jeżeli już się położę na oddział i będę pod stałym „monitoringiem”. Była niedziela – 12 dni po terminie OM (8 z USG). Ja oczywiście dalej nie chciałam nawet słyszeć o cc. Na patologii znów KTG i znów tachykardia – decyzja: jedziemy na porodówkę poobserwować. Spędziłam noc na sali porodowej podpięta pod KTG – przerwy na siusiu, co ok. 3godziny. Dalej tachykardia. „Może Pani iść na górę po najpotrzebniejsze rzeczy, do rana tu zostajemy”.

Cały czas pisałam z Mężem i relacjonowałam mu co się dzieje, by w razie czego mógł przyjechać. Martwiły mnie te wyniki KTG, jednak co jakiś czas Młoda uspokajała się i zapis był prawidłowy – byłam więc pewna, że po prostu przeżywa ze mną nową sytuację, w której się znalazłyśmy. W poniedziałek rano zapadła decyzja, że wynik obserwacji jest na tyle dobry, że mogę wracać na patologię na obchód. Tu pojawiła się jedyna położna, która była na tyle „miła” i chciała mi ulżyć w cierpieniach proponując cc – „oo duże ryzyko, nic się nie dzieje, ja bym poprosiła na Pani miejscu o cięcie..” Tak, tak.. nie po to walczymy tyle czasu, by się teraz tak po prostu poddać. Na szczęście to była jedyna osoba, która chciała zrujnować moje plany o udanym vbacu.

Na obchodzie na patologii pojawił się mój ukochany ordynator, który kwalifikował mnie do porodu SN. Wyniki morfologii się polepszyły (całe dwie ciąze miałam anemię), więc jeżeli nadal chcę próbować rodzić sama, to powoli spróbujemy się przygotować. Mamy jeszcze chwilę czasu do soboty (wtedy mijały 2 tyg. od terminu USG – taki trochę deadline, ale ordynator nie użył słowa „cesarka”). Przygotujmy szyjkę cewnikiem.

I tak o 14 założono mi cewnik Foleya (zero rozwarcia, szyjka twarda, długa na 2,5cm). Niezbyt przyjemne doświadczenie rurki między nogami, ale czego się nie robi dla dziecka 🙂 Pojawiły się skurcze – dość bolesne, ale do wytrzymania i nieregularne – no ale zawsze to coś. Odszedł czop. Na KTG dalej co jakiś czas tachykardia, ale już z przewagą dobrego zapisu. Noc przespałam. Rano o 9 następnego dnia (wtorek – 6.10) zdjęto cewnik. Szyjka dalej długa, ale już mięciutka i rozwarcie na (naciągane) 2 palce – więc cewnik spełnił swą funkcję – przygotował szyjkę na indukcję oksytocyną.

Zadzwoniłam po Męża – „Przyjeżdzaj na porodówkę, będziemy indukować”. O 14 zeszłam na dół na porodówkę, gdzie miła Pani położna przywitała mnie słowami: „Oo Pani z 10.10, córka na pewno czeka do Pani urodzin i chce Pani zrobić prezent :)”. Dostałam salę i czekałam na Męża. Ten po drodze zabrał wszystkie moje i córy rzeczy z patologii – „Już tam Pani nie wróci – wymęczymy Was do końca ;)”.

O 16 dostałam pierwszą dawkę oksytocyny. Miałam być podłączona na 6 godzin na razie i zobaczymy co dalej. Mój organizm od początku pięknie reagował, nawet na najmniejszą dawkę – pojawiły się skurcze, jeszcze nie jakieś super bolesne, ale rozwarcie nie specjalnie rosło. Cały czas był ze mną Mąż, cały czas słuchaliśmy muzyki i na skurczach śpiewaliśmy – było wesoło i na luzie. Swoją drogą szanty i piosenki dziecięce są bardzo fajne do śpiewania zamiast krzyczenia na skurczach 😉 Bardzo też pomagało skakanie na piłce na skurczach – które już były coraz bardziej bolesne. O 23 odłączono oksytocynę – skurcze dalej były, więc super – coś tam się jednak dzieje. Rozwarcie – ledwie na 3 palce i to tak na ścisk. Decyzja: odpoczywamy i zobaczymy co będzie rano. W nocy dalej skurcze, ale mniej regularne i trochę cichły. Udało mi się przespać i zregenerować siły. Mąż spał na podłodze – on się bardziej nie wyspał niż ja. Rano skurcze już nieznaczne. Przyniesiono śniadanie, ale nie pozwolono mi go jeść do obchodu. O ósmej obchód. „Co robimy?” – „Dajemy drugą dawkę oxy, przebijamy pęcherz (po 6h), ja biorę Panią, trochę ją zmęczę, poćwiczymy i niech rodzi” – powiedziała z uśmiechem położna. „No dobra do północy Pani urodzi :)”. Gdy wyszli położna ze mną została, kazała się umyć, zjeść śniadanko i jak będę gotowa to dać znać to zaczniemy działać.

O 9 podłączyła mi drugą dawkę oksytocyny. Od początku skurcze były bardziej bolesne niż wcześniej (to dobry znak – pomyślałam), nawet piłka przestała dawać ulgę. Ale jeszcze szło wytrzymać. Na KTG zapis w miarę prawidłowy i regularne skurcze 🙂 Uda się! O 11 przyszła położna, sprawdzić co tam u nas słychać z rozwarciem. Położyłam się na łóżku i trach! – „to chyba wody?” – „no chyba tak, zielone ale to nic, kobiety, które rodzą w 38tc też nieraz takie mają – jest OK :)” Rozwarcie: takie słuszne 4 cm. Więc coś się dzieje 🙂 Jeszcze wytrzymałam z pół godziny skurczy i poprosiłam Męża, by zamówił mi znieczulenie. Przyszła Pani anestezjolog, zrobiła obszerny wywiad (wyśpiewałam Pani odpowiedzi na pytania do piosenki „Mam tę moc” :P) i podała znieczulenie (brr okropność ale za to jaka ulga). Poleżałam sobie troszkę i odpoczełam – nic mnie nie bolało a rozwarcie rosło 🙂 Przyszła Pani położna – „Jak będzie Pani czuła parcie, proszę wołać”. OK.

Nie minęło 5 minut jak krzyczałam do Męża, by wołał Panią Wiolę. „To co, rodzimy? Lekarz powiedział, że do której Pani urodzi? Do północy? To działamy”. Kazała podnieść nogę do góry i spróbować przeć. Taaa gdybym jeszcze wiedziała jak 😛 „To ma być parcie, chyba na prawdę chcesz urodzić o północy” – powiedziała mi z uśmiechem 🙂 Wytłumaczyła mi jak prawidłowo to robić. Mąż cały czas głaskał mnie po głowie i wspierał. „Już chwilkę, widzę już głowę 🙂 zaraz będzie po wszystkim”. Krzyczałam głośno – to było silniejsze ode mnie i jednocześnie bardzo mi pomagało. „Nie dam rady! Nie prawda! Dam radę!!!” 20 minut skurczy partych i Olga wylądowała na moich piersiach 🙂 Okazało się, że była dwukrotnie owinięta pępowiną wokół szyi – stąd tachykardia. Cały ból odszedł, pojawiły się łzy radości – u mnie i u Męża. UDAŁO SIĘ! Druga najszczęśliwsza chwila w moim życiu (po narodzinach syna). Tuliliśmy się we trójkę 🙂 Pani doktor, która była przy porodzie, w tym czasie podała mi małą dawkę oksytocyny bym urodziła łożysko, ale Pani Wiola w tym czasie zgrabnie je wyciagnęła, ku jej zdziwieniu 😛 Po zszyciu mnie (delikatnie pękła mi warga – położna pięknie ochroniła mi krocze – „nie lubię szyć, to nie nacinam :)”) wszyscy wyszli i zostawili nas samych na dobre dwie godzinki 🙂

an

Przystawiłam córę do piersi – no pięknie się przyssała 🙂 Cudowne uczucie 🙂 Zostałam przez córę ochrzczona na dzień dobry – i siusiu i smółka wylądowała na moim brzuchu, ale i tak było mi nieziemsko 🙂 Po dwóch godzinach przyszła Pani Wiola – podmyła Olgę, zważyła i pomierzyła. Nie taka malutka – 3695g, 56 cm. 9 (a ostatecznie 10) punktów w skali Apgar (za siną skórę na początku).

olga

Dostaliśmy jeszcze chwilę, by się ogarnąć po wszystkim, po czym pojechaliśmy na oddział położniczy 🙂 Na odchodne otrzymałam gratulacje od położnych, które były ze mną przez te dni, a od Pani Wioli pytanie: „Skąd się u Pani wzięła taka mądrość, większość kobiet już dawno wybrałaby cc?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć, dla mnie to było tak oczywiste, że urodzę Olgę naturalnie, że nie dopuszczałam w ogóle innej opcji. „Gratuluję Pani Aniu, mądra z Pani kobieta”. Poczułam się bardzo dumna z siebie i Męża. Gdyby nie on byłoby mi na pewno trudniej znieść poród.

Na mój udany vbac złożyło się kilka czynników: po pierwsze wiara w to, że się uda – nie można się poddać i zwątpić; po drugie: wsparcie ukochanej osoby i po trzecie: przychylny personel. W moim przypadku te czynniki okazały się najważniejsze, jednak jak wiadomo każdy poród jest inny, czasami wystarczy po prostu szczęście.

Olga urodziła się 7.10 o g. 13:43 po 15 dniach od terminu OM. Nie doczekała do mamusinych urodzin 10.10, ale i tak jest najcudowniejszym prezentem jaki mogłam dostać od losu. Warto było na nią tyle czekać 🙂

olg2

Lepszego porodu nie mogłabym sobie wyobrazić. (Warszawa)

Choć każdy poród jest odrębną historią i nie można do końca przewidzieć jaki będzie miał przebieg, statystycznie kobiety po jednym udanym porodzie naturalnym po cc mają zwiększone szanse na kolejny VBAC. Półtora roku temu na portalu pojawiła się historia szczęśliwych naturalnych narodzin córeczki Danusi. Kilka dni temu na świat przyszedł trzeci, a drugi urodzony siłami natury, potomek Danusi. Oto opowieść o tym porodzie:

Pierwsze dziecko urodziłam przez CC. Poród indukowany po terminie, po kilkunastu godzinach, przy pełnym rozwarciu przez prawie 2 godziny,  zdecydowano o CC z powodu „braku postępu porodu” .

Drugi poród przeżyłam dużo bardziej świadomie nastawiając się na poród siłami natury po CC. Przeżyłam wspaniały, energetyczny poród, który dał mi wielką moc. Mimo nacięcia i ogólnego zmęczenia fizycznego wspominam to wydarzenie w kategoriach nadprzyrodzonych.

Przygotowując się do trzeciego porodu myśli kierowałam w stronę kolejnego VBAC. Czasami nawet zarzucałam sobie, że za bardzo się nastawiam i co to będzie, gdyby się nie udało. Nachodziły mnie sprzeczne myśli. Mimo udanego VBAC, który miałam za sobą, musiałam po raz kolejny przejść myślami drogę, co robić. Wspierała mnie siła płynąca z modlitwy. Wątpliwości nie miałam, że poród, który zacznie się spontanicznie ma duże szanse na pozytywne zakończenie siłami natury. Jednak mojemu synkowi się nie spieszyło. Może nie tyle się nie spieszyło, co wiedział, że na wszystko jest czas.

Miałam wyznaczony termin porodu z USG. Termin ten nie był zgodny z moim terminem, który wyznaczyłam na podstawie obserwacji cyklu. Mimo, że różnica nie była wielka – 3 dni, ale w przypadku porodu po cięciu cesarskim procedury szpitalne są nieubłagane. Termin – dzień święty i koniec. Trzymałam się jednak „mojego” terminu. Miałam wspaniałego lekarza, który tak jak poprzednio był pewien, że urodzę sn. Również moja położna wspierała mnie w oczekiwaniu. W dniu „mojego”  terminu zgłosiłam się na Izbę Przyjęć.  Młoda lekarka, która mnie zbadała od razu uznała, że należy mnie położyć do szpitala, bo jest już po terminie, a ciąża po cesarce, więc nie można przedłużać. Pechowo się złożyło, że w tym samym czasie córka przechodziła infekcję rotawirusową. Nie wyobrażałam sobie leżenia w szpitalu i indukowania porodu, podczas gdy moje dziecko wymiotuje w domu. Odmówiłam hospitalizacji. Telefonicznie skonsultowałam się z moim lekarzem i położną, którzy mnie upewnili w mojej decyzji. Kolejnego dnia rotawirus dopadł mojego męża. Następnego ja czułam się fatalnie. Jadąc na Izbę Przyjęć na kontrolne KTG byłam w kiepskiej formie. Było to już 4 dni po terminie z USG i 1 dzień po moim terminie. Całe szczęście doświadczona lekarka , która mnie badała uznała, że nie widzi powodów do hospitalizacji i żebym za 2 dni znów stawiła się na kontrolne KTG.

Wieczorem usypiając najstarszego syna poczułam lekkie skurcze. Były w miarę regularne, ale niezbyt bolesne. Około godziny 22 skurcze nadal były regularne co 10 minut, ale ciągle niezbyt uciążliwe. Gdyby to było pierwsze dziecko pojechałabym na Izbę Przyjęć. A przy trzecim dziecku nauczona doświadczeniem zdecydowałam, że idziemy spać. Porodu na pewno się nie prześpi, a trzeba zebrać siły. Nie wiadomo kiedy się zacznie. Wykąpałam się, umyłam włosy i położyliśmy się z mężem spać. Około godziny 1:30 skurcze wypędziły mnie z łóżka. Zdecydowałam trochę je rozchodzić. W sumie już wiedziałam, że to już zaczyna się poród.  O godzinie 2 zaczęły się już dość mocne skurcze co 3-5 minut, których już nie mogłam ignorować.  Zadzwoniłam do położnej. Akurat miała dyżur w szpitalu, więc  powiedziała, że jak uznam, że chcę przyjechać, żeby dać jej znać. Rozłączyłam się, ale po 5 minutach zadzwoniłam, że chyba przyjedziemy. Skurcze już wymagały ode mnie pozycji kolankowej, więc chyba lepiej się zbierać. Zadzwoniłam po dziadków, żeby przyjechali do starszaków. O 2:30 wyjechaliśmy do szpitala. Skurcze były co 3-4 minuty. Mylące było to, ze nie trwały minuty. Były zdecydowanie krótsze. Mocne, ale krótkie. W szpitalu byliśmy o godz. 3. Nasza wspaniała położna już na nas czekała. Zbadała mnie – 4 cm rozwarcia. OK – pomyślałam, nie jest źle. Bałam się, że przez te krótkie skurcze rozwarcie słabo postępuje. Ale 4 cm na wstępie to nie jest źle. Potem miałam jeszcze podpisać jakieś dokumenty.  W międzyczasie zmieniałam pozycję na klęk podparty ku ogólnemu zaciekawieniu gawiedzi zebranej w Izbie Przyjęć. Jak tylko minął skurcz szybko stawałam, żeby jak najszybciej skończyć formalności. Po takim zachowaniu lekarka od razu przyspieszyła proces rejestracji – „wieloródka z 5 cm na porodówkę”.  W ekspresowym tempie doszłam do sali porodowej,  gdzie okazało się, że jest już pełne rozwarcie.  Faza parcia 15 minut i Synek był na świecie. Pęcherz płodowy pękł gdy już wyłaniała się główka. Nawet chciałam, żeby położna go przebiła wcześniej, żeby było ciut lżej, ale ona ze spokojem kazała czekać, aż sam pęknie. I bardzo dobrze, bo okazało się, że synek był dwukrotnie owinięty pępowiną. Wcześniejsze przebicie pęcherza mogłoby być dla niego niebezpieczne.

Od wejścia do szpitala minęło niecałe 50 minut. Poród bez nacięcia, żadnych ingerencji medycznych (nawet wenflon założony miałam już w fazie parcia, bo nie zdążyli wcześniej), z zaskoczeniem, że tak szybko, z euforią, że moje dziecko już jest przy mnie i wdzięcznością do Boga, Maryi, Świętych,  których wcześniej prosiłam o wsparcie, męża, wspaniałej położnej i całego świata, że mogłam po raz kolejny doświadczyć cudu narodzin. Lepszego porodu nie mogłabym sobie wyobrazić. Wszystko przebiegło wspaniale, sprawnie. Nawet nocna godzina okazała się zbawienna, bo do szpitala jechaliśmy pół godziny, a w dzień są takie korki, że jechalibyśmy z pewnością ponad godzinę. Wolę nie myśleć co by wtedy było.

Moje wnioski: warto marzyć o pięknym porodzie, warto te marzenia wspierać modlitwą, warto mieć zaufaną, mądrą położną, która jest niezwykle ważnym wsparciem, warto mieć wsparcie w najbliższych,  warto mieć lekarza, który wspiera pomysł VBAC, warto prowadzić obserwacje cyklu, żeby termin porodu był możliwie najbardziej wiarygodny.

Nie warto zgadzać się na indukcję, nie warto przyspieszać akcji porodowej, nie warto spieszyć się na porodówkę przy pierwszych skurczach, nie warto dać się położyć do szpitala, tylko dlatego, że minął termin. Jeżeli wszystko z dzieckiem jest dobrze, lepiej zaufać naturze i cierpliwie czekać na samoistne rozpoczęcie porodu.