Tag Archive | po terminie

Udany VBA2C (Pyskowice)

Cięcie cesarskie bywa błogosławieństwem ratującym zdrowie i życie. Takich dwóch cięć doświadczyła Kasia rodząc swoje starsze córeczki. Jednak przebyte 2 cięcia cesarskie nie muszą oznaczać konieczności urodzenia kolejnego dziecka również opracyjnie. Kasia wiedziała o tym i była otoczona profesjonalistami, którzy ją wspierali w drodze do VBA2C. Oto jej historia:

Chciałam Wam opisać moją historię, która będzie troszkę długa.

Pierwszy poród, cc nagłe w 36 tygodniu z powodu zagrażającej zamartwicy płodu. Po 30 tygodniu zaczynają mi strasznie puchnąć nogi, moja ginekolog mówi „Kasia coś mi się tu nie podoba”. Od 32 tygodnia przyjeżdżam co kolka dni do szpitala na ktg i usg, po 35 tygodniu zostaje bo tętno Aguni szaleje i podejrzewają zagrożenie zakażeniem wewnątrzmacicznym. Lekarze szukają pępowiny, nie mogą znaleźć, podejrzewają, że gdzieś się schowała. W drugim dniu leże pod ktg prawie 12 h. Wieczorem każą mi iść spać i trochę odpocząć, ale widzę, że moja Pani doktor ma nie wesołą minę. Około północy budzi mnie położna i mówi, Kasia wstań, szykujemy Cię do cc. Okazało się, że tętno dziecka bardzo spada. Próbowali jeszcze czekać, szukano tętna w różnych pozycjach, ale ciągle spadało i tak około 1.30 przyszła na świat moja pierwsza córka z pępowiną o długości 22 cm. Prawdopodobnie drogami natury mogłaby się nie urodzić żywa.

Ciąża druga, do samego końca ze mną i z dzidziusiem wszystko w porządku. W połowie ciąży zaczynam szukać lekarza i szpitala, w którym mogłabym próbować rodzić siłami natury po cc. Trafiam na doktora Binkiewicza i Panią Wiesie w Pyskowicach. Termin porodu na 21 czerwca 2016. W dniu terminu, to jest środa, daję się przyjąć na oddział, bo w piątek Pan doktor z Panią Wiesią idą na urlop. Wszyscy mamy nadzieję, ze coś się może zacznie, niestety nic. Rozwarcie na opuszek, dziecko wysoko, szyjka w ogóle nie przygotowana do porodu. Ja nie pozwalam na indukcję porodu. I tak czekałam do 30 czerwca, aż coś samo się zacznie. No i zaczęło się – 41+7 o 5 rano zaczynają się skurcze przepowiadające, o 15.00 już regularne skurcze porodowe, które potem ustają na jakąś godzinę i potem znów się zaczynają, ale rozwarcie się nie robi, szyjka się nie skraca, dziecko wysoko. Położna, która była w zastępstwie za Panią Wiesię mówi, że powinnam odpocząć bo od 5 nie śpię i prawie nie jem. Daje mi coś na sen, około północy zasypiam na około 2 godziny, po czym budzą mnie bardzo mocne regularne skurcze. W okolicach 2.00 w nocy odchodzą mi wody. Proszę o badanie, po czym zostaje podłączona pod ktg i położona na łóżku. To było straszne. Ale okazuje się , ze dość szybko zaczyna robić się rozwarcie, położna mnie bada mówi 2 cm, po jakimś czasie 4 cm, potem znowu 6 cm. Strasznie krwawie, potem zaczyna spasać tętno Małgosi. Lekarz proponuje cc, mówi: Pani Kasiu nie wiemy skąd to krwawienie, poza tym tętno dziecka zaczyna spadać i pyta mnie i męża o decyzję. Nie chcemy ryzykować życia naszego dziecka , zgadzamy się. I tak o 5.05 przychodzi na świat Małgosia. Zdrowa i piękna. Zaraz po zakończeniu operacji dostaję dziecko do siebie, jesteśmy razem przez dwie godziny, cały czas pilnują nas mój mąż i położna. Mała od razu dostawia się do piersi i nie ma problemu ze ssaniem. Mimo cięć cesarskich karmiłam dzieci od razu z powodzeniem. Dziękuję za to Bogu, bo wiem, że różnie bywa. A może trafiałam na takie dobre położne.

W 2018 roku zachodzę w trzecią ciąże. Od razu chodzę do Pana doktora Binkiewicza i chce rodzić w Pyskowicach (po za tym okazuje się, że po 2 cięciach tylko tam tak naprawdę można bez problemu próbować). Pan doktor mówi, że to dobry znak, że w poprzedniej próbie doszłam do 6 cm. Przez całą ciążę mam czerwone światło. Tym razem mam zamiar mieć obok siebie Panią Wiesię, doule (Iwonkę Pinocy) oraz mojego kochanego męża. Rozmawiam też z Panią Wiesią o pozycji podczas badania ktg, okazuje się, że maja już telemetrię, czyli ktg pod którym można być w ruchu. Myślę sobie – to cudownie! Stosuję się do zaleceń Pani Wiesi i przygotowuję się do porodu, spotykam się też z doulą i też przyjmuję cenne rady na temat przygotowania do porodu. Stosuję się do wszystkiego i naprawdę wkładam dużo starań w to by przygotować moje ciało. W terminie porodu jak ostatnio nic się nie dzieje, ja zaczynam się podłamywać, przeplata się to z przekonaniem, że tak naprawdę to poród może się zacząć z dnia na dzień. Iwonka mnie wspiera, za każdym razem kiedy do niej dzwonię, mój mąż też. Po 40 tygodniu zgłaszam się na badanie do Pani Wiesi, no i jakiś jeden luźny palec, dziecko ładnie się układać, i schodzić do kanału na usg wszystko ok, wracam do domu. Zgłaszam się do szpitala po 41 tygodniu. Dwie ostatnie noce były nie do wytrzymania przez skurcze. Iwonka tylko powtarzała pełna nadziei, że moje ciało pięknie się przygotowuje. Przy badaniu lekarz mnie bada i okazuje się,że 2 palce, czuć główkę i czop ładnie odchodzi. Na ktg cały czas się piszą skurcze, ale takie co 10,12,15 minut i trwają do 30 sekund, więc czekam cierpliwie. Na drugi dzień po wyjściu z ktg około 18 idę do męża, który właśnie do mnie przyjechał i czuję 3 dłuższe skurcze takie co 5 minut. Mówię do męża zacznij liczyć i tak mamy 10 skurcz, 15 – idę pod prysznic, nie mijają, dzwonię po Iwonkę i Panią Wiesię. Pani Wiesia mówi, żeby wejść pod prysznic ale tak na pół godziny. Tak robię, wychodzę a skurcze są jeszcze mocniejsze. Idę do położnej na badanie – 4 cm i główka ładnie przyparta. Podłączają nie pod ktg i chcą położyć na łóżko, na szczęście zaraz jest Pani Wiesia, jest też Iwonka. Dostaje ktg przy którym mogę się ruszać. Znowu mnie badają okazuje się ze luźne 7 cm. Po 23 mam już 8 i zaraz 9 i 10. Od 9 cm leżę już pod ścisłą kontrolą Pani Wiesi, słucham jej rad i bardzo szybko przechodzimy na łóżko porodowe. I tutaj zaczyna się mój kryzys. Mówię: matko ja Wam tu nic nie poprę, ja nie dam rady tego zrobić, Pani Wiesiu ja zaraz poproszę o cięcie! Pani Wiesia tylko się uśmiechnęła i powiedziała tak wiem Kasia, jestem do tego przyzwyczajona. I tylko słyszałam poprzyj, poprzyj. Oddychaj, nie przyj. I tak kilka razy. Iwonka mi tylko powtarzała Kasia pięknie rodzisz, zaraz zobaczysz małą, zaraz będziesz ją miała na swojej piersi, mój mąż patrzył z miłością i trzymał za rękę delikatnie się uśmiechając. I tak o godz. 1.30 przyszła na świat nasza 3 córeczka Hania – 3680, 54 cm.

Hania

Chciałam zakończyć tym, że bardzo dobrze wspominam mój poród. Jestem wdzięczna za wsparcie mojego męża. Pani Wiesi i Iwonki. To wspaniałe, że mogłam doświadczyć takiego wsparcia psychicznego i usłyszeć dużo pozytywnych komunikatów podczas tak ważnego wydarzenia jakim jest wydanie na świat nowego życia.

Historia VBAC z Nowej Zelandii

Opowieść o cierpliwym oczekiwaniu, potrzebnej indukcji, o godnym naśladowania wsparciu położnych i o tym, że doświadczenie cięcia cesarskiego, nawet niechcianego, może nas rozwinąć i ubogacić nasze przeżywanie kolejnych porodów. Oto historia Anny, która urodziła VBAC w Nowej Zelandii:

1024px-Flag_of_New_Zealand.svg

Chciałabym opowiedzieć o moim porodzie naturalnym. Mimo że upłynęło już ponad 7 miesięcy, nadal uwielbiam go wspominać. Rodziłam w Nowej Zelandii. Nie usłyszałam od nikogo ani jednego złego słowa na temat VBAC, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że personel szpitala był jeszcze bardziej przyjaźniejszy, gdy dowiadywał się, że próbuję VBAC.

Zaszłam w ciążę 11 miesięcy po moim pierwszym porodzie, który zakończył się cesarskim cięciem. W Nowej Zelandii ciążę bez komplikacji prowadzi położna, którą kobieta sobie sama wybiera. Znalazłam więc położną, której wartości i filozofia podejścia do porodu mi odpowiadały i mogłam być pewna, że nie będzie dążyć do żadnych interwencji medycznych, o ile nie jest to konieczne. Termin miałam na 4 marca 2018.

12 marca – tydzień po terminie – miałam umówioną wizytę w szpitalu. Podczas wizyty rozmawiałam z panią doktor o tym, jakich procedur mogę się spodziewać przy wywoływaniu porodu biorąc pod uwagę, że będę próbowała VBAC, umówiłam się na termin (wybrałam ostatni z możliwych, aby dać sobie jak najdłuższy czas na rozpoczęcie akcji porodowej samoistnie), studentka asystująca pani doktor sprawdziła tętno dziecka i to było wszystko.

W ciągu 42 tygodnia ciąży moja położna zrobiła mi dwa masaże szyjki macicy, jednakże nie wpłynęło to na rozpoczęcie akcji porodowej.

18 marca – dokładnie ostatni dzień 42 tygodnia – zgłosiłam się do szpitala na wywołanie porodu. Po przyjściu zostałam podłączona pod KTG (KTG miałam robione przez cały czas pobytu w szpitalu, co około 6 godzin). Około godziny 13 założono mi cewnik Foyleya. Po dwóch godzinach zaczęłam odczuwać skurcze, które w krótkim czasie stały się prawie regularne, co 7 minut i coraz bardziej bolesne. Niestety około godziny 18 całkowicie ustały.

19 marca – około 3 nad ranem wypadł mi cewnik. Nie czułam skurczy (choć KTG pokazywało, że jakieś skurcze mam) i nic ze mną nie robiono z powodu braku personelu. Dopiero o godzinie 18 przebito mi pęcherz płodowy. Miałam lekko zielonkawe wody i pani doktor stwierdziła, żeby lepiej nie czekać czy akcja porodowa się rozpocznie, lecz od razu podłączyć oksytoksynę. Zostałam podłączona pod kroplówkę z oksytoksyną o 19.15. Od tej pory miałam też już cały czas KTG. Poprosiłam o bezprzewodowe, bo chciałam mieć swobodę ruchów, zapomniałam jednak, że będę przecież uwiązana do kroplówki. Z początku przeszkadzało mi to, jednakże bardzo szybko zaczęłam wsłuchiwać się w moje ciało i zapomniałam o wszelkich niedogodnościach.

Na początku siedziałam na brzegu łóżka i rozmawiałam ze szpitalną położną (zgodnie ze szpitalną procedurą, przy podawaniu oksytoksyny musi ktoś przy mnie cały czas być). Przy pierwszych boleśniejszych skurczach zeskakiwałam z łóżka i kołysałam biodrami. Powoli bóle stawały się coraz potężniejsze. O godzinie 22 były już bardzo silne i bolesne, siedzenie było już nie do wytrzymania, więc stałam cały czas, a na skurczach zniżałam się tak, jak bym miała usiąść w powietrzu, opierając się o męża. O godzinie 22.30 miałam badanie, rozwarcie dopiero było 3-4 cm, ale główka dziecka była już bardzo nisko. O godzinie 23.30 przyjechała moja położna, która prowadziła moją ciążę. Ledwo zwróciłam na nią uwagę, takie miałam już bóle, ale sama jej obecność (a także studentki, która odbywała u niej praktykę), bardzo mi pomogła. Położna i studentka były cudowne. Nie mówiły mi co mam robić, oprócz sugerowania pójścia do toalety i sugerowania wody do picia, po prostu mi towarzyszyły. Bezprzewodowe KTG nie działało najlepiej i na skurczach się zsuwało. Podczas gdy ja się ruszałam, kucałam, a czasami nawet klękałam na podłodze, one klękały a nawet kładły się na ziemi, po to, aby przytrzymać KTG na moim brzuchu.

Trwałam w tym moim bólu, krzycząc na skurczach ile sił w płucach, ale ani razu nie pomyślałam o czymś takim jak środki przeciwbólowe. Położna raz zaproponowała mi gaz, ale wzięłam jeden wdech i odrzuciłam go, nie wiem nawet dlaczego, ale widocznie mój organizm tak chciał. Miałam ze sobą spakowane w walizce aparaty TENS, które można przyczepić do pleców i swoimi drganiami podobno rozpraszają ból, ale zapomniałam o nich kompletnie i nie użyłam ich w ogóle. Byłam w swoim własnym świecie. Około godziny 2 w nocy przyszły trzy bardzo, ale to bardzo, bolesne skurcze, takie, że myślałam, że mi brzuch rozsadzą, czułam je nie tylko tak jak do tej pory u dołu brzucha, ale i u góry pod żebrami. Na trzecim skurczu zeszłam na klęk, czułam, że muszę być blisko podłogi, że muszę dotknąć pośladkami podłogę i… wstąpiła we mnie nadzieja. Pamiętałam z warsztatów aktywnego rodzenia, że niektóre kobiety mają taką potrzebę bycia blisko ziemi, taki pierwotny instynkt pojawiający się tuż przed wypchnięciem dziecka na zewnątrz… Moja położna pewnie też zobaczyła, że czuję te skurcze inaczej i zaproponowała, że mnie zbada. Powiedziała mi także, że przyjdzie do sali lekarz i zaproponuje, aby przyczepić do główki dziecka urządzenie mierzące rytm serca. To dlatego, że KTG ciągle obsuwało się na skurczach i nie było ciągłości pomiaru. Miałam się zastanowić czy chcę, aby to było przyczepione, ona jest spokojna o dziecko i jeżeli nie chcę, to mogę odmówić. Było to zgodne z naszą umową, że o wszelkich możliwych interwencjach będzie mnie informować wcześniej (o ile to możliwe), abym miała chwilę do namysłu i przygotowania się do tego, co ma nastąpić.

Wdrapałam się na łóżko, położna mnie zbadała, że jest już hip hurra 10 cm rozwarcia, a główka dziecka jest bardzo nisko, właściwie już ją widać. W tym samym czasie przyszedł lekarz, powiedział mi o tym urządzeniu do przyczepienia do główki dziecka, zapewnił także, że nie wiąże się z tym żadne ryzyko, więc się zgodziłam. Położna powiedziała mi, że jeżeli czuję potrzebę parcia na skurczach to mogę już przeć. Zaczęłam robić coś, co myślałam, że jest parciem, wtedy doktor powiedział, abym ten krzyk na skurczu skierowała do środka, bo tracę tak energię. Założył to coś na główkę dziecka, przekręciłam się z pleców do klęku i odwróciłam tyłem i chwyciłam za oparcie łóżka i na skurczach nadal robiłam coś, co mi się wydawało parciem. Miałam prawie cały czas zamknięte oczy, bardzo bolało, doktor zbliżył się do mojej głowy i powiedział powoli i wyraźnie, tak jak się mówi do małego dziecka, że urządzenie jest założone, teraz moja położna nauczy mnie jak oddychać, aby efektywnie przeć i że wszystko jest na dobrej drodze.

Powoli przestawałam czuć bóle (później dowiedziałam się, że zmniejszono mi oksytoksynę). Jednak położna i studentka mówiły mi, że dziecko już prawie wychodzi i żebym parła jeszcze raz, że bardzo ładnie mi idzie, mój mąż obejmował mnie, twarzą prawie, że przytulał się do mojej twarzy i też mi mówił wciąż, że bardzo ładnie, że daję radę. Bardzo mnie to budowało, aczkolwiek dziwne było, że dziecko jest niby tuż tuż, bardzo ładnie, ale jeszcze muszę przeć. Studentka powiedziała mi, że mogę ręką dotknąć główkę dziecka, delikatnie wyciągnęłam rękę dotknęłam coś i studentka powiedziała, że to główka to włosy. Och, teraz to się przestraszyłam. Pomyślałam, że dziecko zaraz utknie i się udusi, nie pamiętałam o tym, że przecież można rozciąć krocze, użyć narzędzi itd, myślałam tylko o tym, że jak nie wyprę dziecka to umrze na wpół na zewnątrz na wpół w środku. Ta dziwna myśl dodała mi niesamowitej motywacji, bo, mimo że już bóli nie czułam, skurczy nie czułam, szukałam w sobie właściwy moment i w tym momencie parłam. I jeszcze raz i jeszcze raz. To była jakbym zagadka taka „na myślenie”, musiałam się skoncentrować i przeć wtedy, kiedy wydawało mi się, że teraz jest dobrze i teraz trzeba przeć. I miałam zakodowane w głowie, że to jest ostatnia i najważniejsza rzecz, którą muszę teraz zrobić, muszę tą ostatnią rzecz zrobić… wyprzeć dziecko, wyprzeć dziecko…Położna powiedziała, że na koniec poczuję pieczenie i to znaczy, że już dziecko się przedostaje. W końcu pieczenie przyszło, aż się wstrzymałam, odczekałam chwilę i poczułam, że coś się mi w brzuchu przewraca i… zrobiłam jeszcze jedno parcie i dziecko wyskoczyło!!! Wydawało mi się, że moje parcie trwało pięć minut, a tymczasem okazało się, że faza parcia trwała całą godzinę.

Od razu dostałam córeczkę do rąk. Klęczałam cały czas twarzą w stronę podniesionej połowy łózka i trzymałam małą istotkę całą w mazi i śmiałam się razem z mężem. Po długiej chwili odważyłam się ją pocałować, bardzo delikatnie, w czółko i poczułam się niesamowicie szczęśliwa.

Położna „majstrowała” przy mnie jeszcze z godzinę: dostałam zastrzyk na urodzenie łożyska, potem położna pokazywała studentce, że mam jedno malutkie rozdarcie i zastanawiały się czy opłaca się to zszywać czy nie. A ja leżąc już na plecach cały czas trzymałam moją malutką istotkę w ramionach. Gdy już wszystko zostało przy mnie zrobione, studentka wzięła ode mnie małą, aby ją zważyć, zmierzyć i wytrzeć, a ja mogłam pójść pod prysznic. Jeszcze gdy byłam pod prysznicem, mąż dostał już ubraną w pampersa małą do kangurowania. Potem ubraliśmy małą, mąż przyniósł fotelik samochodowy i byliśmy gotowi do przejazdu do szpitala, w którym mogłam zostać przez dwa dni po porodzie (to tutaj normalna procedura, że jeżeli poród przebiega bez komplikacji, to nie zostaje się w szpitalu głównym tylko jedzie się samemu do szpitala będącego odpowiednikiem izby porodowej).

Jeszcze przez kilka tygodni po porodzie byłam w euforii (zresztą nawet teraz, osiem miesięcy później jestem wciąż podekscytowana, gdy piszę te słowa). Codziennie, najczęściej podczas karmienia małej, myślami wracałam do porodu, miałam wielką ochotę ciągle o tym rozmawiać. Zrozumiałam także, że poprzednia cesarka sprawiła, że tym razem byłam o wiele lepiej przygotowana mentalnie. Wprawdzie nadal nie wiedziałam jak tak naprawdę poród wygląda, jak wyglądają naprawdę bolesne skurcze i co dzieje się potem, jednak teraz wiedziałam, czego chcę. Bardzo chciałam przeżyć cały normalny proces rodzenia swojego dziecka. Dla większości kobiet, które znam, poród to ból a nawet koszmar, przez który trzeba po prostu przejść. Natomiast dla mnie poród, naturalny poród, przez to, że taki wymarzony i wyczekany, stał się pięknym przeżyciem. Cieszę się, że mogłam tego uczucia zaznać w swoim życiu.

Krąg życia. Poród domowy po cesarskim cięciu (Kraków)

Poród po cięciu cesarskim w warunkach domowych jest rozwiązaniem niezalecanym w aktualnych światowych rekomendacjach dotyczących VBAC (m.in ACOG 2017 i SOGC 2018), ze względu na brak bezpośredniej dostępności sali operacyjnej niezbędnej w przypadku pęknięcia macicy. Jednak na świecie taki poród nie jest mimo wszystko zjawiskiem niespotykanym. Część kobiet decyduje się na HBAC w ucieczce przed szpitalną traumą lub z powodu braku możliwości znalezienia realnego wsparcia dla VBAC w szpitalach w ich regionie (nie rzadko dotyczy to kobiet po kilku cc, z dodatkowymi przeciwwskazaniami do porodu domowego). Badanie w formie wywiadów przeprowadzone przez  Keedle i in. wśród 12 kobiet rodzących po cc w domu w Australii wskazało właśnie na takie motywacje. W Polsce zdarzają się podobne sytuacje, czasem niestety wykraczające znacznie poza granice bezpieczeństwa. Dlatego wniosek autorów powyższego badania z powodzeniem można odnieść również do naszej rzeczywistości: „Procedury dotyczące VBAC i praktyki szpitalne powinny być elastyczne, aby umożliwiać kobietom wynegocjowanie takiej opieki jakiej oczekują.”

Czy poród domowy po cc (HBAC) jest więc opcją, którą powinniśmy wyeliminować z uwagi na bezpieczeństwo?Jako adwokat świadomego wyboru kobiety nie odważyłabym się podpisać pod takim twierdzeniem. W dużej mierze bowiem, ciężarne z cc w wywiadzie, decydując się na HBAC, podejmują racjonalną decyzję opartą o bilans prawdopodobnych zysków i zagrożeń obu opcji porodu (szpitalnego i domowego). Kobiety te znają i uwzględniają ryzyko pęknięcia macicy (oraz jego możliwe konsekwencje) i akceptują jego poziom (ok. 0,5%, a jak wskazują niektóre badania, w porodzie bez interwencji medycznych, nawet mniej – ok. 0,13 – 0,36% [ Źródło: RCOG 2015). Można także znaleźć badania wykazujące, iż poziom bezpieczeństwa porodu domowego (w szczególności stan urodzeniowy noworodków) u niektórych kobiet z cc w wywiadzie jest porównywalny z pierworódkami i kobietami rodzącymi drugie dziecko po przebytym PSN  (https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25180460ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/26098383). Szczególnie zdrowe kobiety w zdrowej ciąży mające za sobą niepowikłany VBAC wydają się być dobrymi kandydatkami do HBAC w kolejnej ciąży, z racji tego iż przebyty VBAC zwiększa nawet do ponad 90% szanse na kolejny poród naturalny i jest jednocześnie czynnikiem zmniejszającym ryzyko pęknięcia macicy. W niektórych miejscach za granicą (np. w Danii) właśnie takie „przypadki” mają szanse znaleźć wsparcie położnych w porodzie domowym.

W Polsce jednak poza kwestiami bezpieczeństwa, HBAC pozostaje opcją w większości niedostępną, ze względu na obecne uregulowania prawne, brak rozwiązań systemowych dla porodów domowych oraz nieprzychylność sporej części środowiska medycznego wobec porodów domowych w ogóle (o czym więcej tutaj).

Czy ma się to szanse zmienić? Czy chciałybyście, żeby się zmieniło?

Przeczytajcie historię Magdy, która po cięciu cesarskim w pierwszej ciąży, a następnie porodzie naturalnym w szpitalu (VBAC), zdecydowała się swoją trzecią córeczkę urodzić w domu.


Chyba w całej historii mojego trzeciego porodu najważniejsze dla mnie było to, co stało się dzień przed nim niż w trakcie. Termin porodu miałam wyznaczony na 06.04.2018. na każdym USG, z pomiarów płodu wychodziła dokładnie ta sama data. Pierwsza córa urodziła się kilka dni po terminie, druga – w dniu terminu, więc całą ciążę żyłam w przeświadczeniu, że urodzę przed terminem. Tymczasem dzień terminu nadszedł i nic się nie działo. Minął i dalej nic się nie działo. Tydzień po terminie zaczęłam się bardzo stresować. Ale nie o to, że coś jest nie tak z dzieckiem, tylko, że nie uda mi się urodzić nie tylko w domu, ale w ogóle naturalnie. Na badaniu KTG lekarze chcieli mnie już położyć w szpitalu, bo „przecież po terminie”, więc przestałam chodzić na KTG do szpitala. Wszystkie badania robiłam prywatnie, bo nie chciałam, żeby mnie ktoś straszył czy naciskał, że powinnam być w szpitalu (pomimo nienagannych wyników). 10 dni po terminie, w poniedziałek 16.04. byłam już w fatalnym stanie psychicznym – spięta i zmartwiona, cały czas zastanawiająca się, co będzie, jeśli poród się nie zacznie w ciągu najbliższych dni. Co więcej, moja położna od porodu domowego powiedziała, że będzie mnie miała pod opieką tylko do piątku. Czyli jeśli nie urodzę do piątku, to przyjdzie mi się zgłosić do szpitala, gdzie personel wyleje mi na głowę wiadro pomyj za to, że zgłaszam się tak późno. Tymczasem nadal nic nie zapowiadało, żeby poród miał się zacząć. Skurcze przepowiadające miałam każdego dnia od dwóch tygodni, ale nic z nich nie wynikało. Byłam już tak zestresowana, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Wsłuchiwałam się w swoje ciało i co chwilę zadawałam sobie pytanie: „czy to już?”. Coś mnie zabolało – czy to już? Dziecko więcej się rusza – czy to już? Dziecko mniej się rusza – czy to już? Pogoniło mnie do toalety – no to już na pewno musi być już! Dużo spacerowałam, wymyłam okna, wyszorowałam na kolanach cały taras (jeśli zastanawiacie się, gdzie się podziało trzecie „S”, to nic się nie martwcie, też było).

Wiem, możecie powiedzieć: „Ale o co chodzi? Trzeba było się tym tak nie spinać!”. Niestety, świat się dzieli na ludzi, którzy umieją przestać myśleć o rzeczach, na które nie mają wpływu (szczęściarze!) i na tych, którzy będą się zadręczać, aż doprowadzą się na granicę szaleństwa (to ja!).

We wtorek, 17.04. obudziłam się i zanim jeszcze wstałam z łóżka, to się popłakałam, że nadal nic się jeszcze nie zaczęło i na pewno skończy się tym, że pójdę do szpitala, a tam mnie najpierw opierdolą, a potem zastraszą śmiercią dziecka i zrobią cesarkę. I jak sobie tak leżałam i popłakiwałam, to dotarło do mnie, że mam dwie możliwości. Jedną jest dalej międlić to w głowie i co chwilę płakać i doprowadzać się do szaleństwa. A drugą jest… przestać to robić i poczekać do piątku. I pierwszy raz w życiu zdecydowałam, że nie mogę sobie robić takiej krzywdy. Że moim głównym zadaniem jest zatroszczyć się o siebie i w związku z tym muszę przestać. I… przestałam. Spędziłam bardzo miły dzień nie myśląc o tym kompletnie. Zamiast robić wszystko to, co powinno przyspieszyć poród, ja zrobiłam dokładnie na odwrót. Zamiast wysiłku fizycznego – leżenie na kanapie i oglądanie Mad mena. Moim największym wysiłkiem tamtego dnia było pomalowanie sobie paznokci u stóp na czerwono (ej, to BYŁ spory wysiłek i akrobacja dla kobiety w 10-tym miesiącu ciąży). Co więcej, nie musiałam odbierać Starszej z przedszkola, bo mama jednego z jej kolegów (dzięki Madzia!) zaproponowała, że ją zabierze do siebie. A w ciągu dnia zadzwoniła i zaproponowała, że Starsza może zostać na noc i ona ją rano odwiezie z powrotem do przedszkola (dzięki, dzięki, dzięki, Madzia!).

W nocy odeszły mi wody, gdy wstałam zrobić siku. Najpierw poczułam straszną ulgę – wody nie były zielone, nie trzeba jechać do szpitala. Obudziłam Pawła, zaczęliśmy liczyć skurcze. Regularne, co 5 minut, niezbyt bolesne. Zadzwoniliśmy po położną i po moją przyjaciółkę Marysię, która miała się zająć dziewczynami. Wiedziałam, że rodzenie w nieposprzątanym mieszkaniu będzie mi przeszkadzać, więc zajęliśmy się ogarnianiem domu. Sprzątaliśmy porozrzucane rzeczy, ja myłam toaletę, Paweł zamiatał. Było w tym coś radosnego i odświętnego – oto szykujemy nasz dom na pojawienie się Ważnego Gościa. Już wtedy pomyślałam, że to cudowne, że zamiast w panice pakować się i jechać do szpitala, mogę w spokoju zdejmować wyschnięte pranie z suszki.

Koło piątej dotarła Marysia i położna Wiola. Skurcze się wyciszyły, pojawiały się co 10 minut i nie były bolesne. Po 6 obudziła się Młodsza, zjedliśmy razem śniadanie. Marysia nastawia rosół. Powiedziałam Wioli, że czuję, że muszę chodzić i czy mogę iść na spacer. Poszłam pospacerować z Marysią, był piękny, słoneczny poranek. Potem odprowadziłyśmy wspólnie Młodszą do żłobka. Pani opiekunka zapytała: „A to Pani jeszcze nie urodziła?”, a mnie się chciało śmiać, bo przecież ja WŁAŚNIE w tym momencie rodziłam.

Wróciłyśmy do domu, gdzie już czekała przywieziona Starsza. Akcja się nie rozkręcała, Wiola zaproponowała, żebym weszła do wanny. Po pół godziny wyszłam, Wiola powiedziała, że musimy czekać, ona jedzie, a ja dobrze by było, żebym położyła się i przespała. Niedługo po wyjściu położnej, Marysia zabrała Starszą i pojechały do miasta. Prawie natychmiast po ich wyjściu akcja nagle ruszyła, skurcze były co 5 minut i o wiele boleśniejsze niż wcześniej. Zrozumiałam, moje ciało uznało, że nie chce dzieci przy porodzie. Zadzwoniliśmy do Marysi, żeby nie wracała i po położną, żeby wracała. Po powrocie zbadała mnie – 5 cm, sztywna szyjka, jeszcze daleko. Dalej potrzebowałam chodzić. Poszłam na spacer z Pawłem, na każdym skurczu ściskałam go za ramię, później na skurczach klękałam i opierałam się na ławce, a potem szliśmy dalej. Po powrocie skurcze były już mocno bolesne. Pomiędzy skurczami odpoczywałam siedząc na krześle i opierając się na piłce, na skurczu nadal miałam ogromną potrzebę poruszania się. Gdy skurcz się zaczynał, zrywałam się z krzesła, Paweł łapał mnie za ręce i prowadzał mnie po całym mieszkaniu. Opierałam się o niego, zamykałam oczy i starałam się głęboko oddychać. Wiola prosiła, żebym chodziła wysoko podnosząc kolana, żeby Mała lepiej się wstawiała. Kolejne badanie – 7cm, Wiola robi mi masaż szyjki. Bóle zmieniają się – nagle przy każdym skurczu zaczynają mnie boleć biodra. Ból jest straszny, mam wrażenie, że coś mi rozsadza stawy biodrowe od środka. Wiola stara się coś zaradzić, ale to nie jest typowy ból porodowy i nic, co robi, nie przynosi ulgi. Proponuje wejście do wanny. Siedzę w ciepłej wodzie, jest mi niezbyt wygodnie, bo wanna jest mała i dość płytka. Paweł jest cały czas przy mnie, polewa mi brzuch wodą. W wodzie ból nie jest tak dojmujący. Zaczynam na każdym skurczu prosić Małą, żeby się pospieszyła, tłumaczyć, że już nie mam siły. Wychodzę z wanny, straszliwy ból bioder wraca. Wytrzymuję kilka skurczy opierając się o stół w salonie, żadna pozycja nie przynosi ulgi. Jestem strasznie zmęczona, nogi mi drżą, jak po wielokilometrowym biegu. Kładę się na boku na narożniku w salonie. Paweł jest cały czas przy mnie, teraz dołącza do niego Wiola. Bada mnie, jest 10 cm rozwarcia, ale nie pojawiają się skurcze parte. Wiola mówi, że musimy czekać na parte, ja jestem zdezorientowana i straszliwie zmęczona. Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem, jak to możliwe, że jest rozwarcie, a nadal są skurcze z I fazy porodu. Pytam się Wioli, ale nie jestem w stanie zrozumieć jej tłumaczenia. Skurcze razem z bólem bioder tworzą mieszankę, która wyciska ze mnie resztki sił. Wiola zaczyna się mnie pytać czy dam radę i czy chcę jednak jechać do szpitala. Chce mi się śmiać z tej porpozycji, ale nie mam siły tego zrobić. W mojej głowie szybko robię przegląd sytuacji i stwierdzam, że to nic nie da. Ja chcę, by ten straszliwy ból skończył się już, w tej chwili. Co da mi szpital? Nikt mi nie da znieczulenia przy 10 cm rozwarcia. Albo wycisną ze mnie dziecko albo zrobią mi cesarkę. Nie ma już odwrotu, muszę dać radę.

Odpoczynek pomiędzy skurczami, jeszcze jest całkiem spoko.

Kładę się na narożniku w salonie. Próbuję zasypiać między skurczami, ale ból bioder nie ustępuje nawet wtedy i nie pozwala odpocząć. Dostaję dreszczy z zimna (leżę nago, nie pamiętam, kiedy się rozebrałam). Paweł przykrywa mnie kocem, Wiola pomiędzy skurczami poi gorącą, bardzo słodką herbatą. Nagle przychodzi pierwszy skurcz party i jest to wstrząsające doznanie. To jest jakaś potężna siła, kompletnie nie do okiełznania. Krzyczę z całych sił. Po skurczu Wiola mnie chwali, mówi, że pięknie wypycham Małą, słuchamy jej tętna, wszystko jest w porządku. Wiola mówi, że mogę rodzić na leżąco, ale jej się wydaje, że lepiej mi będzie w innej pozycji. Proponuje, żebym klękła przy narożniku. Przeniesienie ciała z pozycji leżącej do klęku wydaje mi się ponad moje siły, całe ciało mi drży, jest mi na zmianę gorąco i zimno. Klękam, Paweł siedzi na narożniku, trzyma mnie za ręce. Nadchodzi kolejny skurcz, krzyczę w poduszki, słyszę swój własny krzyk i nie mogę uwierzyć, że jestem w stanie wydać z siebie takie dźwięki. Wiola klęczy za mną, mówi, że pięknie mi idzie. Czuję, jak po każdym skurczu główka się cofa, mówię Wioli o tym, ona tłumaczy, że tak ma być, dzięki temu wszystko się dzieje delikatnie i nic mi nie pęknie. Kolejny skurcz, wydaje mi się, że nie jestem w stanie wytrzymać ani jednego więcej. Wiola mówi, że widać już główkę, prowadzi moją rękę, czuję pod palcami delikatne włoski usmarowane w jakiejś mazi. Kolejny skurcz, wychodzi główka, Wiola mówi, że jest piękna, że się uśmiecha. Ostatni skurcz, czuję, jak ciałko Małej wysuwa się ze mnie, patrzę w dół, widzę, jak wylewa się ze mnie ogrom krwi. Wiola podaje mi Małą pomiędzy moimi nogami, pyta: „Trzymasz? Trzymasz ją?”. Obejmuję Małą, jest różowiutka i czysta, cała śliska, Paweł i Wiola pomagają mi się odwrócić i usiąść. Siedzę na podłodze w naszym domu, w kałuży krwi, obejmuję naszą piękną, małą córeczkę, śmieję się, Paweł siada obok mnie, płacze. Wiola wychodzi z pokoju.

Za jakiś czas wraca, przecinamy pępowinę. Pytam się Wioli, czy bardzo popękałam, w końcu jest tyle krwi. Wiola mówi, że wcale, a krew to wynik tego, że łożysko już zaczęło się odrywać. Nagle pojawia się straszliwie bolesny skurcz, zaczynam płakać, jak to możliwe, że to nie koniec tego bólu? Wiola mówi, żebym z powrotem klękła, Paweł zabiera Małą. Rodzę łożysko w trzech potwornie bolesnych skurczach. Sadzają mnie na narożniku, dostaję Maleńką owiniętą w pieluchy, próbuję ją przystawić. Wiola zabiera miskę z łożyskiem i idzie je obejrzeć w łazience. Paweł siada obok mnie. Nie wiem, ile czasu tak siedzimy. Wiola poi mnie gorącym rosołem, co chwilę sprawdza, jak obkurcza się macica, nadal mocno krwawię, co widać, że trochę ją niepokoi. Za jakiś czas idę się wykąpać. Wraca Marysia ze swoim mężem, przyprowadzają dziewczynki. Dziewczyny siadają koło mnie, są zachwycone malutkim dzidziusiem. Wszyscy razem siadamy do stołu i jemy rosół na kolację. [tak naprawdę Marysia przyprowadziła dziewczynki raz, a potem wyszła z nimi jeszcze na dwie godziny i dopiero wróciła i zjedliśmy kolację, ale ja zupełnie tego nie pamiętam.]

Pierwsze spotkanie z siostrami.

Refleksje Magdy:

Ten poród nie był dla mnie przeżyciem mistycznym. Większą część porodu czułam się (pomimo nasilającego się bólu) dobrze, bezpiecznie, spokojnie. Wczuwałam się w swoje ciało i wiedziałam, czego potrzebuję, by bolało mniej i poród przebiegał płynnie. Problemy zaczęły się wraz z bólem bioder mniej więcej na 2 godziny przed końcem. Ból był tak wszechogarniający, że straciłam kontakt ze swoim ciałem. Straciłam kompletnie kontrolę, nie byłam w stanie zrobić nic, by ulżyć sobie w cierpieniu, czułam się bezbronna. Na wszystkie próby pomocy ze strony Wioli i jej pytania, czy tak jest mi lepiej, a może jednak jeszcze jakoś inaczej, odpowiadałam nieprzytomnym: „nie wiem, nie wiem”. Także tak, ta część porodu była najboleśniejszym doświadczeniem w moim życiu. Nigdy nie przeżyłam czegoś nawet odrobinę zbliżonego.

Myślę, że pierwsze 24 godziny po porodzie moja głowa najbardziej zajęta była próbą przyswojenia sobie i jakoś poukładania, jak to możliwe, że to tak straszliwie bolało. Ale pomimo tego nie mam złych wspomnień z porodu, nie czuję się źle. Co więcej, gdybym mogła wrócić i zdecydować jeszcze raz, to podjęłabym taką samą decyzję. Dlaczego?

W całym tym doświadczeniu było coś takiego szalenie oczywistego… nie wiem, czy to dobre słowo… może bardziej „naturalnego”? Teraz całą sobą mam poczucie, że dom to jest miejsce, gdzie ludzie nie tylko żyją, ale powinni przychodzić na świat i umierać. To daje jakiś taki spokój i poczucie, że wszystko jest dobrze i tak, jak powinno być. Krąg życia. Dom to jest miejsce, gdzie powinniśmy witać nowe życie.

Niesamowite było dla mnie ile we mnie nagle spokoju, ile cierpliwości zarówno wobec Małej, jak i wobec dziewczyn. Że pomimo niewyspania i zmęczenia czuję się spokojna. Wiem, że robię dobrze, wiem, że wszystko, co trudne, niedługo minie. Co więcej, minie tym szybciej, im więcej ja zachowam spokoju. Nie mogłam się nadziwić, że gdy ja jestem pełna spokoju, to cały nasz dom, cała nasza rodzina jest spokojna. Patrzyłam na spokojne, radosne dziewczynki, które bawiły się razem zgodnie i radośnie, przytulałam się do Pawła, patrzyłam na śpiącą w chuście Małą. Tydzień po porodzie nasza rodzina nadal „unosiła się nad ziemią”. Teraz widzę, jaką matką mogę być, gdy zatroszczę się o… siebie samą. Jaką matką mogłabym być dla Najstarszej, gdyby tylko nikt nie zniszczył naszego powitania i naszych pierwszych wspólnych dni. Z jednej strony czuję straszny smutek, że nie potrafiłam być taka dla żadnej z dziewczyn wtedy, na początku. Z drugiej strony cieszę się, że mogą mieć taką matkę teraz.

To jest to, co zyskałam dzięki porodowi domowemu – początek, którego nikt nam nie zburzył, nie utrudnił. Dzięki temu wiem, jaka mogę być. I nawet, gdy w różnych momentach będzie mi gorzej, to będę miała w pamięci, że potrafię być też świetną matką i że da się do tego wrócić. I one też będą to wiedziały.

Więcej refleksji Magdy, zdjęć, a także historia porodowa widziana oczami jej męża Pawła oraz przyjaciółki Marysi na blogu Magdy: http://www.matkaskaut.pl/porod-domowy-po-cesarskim-cieciu-historia-moja-i-pawla/

Historia o autobusie, który przyjechał dokładnie wtedy kiedy powinien (Wrocław)

Ile z Was zna to uczucie pod koniec ciąży „mam już dość, chyba nigdy nie urodzę”? Może niektóre z Was czytające teraz ten tekst mają właśnie takie uczucie… Może i w środku w Was i wokół rośnie presja, że „powinnyście już urodzić”… Może całą ciążę planowałyście VBAC, a teraz nachodzą Was myśli by się poddać i zgłosić się na planowe cięcie… Jeśli odnajdujecie siebie w którymś z tych zdań, to wiedzcie, że nie jesteście same. I że Wasz poród to wciąż może być VBAC / VBA2C / VBA3C 🙂 Tak jak było to w przypadku Małgosi:

Dzień przed tym zanim wydarzyła się ta historia Małgosia napisała w grupie wsparcia post takiej treści:

„#vba2c #41tc #chybaczassiepoddać

Znacie to uczucie, że czekacie juz 15 min na autobus i macie szczera chęć zrezygnować, ale ciągle pozostaje ten lęk, że własnie wtedy gdy odejdę, autobus przyjedzie i bede żałować? Mniej więcej tak się czuję teraz… Od tygodnia mieszkamy na 30 metrach kwadratowych z druga rodzina, która życzliwie nas przyjęła żebyśmy mieli pół godz do szpitala w Oleśnicy. Jest tak bardzo trudno a porodu ani widu ani słychu… Mam ochote wrócic do dziury, w której mieszkamy i w której z radością kroją pierworódki w 40tc, a co dopiero po 2 cc. Zaczęłam myśleć, że akcja nigdy się nie zacznie. Przede mną wizja Świąt w szpitalu. Aha, wspominałam, że mój mąż zaczyna nową pracę 18 grudnia? Chce mi się tylko ryczeć i ryczeć …”

Dzień później pojawiła się poniższa historia:)

1 cc- Wrocław, 2011 rok. Zaczęło sie od sączących sie wód kilka dni po terminie. Patologia, próba oksytocynowa, na drugi dzień zielone wody, druga próba. Ja od dwóch dni bez jedzenia plus totalny brak wsparcia personelu. Po godzinie partych Franuś wciąż nie schodził do kanału rodnego, słowa lekarza „Może sobie pani próbować, ale ja nie widzę szans.” Cc.

2 cc- Trzebnica, 2014 rok. Piec dni przed tp o 3 nad ranem odchodzą wody. Rusza powoli akcja, około 8 jesteśmy w szpitalu. Nie wychodzę poza Izbę Przyjęć. A tam traktują mnie okropnie, męża nie chcą wpuścić. Lekarz decyduje o cc choć nie ma do tego przesłanek (nie spada tętno, nie ma bólu blizny ani krwawienia) i mimo że akcja postępuje szybko, dochodzę do pełnego rozwarcia i partych. Na korytarzu lekarz wrzeszczy na męża, że chyba nie chce żebym umarła. Poddajemy się presji. Cc.

Vba2c – Wrocław, Kamieńskiego.
12.12. 2017 rok. Na 11:30 pojechaliśmy do szpitala, w którym planowaliśmy rodzić (Oleśnica), gdzie- nie wchodząc w szczegóły – nie poczuliśmy się mile widziani. Do badania nie doszło. Mój mąż – w gorącej wodzie kąpany – zrobił awanturę i wyszliśmy w bardzo nieprzyjemnej atmosferze. Całą drogę płakałam, że teraz już nie mam gdzie rodzić i że po moim vbacu. Z tego stresu zaczęły mi się skurcze – co kilkanaście minut, ale zdecydowanie boleśniejsze niż przepowiadające. To było około 14-15.
Wróciliśmy do naszych znajomych, a tam natchnęło przyjaciółkę, że zna kogoś od kogo może wziąć namiar na fajną położną. Nie było wyjścia. Ja płakałam, a przyjaciółka i mąż załatwiali. Położna odebrała, powiedziała, ze zdarzyły się już dwa takie porody na Kamieńskiego i że jest gotowa podjąć się próby, ale nic nie obiecuje. Miała porozmawiać wieczorem z ordynatorem i przygotować mi pole. Ale nie zdążyła, bo skurcze wciąż się nasilały i około 17 zadzwoniłam już ja, że skurcze są co 6-14 min. Położna kazała mi się nie spieszyć do szpitala, wziąć długi prysznic (może się akcja jeszcze wyciszy) i przyjechać jak będzie regularnie co 5 min. Ale ja wiedziałam, że się nie wyciszy, a poza tym byłam zdeterminowana urodzić przed północą, żeby Wojtuś nie został ofiarą stanu wojennego . Natomiast ten prysznic bardzo mi pomógł.
Pierwszy etap porodu to było szaleństwo – możecie sobie wyobrazić na tych 30 metrach kwadratowych troje dorosłych i troje małych chłopców, wszędzie porozrzucane zabawki i ogólny zamęt, a w tym wszystkim ja próbująca ogarnąć rzeczywistość między skurczami, a na skurczach krzycząca „Piłka! Kto znowu zabrał piłkę?!” – bo skakanie na piłce bardzo mi pomagało. I dzieci chcące żywo w tym wszystkim uczestniczyć, badające mój brzuch w skurczu itp 😉
No więc pod prysznicem się bardzo wyciszyłam, pogadałam z Panem Bogiem, Maryją i innymi swiętymi. A potem z Wojtusiem – że wszystko będzie dobrze, że świat jest dobry i pozwalam mu wyjść (przez ostatni rok przerabiałam na terapii psychiczne podłoże moich porodów). I wreszcie zaczełam mówic sama sobie, że wszystko się uda, że moje ciało wie co robi, że potrafię urodzić, itp (polecam program „Cud narodzin”!!!). Po prysznicu skurcze się nasiliły, wkrótce zrobiły się co 5 min, więc zebraliśmy się, pożegnaliśmy się z dziećmi i w drogę.
Całą drogę (około 30 min) słuchałam nagrania autohipnozy, które bardzo mi pomagało. Natomiast, gdy dojechaliśmy pod szpital byłam już w takim stanie, że ledwo doszłam do szpitala – co 10 kroków musiałam kucać na skurczach, które mimo „błękitnego obłoku znieczulenia”, były bardzo bolesne. Potem niestety czekała mnie jeszcze izba przyjęć, formalności, itp,  choć widząc mój stan i tak starali się chyba przyspieszyć procedury. Ale doszło do takiego absurdu, że najpierw zbadała mnie położna na fotelu i na kozetce (ledwo, ale dałam jeszcze radę), a za chwilę lekarz przyszedł robić te same badania. Na fotelu jeszcze dałam radę, ale usg na plecach było powyżej moich możliwości. Kuliłam sie z bólu uniemożliwiając badanie i w końcu powiedziałam stanowcze „nie” i zeszłam z kozetki. Ale ta sytuacja jakoś bardzo mnie złamała – nie mogłam sie uspokoić, nie mogłam oddychać głęboko, wpadłam w panikę. Wtedy zawieźli mnie już szybko na porodówkę, gdzie czekał na nas anioł nie człowiek!
Pani polozna trochę mnie uspokoiła, zbadała i powiedziała „Popatrz mi w oczy! URODZISZ to dziecko naturalnie, rozumiesz?”  I w zasadzie reszta potoczyła się już bardzo szybko, choć ja do końca nie mogłam się już uspokoić, powtarzałam ze nie dam rady i chciałam umrzeć. Nie zdawałam sobie sprawy, że akcja tak szybko postępuje. W pewnym momencie poczułam główkę napierającą na krocze, straszne pieczenie, a za chwilę o 21:15 dzidziuś wyskoczył .
Długo to do mnie nie docierało. Byłam wykończona i chciałam się schować do jakiejś nory i lizać rany. A tu jeszcze łożysko do urodzenia, krocze do zszycia, drgawki, zimno, itp. Strasznie mnie też bolała kość ogonowa. Natomiast spełniły się wszystkie moje marzenia: od razu dzidziuś skóra do skóry, pępowina spokojnie przestała tętnić, tatuś przecinał pępowinę.
po porodzie
Dopiero na sali poporodowej ogarnęła mnie wielka radość a przede wszystkim wdzięczność do całego świata, do Boga, Maryi, wszystkich tych ludzi, którzy nas wspierali – a było ich naprawdę wielu! 
Bardzo dziękuję też Dziewczynom z Grupy Wsparcia, bo ta grupa była dla mnie pierwszą iskierką nadziei. Zanim do niej trafiłam byłam przekonana, że jestem już skazana na cesarki, a okazało się, że to nieprawda  Spełniło się moje marzenie, jestem szczęśliwa!
Chwała Bogu, który poprowadził wszystko lepiej niż mogłam sobie wyobrazić!
wojtus

Poród z delicjami (Kraków)

Pod koniec ciąży cierpliwość przyszłych rodziców testowana jest nie rzadko bardzo mocno. Syn Madzi, Michaś, kazał czekać na siebie aż do 17 dnia po terminie porodu!!! Ale było warto – zaufać i wykazać się cierpliwością:) Oto ich historia porodowa:

8 grudnia 2017 roku urodził się, cudownie i nareszcie, nasz kochany Synek Michałek, który jest naszym trzecim dzieckiem. Chciałabym dziś opowiedzieć Wam o naszym niezwykłym – bo też niezwykle długim – oczekiwaniu, przez które poprowadził nas Pan Bóg i doprowadził nas aż do bardzo szczęśliwego i najlepszego na świecie finału. Być może i ta opowieść wyjdzie też niezwykle długa, ale mam nadzieję że dotrwacie jakoś do końca, tak jak i my dotrwaliśmy 🙂

Zanim na dobre zaczniemy, jeszcze małe słówko o moich dwóch poprzednich porodach. Naszą pierwszą córkę Hanię urodziłam w 2012 roku przez planowe cięcie cesarskie, do którego wskazaniem był stan zdrowia Haneczki – jeszcze w ciąży wykryto u niej na usg dużą torbiel limfatyczną na klatce piersiowej i było jasne, że „wyjęcie” przez cięcie będzie dla niej najlepszą i najbezpieczniejszą drogą narodzin. Racjonalnie przyjęłam to jako rzeczywiście najlepsze rozwiązanie, chociaż gdzieś w sercu miałam duży żal, że już przy pierwszym dziecku nie będzie mi dane doznać cudu naturalnego porodu. Samo cięcie, w 39. tc, przebiegło dobrze, ale ja po nim dosyć długo i powoli dochodziłam do siebie, a początkowy kontakt z moją córeczką był mocno zaburzony. Powiedziałam sobie wtedy: „Nigdy więcej cięcia” ;), marząc bardzo o tym, żeby następne dziecko móc urodzić już siłami natury – jeśli oczywiście zdrowotnie wszystko będzie z nami OK. No i niecałe 3 lata później, w lipcu 2015 roku, moje marzenie się cudownie spełniło – urodziłam naturalnie naszą drugą córeczkę Blankę. Nerwów mieliśmy przy tym co niemiara, bo Blanka nieźle się zasiedziała i zaczęła się rodzić dopiero 14 dni po terminie, ale szczęśliwie personel w szpitalu (Rydygiera w Krakowie) bardzo nam sprzyjał, pozwolił nam czekać i wszystko zakończyło się bardzo dobrze. Jest to zresztą temat na osobną historię, którą mam nadzieję, że kiedyś jeszcze opiszę… Ale póki co przejdźmy już do aktualnej, tegorocznej opowieści. 🙂
Na początek, żeby nie pogubić się w całej tej historii, małe wprowadzenie i przedstawienie najważniejszych bohaterów:
Michałek – Wyczekiwany Syn
Madzia – Matka Oczekująca (po jednym porodzie cc i po jednym sn)
Waldi – Ojciec Oczekujący
Hania i Blanka – Siostry Oczekujące
Termin Porodu – cichy sprawca całego zamieszania, wyliczony na 21 listopada, którym pod koniec ciąży wszyscy się zaczynają bardzo interesować
Stan po Cięciu – element w mojej „historii położniczej”, dzięki któremu mam zapewnione „wyjątkowe” traktowanie, zwłaszcza szykując się do porodu siłami natury (sn)
Kłykciny kończyste – coś, co zaobserwowała u mnie gdzieś w połowie ciąży moja dr prowadząca; małe brodawki, które mogą być niestety wskazaniem do cięcia; miałam przez to trochę zamieszania pod koniec ciąży, ale na szczęście udało mi się je przeleczyć (żelem o nazwie Undofen) i dostałam od lekarzy zielone światło na poród sn.
Rydygier – szpital naprzeciwko naszego domu, w którym urodziła się Blanka i w którym teraz też chcieliśmy rodzić
Legendarny Remont – coś, na co już od wielu lat oczekiwali pracownicy i pacjenci oddziału ginekologiczno-położniczego w Rydygierze, a co w końcu zaczęło się realizować dokładnie w połowie listopada, przez co oddział został przeniesiony i drastycznie zmniejszony
Żeromski – szpital w Nowej Hucie, w którym ostatecznie urodził się Michaś
Babcia Ela krakowska – Super Babcia z Krakowa, Mama Waldiego
Babcia Ela zambrowska – Super Babcia z Zambrowa, Mama Madzi
Doktor Dziadek – lekarz z oddziału patologii ciąży w Żeromskim, który podejmował kluczowe decyzje (swą ksywę zawdzięcza białym włosom i równie białej brodzie)
Moje współlokatorki z sali na patologii ciąży:
Martyna – mama również „przeterminowana”, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Polę
Ania L. – mama trochę przed terminem, na patologii z powodu nadciśnienia, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Rosę Marię
Ania D. – mama „przeterminowana”, oczekująca na swoje trzecie dziecko – synka Piotrusia
Położne porodowe:
Pani Bogusia – położna pierwszego etapu (do 19)
Pani Halina – położna drugiego etapu (od 19 do 20 :))
Uff, no to bohaterów już mamy, czas wreszcie na jakąś akcję 🙂
Generalnie w tej ciąży miałam wielką nadzieję na to, że zakończy się ona rzeczywiście w tym mniej-więcej wyznaczonym terminie, żebym nie musiała znowu, jak było przy Blanci, przez 2-3 tygodnie chodzić na ktg do szpitala, i żebym nie musiała znowu kłaść się na patologię ciąży. Bardzo marzyłam o tym, żeby akcja rozpoczęła się w domu, i żebym przyjechała (albo przyszła :)) do szpitala już na samą końcówkę porodu. Bardzo chciałam urodzić jeszcze w listopadzie i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że Michałek mógłby urodzić się w grudniu – no bo w grudniu to jakoś tak bez sensu, za blisko Świąt, i w ogóle (chociaż znowu historia z Blanką, która przesiedziała sobie dwa tygodnie dłużej, niż chciały wszelkie terminy, powinna była przygotować nas na takie lub podobne opóźnienie). Bardzo chciałam urodzić w Rydygierze, którego mamy 5 minut od domu i który bardzo dobrze wspominam z czasu narodzin Blanci – przez całą ciążę nawet nie brałam pod uwagę żadnego innego szpitala. Bardzo chciałam… ale Pan Bóg widać chciał inaczej.
W 39. tygodniu ciąży zgłosiłam się na pierwsze ktg do Rydygiera, mając nadzieję, że pojawię się tam może jeszcze ze 2-3 razy, a potem już będzie poród. Po dwóch tygodniach chodzenia na ktg co 3-4 dni, na wizycie w 41. tygodniu ciąży dostałam „w końcu” skierowanie do szpitala. Powiedziano mi wtedy też, że z racji remontu i bardzo ograniczonej ilości miejsc przyjmują tylko bardzo pilne przypadki lub kobiety z bardzo zaawansowaną akcją porodową i nie mogą zagwarantować, że przyjmą mnie, jeśli przyjdę tak po prostu – do przyjęcia na oddział z powodu bycia „po terminie”. Dowiedziałam się wtedy również, że jeśli by akurat było miejsce i mnie przyjęli, to na pewno nie pozwoliliby mi czekać w szpitalu na rozpoczęcie akcji (jak było przy Blanci), tylko że od razu miałabym indukcję porodu – no bo mało łóżek i trzeba zwolnić miejsce dla innych…
Postanowiliśmy z Waldim, że damy sobie i Michałkowi jeszcze trochę czasu i że poczekamy ze zgłoszeniem się na oddział do końca tygodnia (skierowanie dostałam we wtorek, 28 listopada) – jeśli oczywiście akcja nie zacznie się sama, o czym niezmiennie marzyłam. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że to może już, że to może dziś się stanie… ale nie – Michałek zdecydowanie miał swoje zdanie i swój pomysł. W tym czasie bardzo towarzyszyła mi modlitwa: codziennie sięgałam po uroczy „Modlitewnik dla oczekujących dziecka”, pełen pięknych i podnoszących na duchu modlitw dla matek (i ojców :)); modliłam się do św. Ignacego, o dobry poród; co jakiś czas wracałam również w sercu do modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij”, która jakoś szczególnie dodawała mi otuchy. Modliła się również za nas cała nasza wspólnota, rodzina, przyjaciele…
Ustaliliśmy z Mężem, że jeśli nic się nie zadzieje do piątku, 1 grudnia, to wtedy już zgłaszamy się na oddział. Jako że nie zadziało się nic, mimo naszych usilnych starań („3S”, itp.:)) to w piątek rano wzięliśmy walizeczkę i podreptaliśmy sobie z brzuszkowym Michałkiem do „swoich” w Rydygierze, a tam… „swoi” go nie przyjęli – okazało się, że na oddziale w tym dniu zupełnie nie ma miejsc i raczej nie zanosi się na to, żeby sytuacja miała się przez weekend zmienić. Dla przyzwoitości i spokoju personelu (i mojego!) zrobiono mi jeszcze ktg i usg, na których oczywiście wszystko było dobrze, i zalecono pilne zgłoszenie się do jakiegoś innego szpitala (podobnie zresztą jak dwóm innym brzuszkowym mamom, które również chciały się tego dnia przyjąć). Podreptaliśmy więc sobie z powrotem spacerkiem do domku… i postanowiliśmy zaczekać z przyjęciem jeszcze jeden dzień. 
Oczywiście ten jeden dzień nic nie zmienił w kwestii akcji porodowej, bo Michaś miał swoją własną koncepcję terminu porodu (chociaż było już, według kalendarza, 41+3, i chociaż ciągle jeszcze miałam nadzieję, heh). Dlatego też w sobotę, 2 grudnia, pojechaliśmy już pokornie do Żeromskiego, oddając to całkowicie w ręce Boga, i zdając się na mądrość i rozsądek tamtejszego personelu – był to bowiem dla nas szpital zupełnie nieznany, a wręcz kojarzący się niezbyt przyjaźnie wobec opcji vbac (gdy przed porodem Blanki robiłam rozeznanie w krakowskich szpitalach, to tam otwarcie powiedziano mi, że nie lubią takich przypadków i że od razu by mnie kierowali na cięcie).
Procedura przyjęcia toczyła się oczywiście bardzo powoli, ale jednak, wbrew powyższym obawom, już na samym początku dostałam światełko nadziei co do tego, jak potoczą się nasze dalsze losy w tym szpitalu – badająca mnie pani doktor powiedziała, że póki co wszystko z nami jest ok i że w takim razie możemy spokojnie czekać na rozpoczęcie akcji, bez pośpiechu (poza tym właśnie rozpoczynał się weekend, czyli czas w szpitalu, kiedy bez wyraźnej potrzeby i konieczności nie podejmuje się raczej znaczących decyzji). Uspokojeni tymi słowami, trafiliśmy w końcu na oddział patologii ciąży, nie przypuszczając nawet, że przyjdzie mi spędzić na nim jeszcze prawie cały tydzień… Pobyt na tym oddziale, którego sama nazwa raczej nie kojarzy się zbyt pozytywnie, okazał się dla mnie jednak czasem niezwykle dobrym i błogosławionym. Owszem, był grzyb na ścianach w łazience, była jedna toaleta na korytarzu na kilka sal, była szpitalna dieta-cud z ostatnim posiłkiem o 17 (!), ale za to w naszej 4-osobowej sali trafiła mi się najlepsza ekipa na świecie, z którą przez te kilka dni czułam się raz to jak na młodzieżowych koloniach, raz to jak na rekolekcjach. Mało tego – codziennie ok. 6 rano, podczas porannego ktg, przez ręce sympatycznego Ojca Cystersa przychodził do nas sam Pan Jezus, którego wszystkie przyjmowałyśmy. Parę razy również udało nam się wymknąć (w zależności od zmiany pielęgniarek, i oczywiście za ich zgodą :)) na wieczorne roraty w szpitalnej kaplicy. Z kolei nasze dziewczynki były w tych dniach pod wspaniałą opieką Babci Eli krakowskiej (i oczywiście Tatusia Waldiego) – więc wszystko było dobrze.
Po dość leniwym weekendzie przyszedł czas na decyzje. Na wtorkowym porannym obchodzie (w tym dniu kończył mi się właśnie 42. tydzień ciąży – czyli połowa 10. miesiąca :D) doktor Dziadek zawyrokował, że dajemy Michałkowi czas jeszcze do piątku, czyli do 8 grudnia – jeśli do tej pory chłopak nie zgłosi się sam, to będę mieć już wtedy delikatną indukcję porodu (przez balonik). Zgodziłam się z tym i nawet ucieszyłam, że mam przed sobą jakiś konkret, bo to przedłużające się czekanie wytworzyło we mnie jakieś takie wrażenie, że ta ciąża będzie trwała wiecznie i chyba nigdy się nie skończy… 😉
Dni od wtorku do piątku upłynęły nam w miarę spokojnie i pogodnie, nie licząc tego, że w noc poprzedzającą Mikołajki skład naszej sali zmniejszył się, stety-niestety, o połowę – Martyna i Ania L. poszły rodzić swoje córeczki, które przyszły na świat pod przemiłą datą 6 grudnia. Zostałyśmy wtedy z Anią D. już tylko we dwie, a i cały oddział jakoś tak opustoszał po weekendowym nawale ludzi – śmiałyśmy się momentami z Anią, że trochę to tak głupio, że my już tam tyle siedzimy, i że naprawdę wypadałoby w końcu urodzić… Ale nasi chłopcy zupełnie się tym naszym gadaniem nie przejmowali.
Chociaż… jeden chyba trochę zaczął się przejmować, bo w nocy z czwartku na piątek (7/8 grudnia) zaczęły mi się pojawiać jakieś pierwsze skurcze. Owszem, były raczej rzadkie (co ok. pół godziny) i niezbyt bolesne, ale jednak wyraźnie – były! Jeszcze w czwartek wieczorem napisałam do wszystkich bliskich osób maila z prośbą o modlitwę… której cudowne i potężne skutki miałam odczuć już następnego dnia.
Skurczową noc starałam się jakoś przespać, czując – jeszcze trochę nieśmiało, ale jednak – że na następny dzień będę potrzebować naprawdę dużo siły. No i w końcu nastał piątkowy poranek. Ojciec Cysters, przychodząc tradycyjnie z Panem Jezusem, pobłogosławił nas tego dnia szczególnie i zażartował sobie, że jak się któryś z chłopców dziś urodzi, w to Maryjne święto, to niechybny znak, że go sobie Maryja wybrała i że ma na księdza iść. 🙂 Potem przyszedł na obchód doktor Dziadek, któremu powiedziałam o nocnych skurczach, no ale jako że nic z nich jeszcze nie wynikło, to zaraz po obchodzie miałam stawić się na zapowiedzianą pre-indukcję. Około godziny 10 doktor Dziadek „zainstalował” mi (a zaraz później – Ani D.) balonik, zalecając jednocześnie, żeby teraz starać się jak najwięcej chodzić i spacerować – i generalnie być w pozycji pionowej ruchomej. 🙂 Ruszyłyśmy więc razem z Anią przemierzać kolejne kilometry po szpitalnym korytarzu, starając się jednocześnie czułymi słowami zachęcić naszych upartych chłopców do wyjścia. Ile jednak można tak chodzić? Jakoś po 11 położyłam się, żeby trochę odpocząć, postanawiając jednocześnie, że w kolejną rundkę ruszę dokładnie o 12 i wykorzystam ten „spacer” do odmówienia różańca – dokładnie w Godzinę Łaski, o której wiele osób mi wcześniej przypominało w związku ze świętem Niepokalanego Poczęcia. Zjadłam jogurt, odpoczęłam chwilę i tuż po 12 wyszłam z sali, z różańcem w jednej, a z kubkiem po jogurcie w drugiej ręce. „Traf” chciał, że akurat w tym momencie chwycił mnie mocniejszy skurcz, tak że aż przystanęłam na chwilę przy ścianie – i w takim stanie „przydybał” mnie doktor Dziadek, który niewiadomo skąd znalazł się nagle na korytarzu, ledwie parę kroków ode mnie.
– Co się dzieje? Czy Pani ma skurcze? – zapytał, dość zaaferowany.
– Hm, no tak, ale jeszcze nie bardzo częste, takie co 15-20 minut, i też nie bardzo mocne…
– Ale to w takim razie ruszamy już na porodówkę, musimy mieć Panią bardziej na oku!
– Ale Panie doktorze, czuję że to jeszcze trochę potrwa, to chyba za wcześnie…
– Nie ma mowy, idziemy.  Pani ma stan po cięciu, nie może sobie Pani tak tu sama chodzić, jak Pani ma skurcze. Proszę się spakować.
Zawróciłam do sali, lekko oszołomiona – w moim odczuciu naprawdę nie było jeszcze o co robić hałasu – ale zanim zdążyłam w ogóle zebrać myśli, już przyjechała położna z wózkiem na moje rzeczy, pomogła mi się spakować i, dając mi jeszcze chwilę na szybkie pożegnanie z Anią, przeprowadziła mnie na porodówkę.
Gdy znalazłam się w przeznaczonej dla mnie sali (zresztą, całkiem miłej i przytulnej), poczułam się zupełnie nie na miejscu – przecież to jeszcze może tyle potrwać! Po chwili jednak zobaczyłam na ścianie między oknami prosty, drewniany krzyż i powiedziałam wtedy w duchu, z lekka wyzywającym tonem: „No dobra! Skoro mnie już tu przywiedliście, to teraz poprowadźcie i dokończcie szczęśliwie to, co zaczęliście…” (Godzina Łaski nadal jeszcze trwała).
No i poprowadzili – pięknie, subtelnie, radośnie. W ferworze pakowania zawieruszył mi się gdzieś mój różaniec, więc odmówiłam „na palcach” jeszcze jakieś dwie dziesiątki, słuchając na ktg bicia Michałkowego serduszka. Co jakiś czas przychodziła do mnie położna, Pani Bogusia, z którą nawiązałam fajny i serdeczny kontakt i która nie mogła się nadziwić, że ktoś przychodzi do porodu taki uśmiechnięty i wręcz promieniejący szczęściem. No cóż, jak się naczekało na Ten Dzień  tyle czasu, to trudno się nie cieszyć, kiedy w końcu zaczęło coś się dziać (a było już 42+3)!
Około 15 poszłam jeszcze na usg, na którym było widać, jak Michałkowa główka ładnie wpasowuje się we właściwe miejsce do wyjścia. Okazało się też wtedy, że balonik ładnie spełnił swoją funkcję i, wespół z moimi nieczęstymi skurczami, zrobił mi już „ładne 4 cm” rozwarcia – nie był więc już potrzebny. Dałam wtedy znać Waldiemu, który po pracy odebrał jeszcze Hanię z przedszkola, przekazał pod opiekę Babci Eli zambrowskiej i przyjechał do mnie.
Porodowe popołudnie mijało nam bardzo spokojnie i przyjemnie, czasem wręcz leniwie. Akcja ładnie postępowała, skurcze zrobiły się silniejsze i częstsze. Super też było to, że mogłam normalnie jeść i pić, między skurczami podjadałam więc banany i delicje, żeby mieć wystarczającą ilość energii. 🙂 Nie musiałam też być stale podłączona do ktg! Tylko co jakiś czas położna sprawdzała serduszko takim małym „słuchaczem”.
Niestety ok.18 okazało się, że postęp porodu jest trochę zbyt powolny (od 16 było jakieś 5-6 cm bez większych zmian, skurcze też się dość rozleniwiły) i pani Bogusia zaproponowała, żebym do 19 postarała się być trochę bardziej aktywna i więcej się poruszała, a jeśli o 19 będzie wszystko na podobnym etapie, to wtedy pomyślimy o podaniu „kilku kropel” oksytocyny. Kolejna godzina upłynęła nam więc na gimnastyce i wszelkiego rodzaju wesołych wygibasach, które faktycznie przyniosły pożądany efekt – skurcze nasiliły się, a o 19:15, akurat gdy podpięto mnie na kontrolne ktg, odeszły mi wody. W międzyczasie nastąpiła zmiana położnych i do akcji wkroczyła Pani Halinka – kobieta konkretna, dość postawna i widać, że bardzo doświadczona. Pojawiła się również młoda lekarka, która po szybkiej ocenie sytuacji ponowiła propozycję z oksytocyną – „żeby Pani nie siedziała tu już do późnej nocy” ;). Po lekkim wahaniu zgodziłam się, położna podpięła mi kroplówkę i… poszło! Jak z kopyta – po pół godzinie od tych „kilku kropel”, dokładnie o godzinie 20:00, nasz kochany Michałek był już z nami na świecie 😀 Końcówka tego porodu była dla mnie niesamowita – bolało okropnie, ale przyjmowałam ten ból bardzo świadomie, wręcz „zadaniowo”, i gdy tylko słuchałam i stosowałam się do instrukcji położnej i lekarki, to wszystko szło dobrze. Urodziłam na fotelu porodowym, jedną ręką ściskając z całej siły dłoń mojego kochanego Męża, a jedną nogą zapierając się o żebra niewzruszonej Pani położnej (która sama to zaproponowała :D). Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywiście, nareszcie się stało – i to tak szybko, i to tak dobrze! Gdy dostałam ciepłe, cudowne ciałko naszego synka na mój brzuch i przytuliłam go, popłakałam się niemal ze szczęścia, a moje serce wypełniła bezgraniczna, niewypowiedziana wdzięczność. To już, to naprawdę już – doczekaliśmy się, udało nam się!
Michaś 2
Jak szczęśliwy i cudowny był to poród, uświadomiłam sobie jeszcze chwilę później, gdy już po wszystkim lekarka powiedziała nam, że:
– Michaś był nieźle poowijany pępowiną, a mimo to urodził się bez żadnego niedotlenienia itp.;
– Michaś był ułożony trochę inaczej, niż zazwyczaj rodzą się dzieci – miał tzw. ułożenie potylicowe tylne, czyli rodząc się miał buzię skierowaną nie w dół, ale w górę (jakby patrzył w niebo :)); porody w takim ułożeniu zwykle bywają trudniejsze, a czasem jest to wręcz wskazanie do cięcia;
– Michaś urodził się duży i dorodny – prawie 4 kilo wagi (3990) – a mimo to nie musiałam mieć żadnego nacięcia, ledwie lekkie pęknięcie, po którym już dzisiaj nic nie czuję.
MIchaś
Pomyślałam wtedy: WOW! Było tyle rzeczy, które mogły źle pójść, mogły się nie udać – a mimo to wszystko zakończyło się tak dobrze, tak szczęśliwie! Nie wiem, czy potoczyłoby się to tak samo, gdyby nie potężne wsparcie wszelkich sił niebieskich i ziemskich, które nas w tych doświadczeniach poprowadziły – przede wszystkim ogromna siła modlitwy i Boże prowadzenie, przez całe oczekiwanie, cały nasz Adwent, aż do tego szczęśliwego końca; poza tym wielkie wsparcie wszystkich bliskich ludzi, a przede wszystkim mojego kochanego Męża, z którym razem to wszystko przeżywaliśmy i który podczas naszego „wielkiego finału” stanął na absolutnej wysokości zadania, wspierając mnie cudownie swoją siłą i spokojem; no i wreszcie ogromnie ważna rola szpitalnego personelu, który bardzo mądrze, rozsądnie i profesjonalnie zajął się nami i doprowadził do tego, że nasz Synek urodził się tak szczęśliwie, zdrowo i bezpiecznie – czuliśmy wtedy naprawdę mocno, że jesteśmy w bardzo dobrych rękach.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, że przetrwaliśmy tak kosmicznie długie oczekiwanie i że doczekaliśmy tak dobrego, wspaniałego finału – to jest po prostu nasz mały-wielki Cud.
 Uff, no i taka to nasza historia 😀 Nasz mały Cud śpi sobie już słodko w kołysce, a ja za każdym razem, gdy na niego spojrzę, mam w sercu jedno dominujące uczucie: ogromną WDZIĘCZNOŚĆ…
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tej długaśnej opowieści – sama nie spodziewałam się, że wyjdzie mi ona aż tak dłuuuuga 😉 Mam nadzieję jednak, że będzie ona dla Was też budująca i pokrzepiająca. A w razie wszelkich i jakichkolwiek pytań – dotyczących szpitala, personelu, porodu itp. – bardzo chętnie odpowiem, podpowiem i podzielę się. Niech się dobro mnoży 🙂
Na koniec jeszcze dziękuję wszystkim wspaniałym kobietom z równie wspaniałej Grupy Wsparcia „Naturalnie po cesarce”, które w decydujących momentach wspierały mnie dobrym słowem, pokrzepieniem lub poradą – nie znamy się osobiście, ale takie wsparcie, jak i cała ta grupa, ma naprawdę wielką moc! Jesteście super babki i życzę Wam, żeby spełniały Wam się wszystkie Wasze porodowe (i nie tylko) marzenia! Niech się dzieją cuda 🙂

Indukowany VBA2C 14 dni po terminie, wąska miednica, -8 dioptrii w obu oczach, syn 4 kg/58 cm (Warszawa)

Ten poród do łatwych nie należał. Wymagał determinacji i siły zarówno w przygotowaniu do porodu jak i podczas samego aktu rodzenia. Kto dałby radę jeśli nie Kobieta? Siła jest Kobietą. A tej Kobiecie dziś na imię Monika. Oto historia jej VBA2C.

41123ad6ec62bfae9fddcc090bac779e

Historia mojego porodu vbac2cc

Pierwszy poród w czerwcu 2010, cesarskie cięcie ze względu na dużą wadę wzroku i nagłe skoki ciśnienia. Moja wiedza na temat porodu naturalnego przy takich wskazaniach praktycznie żadna.

Druga ciąża, ogromne pragnienie porodu siłami natury, wiedza na temat vbac1cc większa, okazuje się, że wada wzroku nie musi być przeszkodą. Termin porodu 13 sierpnia 2013. Wynajmuję położną, planuję rodzić w Centrum Medycznym Żelazna. Myślę sobie, że tym razem musi się udać, bardzo żałuję, że nie szukałam więcej informacji w 2010. Teraz mocno pragnę porodu sn.

Mija termin porodu, zaczynam jeździć na IP do Centrum Medycznego Żelazna, to co mnie tam spotyka jest zbyt bolesne by o tym pamiętać. Ogromna niechęć lekarzy by przychylnie spojrzeć na mój vbac1cc. Nikt poza położną i mężem nie wspiera mojej decyzji. Dziecko, wagowo rokuje niezbyt dobrze (około 4500 na koniec lipca). Podpisuję odmowy hospitalizacji jedną za drugą. W końcu 13 dni po terminie porodu zgadzam się na przyjęcie mnie na oddział patologii ciąży. Ciągle czekamy, rozmawiam z lekarzem –  nie straszy, rozmawia, to bardzo ważne. Dwa razy zbiera się konsylium, przekonują, że powinnam mieć cesarskie cięcie. W końcu doszliśmy do ugody, dają mi jeszcze 2 dni, jeśli 15 dni po terminie dziecko nie zacznie się rodzić samo, będzie cięcie cesarskie. O indukcji nie ma mowy.

15 dni po terminie trafiam na stół operacyjny, cięcie cesarskie, dziecko 5130 i 60cm. Do dziś czasem żałuję, że pierwszy i drugi poród zakończyły się operacyjnie.

Trzecia ciąża, tak naprawdę przygotowanie do tej ciąży zaczęło się dużo wcześniej. Chciałam pokonać wszystkie przeszkody, które mogłyby zablokować mój poród vbac2cc. Plan działania był następujący:

– zadbam o rozwój fizyczny

– zadbam o rozwój duchowy

– poszukam Położnej, która zechce ze mną rodzić

– skonsultuję się z dr Puzyną

– będę się starała jak najpóźniej trafić na oddział patologii ciąży

– zastosuję wszystkie możliwe sposoby naturalnego wywoływania porodu (oczywiście nic nie dały 😉 )

26 lutego urodził się mój 3 syn, Maciek, vbac2cc.

Do końca nie wierzyłam, że tym razem urodzę siłami natury, czasem wpadłam w euforię, że jasne, uda się, a czasem wcale w to nie wierzyłam.

Od listopada konsultowałam się z dr Puzyna, robiłam usg u dr Makowskiego, i wciąż nie wierzyłam, ze mogę rodzić naturalnie. Największą obawą była waga dziecka, jako, że mój drugi synek ważył 5130. Obawa, że będzie zbyt duży i dr Puzyna nie zgodzi się na psn. Mimo zapewnień dr Puzyny, dr Makowskiego i Położnej, ja ciągle nie wierzyłam, że moje dziecko będzie ważyło mniej niż 4 kg.

Nadchodził czas terminu porodu, 12 luty, a u mnie nic, zero akcji, samopoczucie wyśmienite, nie mam wrażenia końcówki ciąży. Scenariusz jak w każdej ciąży, do końca jestem bardzo aktywna i nie czuję potrzeby rodzenia.

Minął 12, 13, 14 luty, a u mnie nadal nic się nie dzieje. Sytuacja niezbyt mnie zaskakująca, ponieważ przy drugim synu było identycznie. Teraz, naiwnie myślałam, że może coś ruszy wcześniej.

18 lutego spotkałam się po raz ostatni z dr Puzyna, umówiliśmy się, że przyjadę 23 lutego i będę przyjęta na oddział patologii ciąży. Wtedy też zaczniemy indukcję. Miała być ona powolna i niezbyt inwazyjna. Na początek 23 lutego miałam mieć wprowadzony na 24 godziny cewnik Foleya.

Stawiłam się na oddziale patologii, liczyłam na to, że zakładaniem cewnika zajmie się dr Puzyna, jednak trafiłam na innego lekarza, który za wszelką cenę, staram się teraz myśleć, że może z troski, chciał mi wykonać cesarskie cięcie. Najpierw mnie przekonywał, że powinnam się zgodzić na operację, a potem zaczął mi wykonywać badanie usg, z pomiarem dziecka, badanie grubości blizny, następnie zaczął wspominać o mojej wadzie wzroku. Niestety, albo raczej dla mnie stety, wszystkie parametry wyszły w normie: dziecko 3800/3900, blizna 3,9mm, a na wadę wzorku miałam podpisać oświadczenia, że jestem świadoma ewentualnych komplikacji. Po tych wszystkich badaniach i rozmowach doktor dyżurujący założył mi cewnik.

Chodziłam z cewnikiem 24 godziny, niestety nie rozpoczął on u mnie akcji porodowej, nie wypadł samoistnie, tylko musiał zostać wyjęty. Dalszą indukcją zajmował się już doktor Puzyna. Po wyjęciu cewnika miałam rozwarcie na 5 cm, dr przekazał mi, że to wystarczy, aby móc przebić pęcherz. Ale to miało nastąpić dopiero w niedzielę. W sobotę miałam zalecenie wyspać się, wypocząć i zrelaksować.

Niedziela, około godziny 9 przebicie pęcherza, wody się sączą, nie są czyste, ale nadal mam pozwolenie na poród siłami natury. Dzwonię do Położnej, ma zaraz przyjechać. Nie przyjeżdża, oddzwania, że ktoś zajął mi salę porodową i muszę czekać na oddziale.

Podłączają mnie do ktg, zapis marny, dziecko się prawie nie rusza. Tłumaczę, że muszę coś zjeść, w końcu po 30 minutach słabego zapisu, dostaję banana, dziecko rusza i zapis jest w porządku.

Czekam, wody się wylewają, sytuacja mało komfortowa, mam jakieś skurcze, ale słabe, akcja prawie się nie rozkręca, trochę chodzę, trochę przykucam, masuję brodawki, skurcze są, ale bardzo słabe.

Około 11 przychodzi mój mąż i położna. Jedziemy na dół, na salę porodową-orzechową. Położna mnie bada, przychodzi lekarz dyżurującą, konsultują się, u mnie zielone wody, ale pozwalają rodzić naturalnie. Dostaję piłkę i nakaz masażu brodawek. Mąż jest ze mną, rozmawiamy, śmiejemy się. Skurcze się piszą, nawet niektóre bardzo silne, ale w badaniu wychodzi, ze szyjka skrócona tylko o 0,5 cm. Czas płynie, na naszą niekorzyść.

Około 14, gdy wykonałam milion skoków na piłce, położna mówi, ze za 30 minut włączymy oksytocynę, ponieważ nic się nie zmienia. Albo ruszy po oksytocynie, albo będę miała cesarskie cięcie.

14:30 po podłączeniu oksytocyny zaczyna się poród. Na pewno nie jest to poród o jakim się marzy, ale jest to poród naturalny

Położna, bardzo rzeczowa i pomocna proponuje mi wejście do wanny. Ufam Jej i podczas całego porodu godzę się na wszystko, co mi proponuje.

Do 16 jeszcze jakoś się trzymam, skurcze są mocne, ale do wytrzymania, boli niesamowicie, ale daję radę. Do 15:30 mam 4 cm, do 16:30 7 cm. . Skurcze są tak silne, że wydaje się, że jeszcze jednego nie da się wytrzymać. To jest potężny ból. Ale to ma sens, prowadzi do wyjścia mojego dziecka na świat siłami natury.

Położna mnie wspiera, mówi, ze pięknie rodzę, ze szybko rodzę. Ze teraz to juz nie ma odwrotu i urodzę naturalnie. W chwilach kryzysu przypomina, że mogę mieć cięcie cesarskie, te słowa podziały na mnie bardzo dobrze, dały mi siłę do dalszego rodzenia.

Ja już mam dość, jestem bardzo wymęczona skurczami. A tu jeszcze 3 cm. Ale budzi się we mnie wojowniczka, myślę, muszę, dam radę, pokażę niedowiarkom, ze umiem urodzić sn.

Obok siedzi mój mąż, modli się i prosi znajomych o modlitwę, nie jest w stanie mi pomóc, każdy dotyk mnie drażni, światło mi przeszkadza, w końcu i Położna mnie drażni. Rozumiem, że musi mnie badać, zmieniać pozycję, żeby dziecko trafiło do kanału rodnego, staram się, ale chcę pozostać sama ze swoim bólem. Z trudem przychodzi mi wewnętrzna zgoda na poprawianie pelot, na badanie wewnętrzne. Maria robi co należy, zbytnio nie komentuje, gdy mówię: zostaw, odejdź. Ona trwa i mówi: wiesz, że muszę.

To co się działo między 7, a 10 cm, to Droga Krzyżowa. Mój krzyk, moje cierpienie i moja modlitwa, żeby Pan Jezus zabrał ode mnie ten ból. I nagle, kiedy myślę, że już nie wytrzymam, że zaraz z tego bólu umrę, mam długa przerwę między skurczami, jakby dwa skurcze mniej. Czułam się takim słaba, ze juz nie wytrzymuje, że mam taki kryzys. Ale nagle wchodzi Położna i mnie bada. Oznajmia: masz 10 cm, wychodzisz z wanny.

Nie dam rady wyjść, nie mam siły, wyjście z wanny jest dla mnie niemożliwe. I znowu z pomocą przychodzi Mąż i Położna. Udaje mi się wydostać z wanny. Proszę oboje, żeby mi pomogli, głos mi się już łamie. Pierwsze skurcze parte mam przy wannie. Nie są tak straszne jak skurcze porodowe w wannie. Przechodzimy na fotel porodowy, kucam, na polecenie Położnej. Podczas skurczy partych czuje się wojownikiem, odczuwam też, że coś mi w dole przeszkadza, to napierająca główka dziecka. Przeszkadza mi na tyle, że chce ją szybko wypchnąć, czuje mocnym dyskomfort. Prę, tak jak chce moje ciało. Co jakiś czas Położna każe mi przeć o raz więcej niż parłam. Mija 30 minut i Maciuś jest na świecie. Wielka radość i wielkie zdumienie, że się udało i że to już, że tak szybko.

Wszyscy mi gratulują, a ja jestem tak zmęczona i oszołomiona, ze niewiele do mnie dociera.

4kg/58 cm vbac2cc, wąska miednica, -8 w obu oczach, 2 cc bez jakiejkolwiek akcji porodowej.

Moje Światowe Dni Młodych- Kraków 2016. Szpital na Siemiradzkiego

Poronienie, trudna ciąża zakończona cięciem cesarskim. Przepracowywanie trudnych emocji. Kolejna ciąża z przebojami, utrata zaufania do lekarza prowadzącego w 36 tygodniu ciąży (nowe wskazanie do cc – Światowe Dni Młodzieży;), zmiana planowanego szpitala, poród po terminie, indukcja i znieczulenie zewnątrzoponowe. Udany VBAC! Oto historia Ani:)

Ta historia zaczyna się w 2012 roku, kiedy po wielkim oczekiwaniu zobaczyliśmy na teście ciążowym upragnione dwie kreski. Niestety Nasza radość trwała stanowczo za krótko. W 13 tygodniu straciliśmy Nasze Szczęście. Był ogromy żal, może wylanych łez i jeszcze większa chęci zostania rodzicami.

Dwa miesiące później byłam już w drugiej ciąży. W ciąży tak bardzo chcianej, że aż niewyobrażalnej. W ciąży pełnej obaw i wielkiej nadziei, że tym razem się uda. Całą ciąże przed każdą wizyta drżałam ze strachu o moje Maleństwo. Kolorowo nie było. L4. Masa tabletek na podtrzymanie. Anemia – bo przecież jeszcze nie zdążyłam dojść do siebie po poronieniu. I słowa mojego lekarza, które dawały mi wiarę w to wszystko „Widocznie organizm był już gotowy, widocznie Ktoś na górze tak chciał”. Mijał tydzień za tygodniem, a dzidzia pod moim sercem zagnieździła się na dobre Termin miałam na 01.08.2013. Od maja czułam delikatne skurcze, lekarz straszył przedwczesnym porodem. Synek nie chciał się odwrócić główką w dół i już wtedy lekarz wspominał o cesarce. Dziecko duże, spory obwód główki, Pani zbyt wąska, anemia, poronienie- słyszałam na każdej wizycie. Im bliżej terminu tym bardziej utwierdzałam się w tym że nie dam rady urodzić naturalnie. Lekarz zaproponował nam rozwiązanie w 39tc przez cesarskie cięcie, nie byłam do tego przekonana. Pamiętam że przepłakałam wtedy chyba z 3 noce. Tak bardzo bałam się o moje dziecko. Tak bardzo chciałam żeby było całe i zdrowe. Poddałam się. Dzisiaj bardzo żałuję że wtedy nie zawalczyłam. Niestety czasu nie cofnę.

25 lipca 2013 roku przez cesarskie cięcie przyszedł na świat nasz syn Leon. 3890g 56cm. Obwód tej niby dużej główki 37cm… 10 punktów. Jeszcze na Sali operacyjnej mogłam przywitać się z Małym. Baa mogłam nawet z pomocą położnej przystawić Go do piersi. Dałam mu odruchowo buziaka w czółko próbował ssać a do mnie dotarło, że wszystko co się dzieje, dzieje się poza mną. Jedyne co czułam to wielka pustka i żal. Nie było żadnych fajerwerków nie było tryskającej miłości. Wiedziałam że jest mój, ten jedyny, ten wyczekiwany. Mój Syn.

sdm

Po powrocie do domu kiedy widziałam jak mój mąż zajmuję się Małym miałam do siebie jeszcze większy żal. Wszystko co przy nim robił było otoczone ogromną miłością. Ja czułam że nie potrafię Go kochać tak mocno jakbym chciała, miałam wrażenie że wszystko co robie, robie machinalnie. Przez pewien czas uczyliśmy się z Małym siebie nawzajem. A ja z każdym dniem zakochiwałam się w Nim coraz bardziej, aż utonęłam w tej miłości po uszy

Mały rósł a ja w głowie miliony razy przepracowywałam swój poród. Nie raz zdarzało mi się płakać jak koleżanki opowiadały o swoich naturalnych porodach… tak bardzo im zazdrościłam.

Gdy Leo skończył rok odstawiliśmy się od piersi, wróciłam do pracy i zaczęliśmy intensywnie myśleć o kolejnym dziecku. Niestety ciągle się nie udawało. Było dużo badań, dużo żalu i ciągły niedosyt że się nie udaje. W lipcu 2015 roku okazało się że moje jajowody są niedrożne, kilka tygodni później usunięto zrosty. We wrześniu pierwszy raz dostałam tabletki ‘’wspomagające”. W końcu w listopadzie 2015 roku zobaczyliśmy na teście dwie upragnione delikatne kreseczki. Lekarz potwierdził ciąże i ku memu zaskoczeniu już na pierwszej wizycie założył mi kartę ciąży (przy wcześniejszych ciążach tak nie było). Nie dostałam żadnych lekarstw na podtrzymanie, morfologia w normie. Będzie dobrze pomyślałam. Czułam się świetnie. Pracowałam, zapisałam się na zajęcia ruchowe dla ciężarnych. Miałam tyle energii. Niestety nie trwało to długo.

W 6tc zaczęłam krwawić. Przerażenie. Telefon do lekarza. Telefon do męża. Na USG okazało się że z Dzieckiem wszystko dobrze. Dostałam lekarstwa i zalecenie żeby się oszczędzać. Krwawienie ustało. Po 2 dniach przerwy kolejne krwawienie. Lekarz kazał nam jechać na izbę przyjęć. Pozbierałam potrzebne rzeczy z domu, podświadomie czułam, że to już koniec. Drogi do szpitala w ogóle nie pamiętam, pamiętam tylko że siedziałam w samochodzie i czułam jak coś się ze mnie wylewa. Łzy same napływały mi do oczu. W szpitalu badanie i USG. Usłyszałam bicie serca mojego Dziecka i znowu ryczałam jak bóbr- tym razem ze szczęścia Zwiększyli mi dawkę leków. Zalecili spoczynkowy tryb życia wypisali L4 i odesłali do domu. W 12 tygodniu, dzień po badaniach prenatalnych znowu zaczęłam krwawić. Dzień wcześniej widziałam jak moje dziecko buszuje po moim brzuchu a teraz to?? Nie wiedziałam o co chodzi. Krwi było dużo, bardzo dużo. Jeszcze do tego byliśmy poza Krakowem. Zadzwoniłam do mojego lekarza, kazał jak najszybciej jechać do najbliższego szpitala. Zrobili USG, serce bije. Zostawili mnie na obserwację. Wypisałam się na żądanie. Nie czułam się tam komfortowo, chciałam wracać do Krakowa.

Przeboje z krwawieniem powtarzały się jeszcze dwa razy, w 18tc i ostatnie w 21 .Całą ciąże towarzyszyła mi anemia. Przy ostatnim pobycie na patologii ciąży okazało się że szyjka zaczyna się rozwierać. Czułam że coś się dzieje. Bolał mnie brzuch, męczyły skurcze przepowiadające. Bardzo bałam się, żeby nie urodzić za wcześnie. W 24tygodniu założyli mi szew okrężny na szyjkę. Spędziłam znowu kilka dni w szpitalu. Przy wypisie ordynator poinformował mnie że jeśli wszystko dobrze się ułoży w 35 tygodniu lekarz ściągnie mi szew a w 38 umawiamy się na cięcie… i wtedy mnie tchnęło. Zaczęłam po cichutku myśleć czy aby na pewno tak musi być… a może by tak pokrzyżować im plany?? Tak!!! Spróbuję. Wróciłam do domu, wyprzytulałam Starszaka i zasiadłam do komputera.

Wtedy o VBAC nie wiedziałam nic. Na szczęście bardzo szybko znalazłam się na stronie naturalniepocesarce.pl, zaczęłam chłonąć Wasze historie jak gąbka, zaczęłam marzyć o takim porodzie. Po kilku dniach, kiedy byłam już przekonana do swojej decyzji porozmawiałam z mężem. Pokazałam mu materiały dostępne na stronie. Przeczytał kilka historii i powiedział, że jeśli taka jest moja decyzja to On będzie mnie wspierał. Z mężem poszło jak z płatka, ale wiedziałam że czeka mnie jeszcze rozmowa z moim lekarzem. Pod skórą czułam, że nie będzie entuzjastycznie nastawiony do mojego pomysłu ,więc postanowiłam działać. Umówiłam się na wizytę do lekarki proVBAC, która miała odbyć się tydzień po wizycie u mojego lekarza prowadzącego (pomyślałam że jeśli mój lekarz się nie zgodzi, to po prostu go zmienię).  Ku mojemu zaskoczeniu lekarz wcale nie powiedział jednoznacznie nie. Co prawda trochę mnie ochrzanił, że jeszcze miesiąc temu walczyliśmy o to, abym nie urodziła wcześniaka a ja już wymyślam no ale… Dość długo rozmawialiśmy, niczym mnie nie straszył, powiedział że będziemy bacznie wszystko obserwować i podejmiemy najlepszą decyzję. Uwierzyłam mu. Byłam szczęśliwa po wyjściu z gabinetu, bo przecież wcale nie chciałam zmieniać lekarza. Przecież On jest najlepszy, najlepiej mnie zna. Zawsze mogłam na niego liczyć, zawsze odbierał ode mnie telefony i służył radą a zdarzało mi się dzwonić o kosmicznych godzinach. Po tej wizycie stwierdziłam, że skoro mój lekarz tak do tego wszystkiego podchodzi to nie będę konsultowała się z innym, bo przecież mam wsparcie.

Termin miałam na 19 lipca w Krakowie wszyscy przygotowywali się do Światowych Dni Młodych – my żyliśmy własnym życiem i przygotowywaliśmy się jak najlepiej potrafiliśmy do naszego porodu do porodu siłami natury po uprzednim cesarskim cięciu. W 35tc byłam umówiona z moim lekarzem na ściągnięcie szwu. Poszło szybko sprawinie i prawie bezboleśnie. Później USG, waga Synka 2800 więc raczej mały w porównaniu do brata Po KTG i badaniu lekarz stwierdził że prędko nie urodzę …i w tym momencie jego słowa prawie zwaliły mnie z nóg… „To jak umawiamy się na 12 lipca na cięcie?” Ale że co? Ja się na nic nie umawiam, przecież nie tak miało być, przecież ja chce rodzić dołem! Przecież rozmawialiśmy o tym! I wtedy usłyszałam, że niby tak, ale zbliżają się ŚDM, że przecież nie wiadomo jak będzie z dojazdem do szpitala, że On może nie dojechać na czas, a wtedy ordynator się nie zgodzi na taki poród i że lepiej będzie jak w ŚDM będę już z Małym w domu. No tak, idealne wskazanie do ciecia!  W życiu bym na to nie wpadła – porażka.

Tym sposobem w 36tc zostałam bez lekarza prowadzącego. Po tym co usłyszałam powiedziałam sobie, że ja już tam nie wrócę. Było mi źle, nie wiedziałam co mam robić i co będzie dalej. Byłam załamana. Z grupy wsparcia wiedziałam już gdzie w Krakowie mogę szukać pocieszenia i chodź wcześniej nie dopuszczałam myśli, że mogę powitać Synka w innym szpitalu niż Starszaka tak teraz wiedziałam, że muszę zaryzykować. Następnego dnia obdzwoniłam szpitale proVBAC i tak kilka dni później byłam już po pierwszej konsultacji u dr Wójcika w Przyszpitalnej poradni na ul. Kremerowskiej. Dostałam skierowanie na USG blizny i na pomiar miednicy. Tydzień później dostałam od doktora zielone światło na próbę porodu. Blizna w najcieńszym miejscu 2,2mm. Zdecydowaliśmy z mężem, że by czuć się pewniej, opłacimy dodatkową opiekę położnej. Trochę z przypadku trafiłam na cudowna panią Danusię, która bardzo wspierała mnie w mojej decyzji. Termin porodu zbliżał się wielkim krokami. Do moich wcześniejszych przygotowań (typu herbata z liści malin i olej z wiesiołka) dołączyła większa aktywność fizyczna i szeroko pojęte domowe porządki Za każdym razem KTG książkowe, zero skurczy, chociaż w nocy nie raz „coś” nie dawało mi spać.

Tydzień przed terminem skurcze na KTG się pojawiły. Młoda lekarka chciała nawet skierować mnie już do szpitala, tłumacząc że stan po cc i że trzeba uważać. Na szczęście skonsultowała się z dr Wójcikiem, który po badaniu stwierdził, że nie ma sensu kłaść mnie na oddział, zalecił tylko częstsze KTG. Na kolejnych badaniach żadnych skurczy, rozwarcie 1,5cm, główka wysoko.

W dniu terminu bardzo źle się czułam, pół dnia wymiotowałam, byłam osłabiona nie mogłam jeść ani pić. Wiedziałam, że tak naprawdę nic się nie dzieje, żadnych skurczy nie było. Zadzwoniłam do położnej. Porozmawiałyśmy, trochę się uspokoiłam, ale czułam wewnętrznie że potrzebuję wsparcia, ściągnęłam męża z pracy i na szczęście powoli wszystko się wyciszyło. Odebraliśmy Starszaka z przedszkola, poszliśmy na długi spacer, później na plac zabaw, pograliśmy w piłkę. Ciągle miałam nadzieję, że coś się ruszy. Nie ruszyło.

Kolejna noc była spokojna, wyspałam się, odprowadziłam Synka do przedszkola i wybrałam się na maraton zakupowy. Wróciłam do domu i po raz setny urządziłam wielkie sprzątanie. Po kolejnym KTG (byłam wtedy 2 dni po terminie ) lekarka dała mi czas do 26 lipca na rozruszanie akcji, a jeśli nic się nie będzie działo, we wtorek rano miałam się zgłosić do szpitala na badanie wydolności łożyska. W przychodni dostałam jeszcze przepustkę na dojazd do szpitala – było to konieczne ze względu na trwające ŚDM. Od razu po wyjściu z przychodni zadzwoniłam do położnej. Pani Danusia odpowiedziała na wszystkie nurtujące mnie pytania i jak zwykle mnie uspokoiła. Na końcu jak zwykle przypomniała, że mam zjeść konkretne śniadanie, bo muszę mieć siłę by rodzić

W zasadzie ta data 26 lipca była mi trochę na rękę. 25 lipca obchodziliśmy 3 urodziny Starszaka, więc chciałam być z Nim w tym dniu. A tak w ogóle, to przecież 26 są moje imieniny to idealna data na poród, pomyślałam

W poniedziałek wieczorem przyjechali moi rodzice, mieli zostać ze Starszakiem, kiedy my będziemy rodzic. Rano 26 lipca (za radą położnej) zjadłam śniadanie, pożegnałam się z Synkiem i ruszyliśmy do szpitala. Koło 10 przyjęli mnie na oddział i podłączyli pierwszą dawkę oksytocyny, leżałam tak chyba z 3 godziny, nie czułam skurczy chociaż na KTG „coś tam” się pisało. Odłączyli oxy, zjadłam obiad. Przyszedł dr Wójcik, zbadał mnie, popatrzył na KTG, powiedział że daje mi 2 dni, bo łożysko dłużej nie da rady. Złożył mi życzenia imieninowe i powiedział, że jeśli nic nie zacznie się dziać, to widzimy się w piątek na ponownym OCT. Miałam w głowie tysiące myśli, niby cieszyłam się, że mogę wrócić do domu, że mam jeszcze kolejne kilka dni na rozkręcenie akcji, ale z drugiej strony byłam już wykończona tym całym przeterminowaniem. Po drodze do domu zaliczyliśmy Mc Donalda. Miałam ogromną ochotę na pochłonięcie czegoś „obrzydliwego” Zjadłam, wypiłam kubek coca-coli i szczęśliwa wróciłam do domu Wieczorem zadzwoniłam do położnej, wyżaliłam się. Ustaliłyśmy, że jeśli nic się nie wydarzy, to w piątek (29 lipca) widzimy się w szpitalu.

Noc była ciężka, skurcze męczyły, ale były do zniesienia. Rano odszedł czop. Zaczęłam delikatnie krwawić. Byłam przeszczęśliwa, że Dzidzia daje znaki Niestety dzień mijał nadzwyczaj spokojnie, a ja w głowie już przewidywałam najgorszy scenariusz.

Wieczorem usiedliśmy z mężem na kanapie, rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, cieszyliśmy się chwilą. Byłam spokojna jak nigdy wcześniej. Złe myśli odeszły, wsłuchiwałam się z muzykę, razem z Red Hot Chili Peppers nuciłam Dark Necessities Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie swój wymarzony poród.

Rano powtórka z rozrywki, śniadanie, buziak dla Małego i w drogę. Tym razem w szpitalu było spokojniej. Dość szybko przyjęli mnie na oddział. Blizna 2,2cm, rozwarcie 1,5 cm, główka wysoko. Położna zaprowadziła mnie na pierwsze piętro gdzie już czekała na mnie moja Pani D.

29 lipca, 10 dni po terminie o 9:18 dostałam pierwszą dawkę oksytocyny. W międzyczasie zbadała mnie Pani D. – zafundowała niezbyt komfortowy masaż i stwierdziła, że rozwarcie 2cm. Koło 11 skurcze zaczęły stawać się coraz bardzie wyczuwalne. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba się zaczyna. Po 30 minutach już wiedziałam, że nie chyba

Ja rodzę! Czuję skurcze! Hura!!

Moja radość nie trwała długo. Nie mogłam się ruszać, a ból z minuty na minutę był mocniejszy. Pani D. zdecydowała, że odpinamy KTG i kroplówkę, kazała mi pochodzić po korytarzu. Pomogło, było lżej, ale bardzo chciałam, żeby mąż był już przy mnie (to mogło się stać dopiero jak przejdziemy na salę porodową). Wróciłam na sale przygotowawczą – tam czekała na mnie Pani D. z ciepłą zupa i workiem Sako. Zjadłam zupę, niechcący natknęłam się w torbie na Snicersa – musiałam go zjeść, nooo musiałam, czułam że jak go zjem to urodzę naturalnie(co prawda był przygotowany dla Męża no ale.. ).

Kolejny zapis KTG miałam podłączony na worku, przy skurczach mogłam się delikatnie ruszać, co na tym etapie przynosiło ulgę. Pod oknami szpitala przedzierały się tłumy pielgrzymów, śpiewali, krzyczeli, a ja czułam się jakby mi kibicowali. Kolejna dawka oxy. O 13 miałam dość, w głowie błagałam o cesarkę. Koło 13:30 kolejne badanie 3,5cm, skurcze mocne regularne i decyzja o przeniesieniu na sale porodowa. Zadzwoniłam do męża – od tamtej chwili byliśmy już razem. Poszłam pod prysznic, ruszałam się – było trochę lepiej. Ciągle miałam uczucie, że zaraz zwymiotuję, czułam się tragicznie. Pani D. uspokajała, że to dobry znak, że szyjka pracuje. Po jakimś czasie znowu ktg na leżąco – wykańczało mnie to, ale położna obiecała, że postara się, żeby to był ostatni zapis w takiej pozycji. Dałam radę. Później wybawieniem okazała się piłka, bujałam się na niej delikatnie a Mąż przy skurczach dzielnie masował plecy.

Koło 16 byłam już tak zmęczona, że miedzy skurczami przysypiałam. Skurcze były tak bolesne, że poprosiłam o znieczulenie. Cudowne uczucie! Mogłam się zregenerować i nabrać sił. Później lekarka zdecydowała o przebiciu wód płodowych. W tym czasie Mąż czytał Maluchowi książkę, słuchaliśmy muzyki, zjedliśmy kolację. Później udało mi się na chwilę zasnąć. Około 19:40 zaczęło puszczać znieczulenie. Czułam delikatne skurcze. Po badaniu wielkie zaskoczenie – pełne rozwarcie. Mamy 10 cm. Nie wierzyłam. Pani D. zmobilizowała mnie do wstania z łóżka i podpięciu KTG na piłce. Po wstaniu czułam jak wody się sączą. Druga faza zaczęła się o 19:50. O 20:40 położna wytłumaczyła mi co mam robić gdy poczuję parcie i zaprosiła mnie na łóżko. Byłam przerażona – jak to już !? Wydawało mi się, że nie jestem gotowa, że te skurcze nie są na tyle bolesne, żebym dała radę przeć. Wydawało mi się, że ból będzie mocniejszy, że będę wiedziała co mam robić, ale nie wiedziałam. Pierwsze parcie masakra, główka się cofnęła. Parcie. Maż tłumaczył mi co kiedy mam robić i to było moje wybawienie, bo ja zupełnie tego nie czułam. W pewnym momencie Pani D. zapytała czy chcę dotkną główki, zdążyłam tylko wykrzyczeć: nie! bo już czułam, że nadchodzi kolejne parcie.

I tak o godzinie 21:10 powitaliśmy Ksawerego.

sdm2

Poczułam jego cudowne ciepło na moim brzuchu i zakochałam się bez pamięci Wtedy dotarło do mnie że się udało, urodziłam! Pani D. poinformowała nas że pępowina przestała tętnić więc tata zabrał się za przecięcie, a później mogliśmy się tulić. Mały urodził się z wagą 3760g i 53cm wzrostu. Obwód główki 38cm. Rodził się z rączką przy buzi i był owinięty pępowiną. Niestety pękłam i zostałam nacięta. Później okazało się, że jest problem z urodzeniem łożyska. Bardzo mnie to zaskoczyło. Musieli zabrać Małego na chwilę, bo ból był tak mocny, że nie byłam w stanie go utrzymać. Dostałam oksytocynę i kolejną dawkę znieczulenia. Okazało się, że łożysko przykleiło się do tylnej ściany. Musieli łyżeczkować. Na koniec zafundowali mi jeszcze sprawdzanie blizny (wiedziałam o tym, że w szpitalu mają takie procedury). Później szycie, niby na znieczuleniu, ale i tak czułam każdy ruch.

Zaraz po szyciu Maluch z tatą wrócili z ważenia.

Nasza sala pustoszeje, zostajemy tylko my i nasze Szczęście. Później, przytulasy i pierwsze karmienie. Pani D. zagląda do nas, przynosi nam słodką herbatę i kolejną kolację. Koło 24 wędrujemy na 2 piętro. Dostajemy pożegnalnego buziaka od taty, cały potok wspaniałych słów od Pani D. i zostajemy w tę piękną noc sami. Ja i mój Syn. Patrzę na Niego jak spokojnie śpi, ja sama nie mogę zasnąć. Patrzę i ciągle się uśmiecham. Patrzę i wciąż nie wierze, że się udało.

Nasz magiczny czas!

Czy tak wyobrażałam sobie mój poród?

Nie.

Myśląc o nim wcześniej, nie chciałam indukcji, nie chciałam oksytocyny, nie chciałam rodzić w znieczuleniu. Chciałam urodzić jak najbardziej naturalnie.

Nie udało się. Sama z biegiem upływających dni zgodziłam się na indukcję, sama widziałam, że po każdej próbie odłączenia oksytocyny skurcze słabły i stawały się nieefektywne, więc godziłam się na kolejne dawki. Sama po wcześniejszej rozmowie z położną zdecydowałam się na znieczulenie. To były moje świadome decyzje, których dziś nie żałuję .Czułam że to mój poród i że to ja o wszystkim decyduję. Dzięki wiedzy zdobytej na grupie wsparcia, dzięki pełnemu zaufaniu mojej cudownej położnej i wielkiemu wsparciu mojego Męża czuję się spełnioną mamą moich cudownych Synów.

Dziś wiem, że poród drogami natury to niewyobrażalny ból, ale wiem też, że to jedyny ból który ma sens. Ból który prowadzi do najpiękniejszych chwil w życiu kobiety i daje spełnienie.

Ania

Cudowny vba2c Lilianny ♥ – Rzeszów Rycerska 18.12.2016

Autorkę i zarazem bohaterkę dzisiejszej historii możnaby utytułować mianem Miss Determinacji i Cierpliwości. To właśnie w ogromnej mierze dzięki tym dwóm przymiotom charakteru swojej Mamy mała Lilianna dostała szansę by wybrać sobie dzień i sposób swoich narodzin. A ja miałam ten zaszczyt, by w tych narodzinach uczestniczyć  ♥. Oto opowieść Eweliny – przygotujcie się na prawdziwy porodowy kalejdoskop emocji:

W PORPZEDNICH ODCINKACH…

Cofnjjmy się na chwilę do roku 2011. Pierwsza ciąża, termin na 2 października. Z usg syn wychodził większy o tydzień, toteż nie zdziwiło mnie gdy 24 września nadeszły skurcze regularne co 5 min i lekko bolesne. Ja, pierworódka, posłuchałam rad bliskich i pojechałam do szpitala. Na porodówce zbadano mnie, ale rozwarcia nie było więc przeniesiono mnie na patologie i tam spędziłam magiczne 3 nfz-owskie doby. Wypisano mnie 27 września, a jeszcze tej samej nocy ok godz. 2.00 wróciłam na porodówkę z 3cm rozwarcia. Dalej było typowo, rozwarcie nie postępowało, o godzinie 6 było 4cm, więc zdecydowano o oxy. Po oxy był hardkor, dostałam jakiś środek przeciwbólowy, potem gaz. W międzyczasie przebito pęcherz płodowy. Nie miałam siły się ruszać, mogłam tylko leżeć. Tak przeleżałam w bólach do 13.30. Następnie lekarz zbadał mnie i stwierdził 9,5cm rozwarcia. Ja już czułam parte, ale główka się nie wstawiła do kanału i zaczęły się spadki tętna. I tak po prawie 12h porodu wylądowałam na stole. Wtedy byłam wdzięczna że to koniec i że syn urodził się zdrowy. 3850g 56cm główka 34cm. Ja cesarke zniosłam dobrze ale czułam niedosyt.

Drugi poród to lipiec 2014. Termin miałam na 3 lipca wg om (wg usg 7.07), od początku do gina mówiłam, że chcę próbować naturalnie. Mówił, że zobaczymy, będziemy badać bliznę, i że najlepiej do terminu porodu i jeśli dziecko będzie nie za duże. Miałam się stawić u niego w dniu tp. Córka niestety przed terminem wyjść nie chciała. Poszłam więc na wizytę i usłyszałam: „To co, cesarka?” Koniec końców umówiłam się na szpital następnego dnia i cc na  dzień kolejny. Przy przyjęciu do szpitala ordynator dał mi jeszcze weekend na rozkręcenie, ale nic się nie działo a atmosfera szpitala działała na mnie depresyjnie. W końcu 8 lipca o godz. 10.35 urodziła się córka 3950g 60cm główka 36 cm. Wszyscy zarówno lekarze, położne oraz moi bliscy mówili, że dobrze się stało, że dziecko duże, że mógłby się powtórzyć scenariusz z pierwszego porodu. To na chwilę uleczyło mój żal do siebie, żal i niedosyt. Wtedy nie wiedziałam że można inaczej, że można lepiej, że można nie na zimno. Drugą cc przeżyłam gorzej i stwierdziłam, że nie chcę nigdy więcej.

Gdzieś po roku od drugiej cc, ktoś na grupie chustowej wspomniał o grupie Naturalnie po cesarce. Wiedziałam, że będziemy się starać o trzecie dziecko więc dołączyłam do tej grupy i od tej pory poszerzałam swoją wiedzę.
Post Basi, która urodziła naturalnie po dwóch cesarkach, i to w Rzeszowie (nie tak daleko ode mnie), dodał mi skrzydeł i wzbudził nadzieje. Jeśli jej sie udało to i mnie może – myślałam i od tamtej pory przygotowywałam sobie głowę na vba2c.

PROLOG
Cała historia zaczyna się 22 listopada 2016 r., kiedy to w 38tc udaję się na wizytę do ordynatora szpitala miejskiego w Rzeszowie – dr Ostrowskiego, któremu mówię, że chciałabym próbować urodzić naturalnie w jego szpitalu m.in. dlatego, że wszędzie indziej wszyscy chcą mnie ciąć. Doktor wypisuje skierowanie i zaprasza mnie w dniu terminu porodu.

Stawiam się więc w dniu terminu tj. 5 grudnia z uwagi na daleką odległość (100km – 1,5h jazdy), a także dlatego, iż jest to jedyny termin tylko z usg i niewiadomo czy był on dokładnie obliczony. W szpitalu na przyjęciu personel sympatyczny, zbadano mnie – szyjka miękka acz zamknięta, oraz zrobiono usg – dziecko waga 3500 główka 32 cm – dobra waga, można próbować. Na obchodzie ordynator mówi, że muszę uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż się rozkręcę, jako że po dwóch cc nie mogą silnie indukować. Rozsądne podejście- pomyślałam, a potem jak miałam, tak czekałam. W międzyczasie miałam skurcze ale były to tylko przepowiadacze, nie robiły nic konkretnego z moją szyjką. Czekałam i czekałam.. miałam dołki, z których na szczęście bliscy szybko mnie wyciągali, miałam też wsparcie w mojej douli ♥, która powtarzała, że to dla mojego dobra. Ciężko było mi tak czekać, gdy inne dziewczyny z sali rodziły a ja dalej leżałam, ciężko mi było bez moich dzieci, ale musiałam myśleć o tym trzecim w brzuchu i chciałam jej dać najlepszy start w życie. To była moja ostatnia szansa na poród naturalny. I nie mogłam się już wycofać.

Tak mijały dni, minął tydzień od terminu, minęło 10 dni. Cały czas miałam skurcze przepowiadające, bolesne, brzuszne, ładnie się pisały na ktg i tylko tyle.. lub aż tyle.. W środę (14.12.) natomiast zmieniły się.. przeszły na krzyż i zaczęły doskwierać mocniej. Z każdym dniem czułam je intensywniej jednak w piątek 16 grudnia badanie nadal nie pokazywało rozwarcia, a bez niego nie można było zrobić preindukcji foleyem.

Wszystko zmieniło się piątek wieczorem gdy odszedł mi czop. Skurcze krzyżowe przybrały na sile, przeszłam się więc na salę porodową, a tam po badaniu wyszło rozwarcie na 2,5 palca (5cm)! Ooo jaka radość – unikneliśmy balonika:) Skurcze były jeszcze znośne, więc chodziłam z nimi po korytarzu. Gdy zrobiły się bardziej intensywne, zadzwoniłam po doulę. Resztę nocy spędziłam to na piłce, to na łóżku, to na stojąco. Próbowałam wszelkich pozycji, lecz niestety – noc minęła a rano ordynator zbadawszy mnie oświadczył, że rozwarcie nie zwiększyło się i jako że jestem umęczona po nocy powinnam odpocząć i się posilić. Dzięki Bogu za tę decyzję. Bałam się, że będą chcieli próbować oxy.

AKT GŁÓWNY – Sobota 17.12.2016
Po całym piątku skurczy i dalej po całej sobocie, sobocie wypełnionej wielkim dołkiem i zrezygnowaniem, przyszedł wieczór. Jak zwykle wieczorem skurcze nasilały się, ale nauczona doświadczeniem poprzedniej nocy, położyłam się po prostu spać. Przyszedł jeden skurcz, i za chwilę przyszedł drugi. Nagle usłyszałam to charakterystyczne „pyk” i polało mi się na spodnie od piżamy. Ciepło i dużo tego było. Od razu zrozumiałam, że to wody i że to już to ta noc i że nie ma już odwrotu 🙂 Ściskając uda poszłam na drugą stronę (na porodówkę) i zawiadomiłam położne. Nienajlepsza to była zmiana, ale nastawiłam się na współpracę, nie na walkę. Czułam że tak będzie mi lżej. Niepotrzebne mi były dodatkowe stresy gdy mnie bolało 😉
To była godzina 23.00.

Niedługo potem lewatywa i o północy ktg. Skurcze średnio bolesne, na ktg 30-40. Po ktg o 00.30 poszłam pod prysznic, a w międzyczasie zadzwoniłam po Magdę – moją doulę. Pod prysznicem skurcze nasiliły się, a gdy z niego wyszłam Magda już była. Położna dała piłkę i tak siedziałam na niej do godz. 01.50. Skurcze zrobiły się nieznośne, zaczęłam sie bać – ale nie bólu tylko porażki. Powiedziałam Madzi, że jak powtórzy się sytuacja z piątku, to nie chcę indukcji, to będę chciała cesarke.

Po wizycie w toalecie o 2.00 znowu ktg (co 2h zapis) i położna zaczęła mnie badać. ” 3 palce!” – mówi ucieszona, – „idzie, pani Ewelino, idzie.” Ja szybkie spojrzenie na Magdę, uśmiech i nowe siły przyszły 😀
Była godz. 2.30 jak skończyło się ktg i położna mnie zbadała, a tu 3,5 palca (7cm). Mówię do Magdy – dzwoń do męża niech przyjeżdża.

Od tej pory leżałam już na łóżku porodowym, raz na jednym raz na drugim boku, skurcze byly masakryczne… Pamiętam jak mówiłam w bólu „nieee, nieee chcee”, a Magda „chcesz, chcesz”. Miała rację. Chciałam tego tak bardzo, że nawet wtedy w bólach nie myślałam żeby się poddać. Byłam tak blisko przecież.

Gdzieś w międzyczasie pojawił się przy nas lekarz, młody pan sympatyczny doktor i po jego badaniu nagle się zrobiło 4 palce. W ciągu kilku minut, po paru skurczach słyszę „mała dłoń” (4,5 palców = 9 cm). Położna niedowierza, ale się cieszy, doktor też obudził się od razu 😀

Godzina 2.45 pełne rozwarcie, czuję jak puszcza pęcherz moczowy. Położna woła „ooo rodzi się” słyszę „przynieście zestaw”. Obniżają łóżko i zaczyna się drugi okres porodu.

Ściskam Magdy rękę i zaczynam czuć parcie. Położna zezwala, więc prę. Najpierw się drę, krzyczę, ale to nie działa. Położna mówi „nabierz powietrze jak do nurkowania i trzymaj i próbuj wypchnąć jakbyś kupę miała zrobić.” To działa… po kilku parciach słyszę, że idzie główka. Pytam czy mogę dotknąć… dotykam a tu włosy:) Nowe siły przyszły… przemy dalej… Słyszę, że krocze trzyma… Trzeba naciąć… Nacinają – nie czuję tego boleśnie… Słyszę „aha bo z ręką idzie” i za chwilę na ostatnim skurczu udaje mi się ją wypchnąć.

Lilianna rodzi się o godz. 3.10, 4 godziny od odejścia wód, na moich własnych skurczach, 🙂 3700g i 58 cm. Główka 33cm.

Kładą mi ją na brzuchu, a mnie zalewa fala euforiii… zaczynam płakać. Mówię „Boże udało się.. nie wierzę… Udało się. 😀 Cześć Lileczko, udało się wiesz?” Aż się zaczęłam zanosić z płaczu 😀 Gdy się uspokoiłam, spojrzałam na wszystkich… Ich miny – bezcenne! Wszyscy się uśmiechają… Położna… doktor… inne położne… nawet doktorka, która nie jest pro vbac, widzę, że się uśmiecha. Dziękuję Magdzie przede wszystkim, nie dałabym rady bez niej… mówię „mąż nie zdążył taki ekspres heh :D”

Przychodzi pielęgniarka od noworodków. Mówię „jeszcze nie”, trzymam za pępowinę i upewniam się, że już nie tętni. W międzyczasie rodze łożysko i śmieję się, że to taki placek 😉 Potem zabierają małą na chwilę do ważenia, Magda z nią idzie, a mnie usypiają, szyją i łyżeczkują. Sprawdzają też bliznę po cc, okazuje się (to po fakcie się dowiedziałam), że w jednym miejscu puściła, ale się nie rozeszła, i że sama się zrośnie.
Potem oddają mi Lilkę i cycamy się. Mała już na brzuchu szukała cyca, dałam jej wtedy polizać brodawke, teraz natomiast ładnie się przyssała.

15726986_10153962266217330_3298136280280290226_n
Ok godz. 5.00 dociera mąż, znowu płaczę ze szczęścia. Chwilę gadamy, mąż się wita z Lili, a mnie przewożą na dół na położniczy.
Przed godziną 7 odwiedza mnie położna Małgosia z którą rodziłam, znowu zalewają mnie łzy i przytulam ją w podziękowaniach. Widzę, że również się wzrusza. Mówi, że byłam dzielna, że pięknie słuchałam i że mi serdecznie gratuluje. Potem odwiedza mnie jeszcze ten młody lekarz, również uśmiechnięty od ucha do ucha. Rano zaś cała świta na obchodzie z ordynatorem na czele uśmiecha się i gratulacje składa. „Warto było czekać prawda?” pyta – oj warto 🙂

EPILOG
Miałam piękny poród. Tak jak sobie wymarzyłam tę chwilę narodzin Lili, tak się stało.
Na powodzenie mojego vba2c miało wpływ wiele różnych czynników. Moje nastawienie przede wszystkim. Moja cierpliwość i wytrwałość. Wsparcie jakie otrzymałam od mojej douli – dziękuję Madziu ♥ – doświadczona położna, personel provbac, a przede wszystkim lekarz, ordynator dr Ostrowski, który przynajmniej w moim przypadku się nie spieszył i dzięki temu dał mi maksimum szans na sukces. Jestem mu bardzo wdzięczna.
No i Lilianna.. jestem wdzięczna mojej córce, że była najmniejsza z moich dzieci, że ładnie się wstawiała i że chciała się urodzić właśnie tak jak się urodziła 🙂

Do was drogie vbaczki mogę tylko powiedzieć byście się nigdzie nie spieszyły i pozwoliły naturze działać. Czy to będzie sn czy cc, natura zawsze wie co robi. Pięknych porodów wam życzę. Takich jak mój. 🙂

W zgodzie z naturą, w zgodzie ze sobą – próba porodu drogami natury po 3 cc (Warszawa)

Wiele osób twierdzi, że poród po 2 cc to szaleństwo. A po 3 cc? Literatura naukowa na ten temat jest dość skąpa (całkiem niezłą kompilację badań w tym temacie, choć już troszkę starą, można znaleźć tutaj). Ale historie z życia pokazują, że to jednak możliwe – zobacz: http://naturalniepocesarce.pl/?p=607 i http://naturalniepocesarce.pl/?p=207. Cieszę się, że także w Polsce są lekarze, którzy gotowi są wesprzeć i otoczyć profesjonalną opieką kobiety pragnące podjąć próbę porodu naturalnego po 3 cięciach cesarskich. Oto opowieść Oli:

keep-calm-and-vba2c-on

Oto nasza historia: 1 poród czerwiec 2011- cc: żadnych wskazań do cc, ciąża po terminie więc skierowanie na wywoływanie, cewnik Foley’a,po nim rozwarcie na 2cm, następnego dnia 2 dawki oxy na leżąco, kiepskie ktg- tyle mi powiedziano i zgoda na cc. Synek Jaś 4370, 56cm, 10pkt.

Drugi poród grudzień 2012- cc: nie wiedziałam, że można inaczej, lekarz nawet nie pytał czy chcę sn, mówił, że jeśli się samo nie zacznie i przed tp to raczej cc. Po tp miałam się zgłosić na ip, tradycyjnie cewnik Foley’a a następnego dnia cc przy 4cm. Córka Kasia 3580, 54cm, 10pkt.

Trzeci poród listopad 2014r-cc: zaczynałam już myśleć, że nie chcę kolejnego cięcia, drugie cięcie ciężko przeszłam, brzydko mówiąc rzygałam całą cc. Szukałam opcji porodu naturalnego, nawet myśli o domowym były albo przynajmniej zaczekać na akcję skurczową. Chodziłam trzeci raz do tego samego ginekologa, był zbulwersowany, że jeszcze wymyślam po 2cc poród naturalny. Wtedy trafiłam na grupę Naturalnie po Cesarce Grupa Wsparcia – była jeszcze malutka i kameralna, ale już zapaliła mi się lampka, że muszę coś zrobić. Pojechałam na wizytę do dr Kajdy do Św. Zofii w 35tc. Wszystko było by ok, gdyby nie zaprosiła nas na usg: blizna 1,3mm. nie zgodziła się podjąć porodu naturalnego, wymagane były „magiczne” 2cm. Wróciłam do Lublina, ostatecznie czekałam na akcję skurczową, jeździłam na ktg, podpisywałam odmowy hospitalizacji, wysłuchałam jaka jestem nieodpowiedzialna, narażam na śmierć siebie i dziecko, to „ta” pacjentka. Mój gin też już myślał, że jestem po cc, kiedy zadzwonił. Ostatecznie 10 dni po tp urodziła się poprzez cc nasza córeczka Helenka(najmniejsza) 3540, 53cm, 10pkt. Wyszłyśmy na żądanie, bo już wiedziałam, że to nie mój szpital.

No i teraz najważniejsze- poród czwarty czerwiec 2016r. Mieliśmy już wspaniałą trójkę, ale wiedzieliśmy, że chcemy jeszcze dzieciątko. Nie chciałam długo czekać i wolałam okres pieluch szybko „załatwić” We wrześniu okazało się, że jest już mała fasolka jednak dłuuugo zwlekaliśmy o przekazaniu informacji najbliższym. Czas tak szybko leciał i było już Boże Narodzenie, 4-5 miesiąc a mój mąż dalej szukał stosownej okazji, żeby się pochwalić. W końcu po Świętach powiedziałam, że już brzuszek będzie widać, więc on postanowił zrobić to bardzo oficjalnie. W styczniu miał obronę swojego doktoratu i tuż po niej podziękował na auli KULu do mikrofonu swojej małżonce i czworgu dzieci Ciąża idealna, zero złego samopoczucia, żadnych dolegliwości. Wiedziałam, że do swojego ginekologa już nie wrócę, wiedziałam, że zgodzę się na cc, jeśli już wykorzystam wszystkie możliwości psn. Więc postanowiłam pójść na wizytę najbliżej na nfz do pani ginekolog. Bardzo miła, nigdy nic złego nie powiedziała, ale też nie chwaliłam się jej swoimi planami. Kiedyś tylko wspomniała, że jej koleżanka w Poznaniu urodziła sn po 3cc. Cały czas podczytywałam grupę, obdzwoniłam Wrocław (mam tam teściów, więc poród można było tam zorganizować), ale tam nie było chętnych na psn po 3cc. Ostatecznie została Wawa i Prezes dr Puzyna

Robiłam badania, wyniki super, żadnych suplementów nie brałam, byłam aktywna przy trójce bąbelków, żadnych przeziębień. Usg zrobiłam w 7 tyg dla potwierdzenia i lokalizacji ciąży- wysoko, poza blizną po cc- może dlatego brzuch dopiero w 6 miesiącu miałam mimo 4 ciąży. W 20 tyg pani dr na usg (inna usg wykonywała) skomentowała szczyt naszej nieodpowiedzialności, że 4 cesarka, że powinnam już zapomnieć o rodzeniu, że blizna cienka, pełno zrostów, że albo ja albo dziecko przeżyje (dr ze Świdnika- od razu wiedziałam że tam nie pojadę mimo że blisko mam). Wróciłam załamana, zapłakana i dopiero po kilku dniach mężowi o tym powiedziałam. Stwierdziliśmy, że ciąże donosimy ile się da i więcej usg nie robimy. Cieszyłam się każdym dniem z rodziną i mężem. Wiedziałam, że nie będę rodzić już w Lublinie.

Pojechałam do dr Puzyny na wizytę. Strasznie się bałam, nie miałam aktualnego usg, tylko wyniki bieżące. Był koniec maja, termin za 3 tyg- 19 lub 21 czerwca. Nic mi nie mówił termin, gdyż miesiączki normalnej nie było, tylko 2 nieregularne plamienia, bo do 6 miesiąca karmiłam córkę. Poza tym żadne z naszych dzieci przed ani w terminie się nie rodziły, więc termin nie istniał żaden dla mnie.

Dr Puzyna był zaskoczony. Najpierw nie wiedziałam, jak z nim rozmawiać. Zbadał, jako JEDYNY badał brzuch i powiedział, że dzieciątko nieduże, robił wywiad, kartę ciąży obejrzał, spytał o usg-nie mam. Miałam nawet całą dokumentację medyczna wyciągniętą ze szpitala z poprzednich cięć. Dużo pytał o moją motywację porodu naturalnego: po co, dlaczego, o przebieg poprzednich ciąż, powody cc. Nie było nic co do czego można by było się przyczepić. Nie dał mi odpowiedzi czy podejmuje się, tylko powiedział, że zaprasza mnie za 2 tygodnie z aktualnym usg. W tym czasie umówiłam się na usg do zaufanego lekarza w Lublinie i jeszcze innego też polecanego. Pierwszy oszacował dziecko na mniej niż 3 kg i bliznę na mniej niż 2mm (pt), więc byłam znowu załamana, że ta blizna jest taka cienka i pewnie w Wawie pożegnają mnie. Jednak nie dałam za wygraną i w pon po weekendzie pojechałam zrobić drugie usg- dziecko blisko 4 kg i blizna 5mm. Sama nie wiedziałam, co o tym myśleć. Wiedziałam na pewno, że usg się myli a intuicja mi mówiła, że blizna jest cienka, ale elastyczna i wytrzymała, tak jak przez tyle miesięcy porządnie nosiła maleństwo.

Niepewnie pojechałam do Wawy. Dr Puzyna nie był zachwycony moimi usg, ale przymknął oko i powiedział, że spokojnie czekamy. Najlepiej, żeby samo się zaczęło. Zbadał mnie, powiedział, że główka nisko i warunki powoli się robią, żeby rodzić. Wydał też pisemną zgodę na psn po 3cc „bez szaleństw”-tak dosłownie było Umówiliśmy się na wizytę we wtorek 21 czewrca- czyli termin. W poniedziałek zrobiłam kontrolne ktg, wyszło ok i zadzwoniłam do dr z zapytaniem czy mam przyjeżdżać i jak u mnie sytuacja. Cieszył się, że się odezwałam, wysłuchał i powiedział, że w sobotę, o ile nic się nie zacznie, mam przyjechać na wizytę z torbą do szpitala. Tak też było. Na wizycie bez zmian, cisza, szyjka lepiej trochę przygotowana, ale z racji 3cc i że po tp mam zostać już pod jego opieką. Wewnętrznie już byłam na to gotowa, chociaż wolałam być w domu przy dzieciach.

Przyjęto mnie w sobotę na oddział. Codziennie ktg, badanie itp., nic się nie działo. W poniedziałek zrobili mi usg i dr przerażony był, bo zobaczył dziecko ponad 4 kg. Codziennie zjawiał się dr Puzyna i ustalał ze mną plan działania. Ogólnie nastawienie lekarzy było pozytywne, ale niestety była jedna Pani dr, która na moje nieszczęście dyżurowała prawie codziennie i wywierała na mnie presję, że mam podjąć jakąś decyzję, że tak nie można, że jestem poza prawem i co ja tu sobie wyobrażam. Nie pomagało mi to, ale starałam się nie przejmować.

We wtorek minął tydzień od terminu porodu, dr Puzyna zaproponował cewnik, zgodziłam się, choć niechętnie, ale z racji już przeterminowania tak wyszło. No i wieczorem zaczęły się piękne skurcze. Nie były mocne ale pierwszy raz ich doświadczyłam. Nie mówiłam nikomu bo chciałam skupić się na sobie, liczyłam czas i były co 12-15min. Cewnik siedział i tak całą noc, więc napisałam do męża, że ma jechać do mnie (150km).

W środę obchód i znowu TA MIŁA Pani dr, wyjęli cewnik i mówią, że bez zmian. Powiedziałam, że skoro już jakieś skurcze były to chcę zaczekać, aż samo się rozkręci i dopiero następnego dnia coś planować. Wymuszała na mnie, że najlepiej jakbym nie jadła śniadania=cc i musiałam podpisać odmowę i oświadczenie, że nie wyrażam zgody. Tak też zrobiłam, ale jak wyszłam z gabinetu to emocje puściły, rozpłakałam się i skończyły się skurcze. Na szczęście był już mąż i w środę odpoczywałam. Jednak czuć było niezadowolenie personelu, że tak robię. Starałam się nie przejmować. Kilka skurczy się pojawiało, ale niestety bez szaleństwa. Zaczął tylko czop odchodzić.

W nocy ze środy na czwartek podłączono ktg już częściej. Maluszek był bardzo niespokojny, nie wiedziałam co się dzieje, tak kopał, że czułam, że coś nie tak. Na ktg o 1 w nocy było wysokie tętno dziecka, powtórzono ktg a potem zlecono stały monitoring. Od środy leżałam plackiem, zero toalety, bolała mnie cała miednica, bałam się cc na cito, bo chciałam, żeby mąż był przy mnie. Jednak na dyżurze był bardzo fajny dr, który uspokoił i powiedział, że coś się dzieje, ale mam być dobrej myśli.

W czwartek rano o 7 napisałam do dr Puzyny sms, że są komplikacje. Za 3 min wchodzi do mnie i rozmawiamy co dalej robić. Zaprosił mnie do zabiegowego, powiedział, że coś się dzieje, rosło też moje CRP i wyjaśnił, że trzeba powoli kończyć i jedyne co mi pozostaje to przebicie pęcherza. Spytał, czy się zgadzam. Przebił pęcherz i poleciały cieplutkie czyste wody. Pakowanie na porodówkę i dał mi czas do południa na rozkręcenie akcji. Ulżyło mi już z jednej strony, z drugiej już chciałam zobaczyć malucha. Miałam ktg, mogłam się poruszać, położna za wiele nie mogła pomóc, tętno było wysokie a rozwarcie nie ruszało. Ok.13 przyszedł dr Puzyna i powiedział, że już musimy ciążę zakończyć, skoro rozwarcie nie drgnęło przez tyle czasu, pozostaje mi cc. Pojechałam i w szybkim tempie na salę i znieczulenie. Dr sam wyraził chęć zrobienia mi cięcia. Podczas operacji był problem z wyjęciem malucha. Dziecko cały czas parło głową w kanał, kilku lekarzy musiało mi się położyć na żebra, żeby ją wydusić. To chyba był najgorszy moment. Tak się urodziła nasza trzecia córcia Pelagia- 4200, 56cm, 10 pkt. Śliczna, czarna, długie włosy, ze zduszonym noskiem i czołem, bo tak bardzo chciała wyjść dołem. Powód- ułożenie odgięciowe- parła twarzą i to było powodem, że nie wchodziła i nie rozwierała szyjki. Mąż ją dostał, a za chwilę miałyśmy kontakt skóra do skóry przez całe szycie. Dr Puzyna poszedł, kończyła szycie inna pani dr. Powiedziała, że w środku całkiem spoko . I na tym kończy się pozytywna opowieść o Św. Zofii.

Córce pobrali krew i okazało się, że ma już podwyższoną bilirubinę, zabrali ją na noworodki a ja zostałam sama na pooperacyjnej. Niestety takie oblężenie, że były marne szanse wjechać tego wieczoru na oddział. Płakałam do córki, bo brakowało mi jej kontaktu. Odciągnięcie siary graniczyło z cudem. Po 18 okazało się, że ostanie miejsce się zwolniło i wjadę na oddział. Przyjechały po mnie położne z łóżkiem i ta, która miała się dziś mną opiekować średnio mi się spodobała. Musiałam z łóżka na łóżko sama się zsunąć po 4h od zszycia brzucha. Trudno. Wjechałam na odział, instrukcje od położnej i że powoli wstajemy i wyciągamy kosmetyczkę i ręcznik pod prysznic- wow- w takim filmie jeszcze nie grałam. 6h ze stołu a tu każą się kąpać. Sama wstałam a położna pomogła dojść do łazienki, prysznic i już ok. Od razu chciałam pędzić do małej. Zaszłam i była już naświetlana. Godzina 22 a położne każą iść. Chciałam przystawiać córcię i karmić- „nic tam pani nie ma, proszę jej nie budzić, proszę iść odpocząć”-to usłyszałam. Powiedziałam, że jak Malutka wstanie to mają wołać mnie na karmienie. Niestety jak zachodziłam do niej to już córka była nakarmiona mm. Mimo, że w planie porodu i w osobnej zgodzie był zakaz dokarmiania mm. Położne nie były zadowolone, że przesiaduję z dzieckiem. Na szczęście w piątek okazało się, że może być naświetlana na materacyku w mojej sali. Nie było to wygodne z tym materacem, ale dawałyśmy radę. Nie miałam pokarmu, położne wystawiały hektolitry mm w dyżurce, dokarmiałam. Pediatra stwierdziła, że głodzę dziecko. To wszystko nie pomagało. W sobotę na dodatek pogorszenie, dodatkowe lampy od góry i kontakt z dzieckiem tylko na karmienie co 2-3h. Masakra. Już traciłam cierpliwość, chciałam do domu, do dzieci, do swojego łóżka. Na szczęście córcia w niedzielę sporo spała i naświetlała się. W poniedziałek na obchodzie powiedzieli, że nie będą robić jej badań, że dopiero we wtorek a wypis to jeszcze nie wiadomo. Byłam na skraju wyczerpania i zdecydowałam o wypisie dziecka na żądanie. Wielkie oburzenie, skrajna nieodpowiedzialność, „w Lublinie na pewno nie ma takich dr jak tu”. Więc stwierdziłam, że wolę być w lubelskim szpitalu z dzieckiem ale bliżej domu. Raptem zrobili jej badania i żółtaczka spadła, więc wyszliśmy. Obeszło się bez naświetlań w domu i mała wróciła do zdrowia.

I tak zaczyna się nasza przygoda z czwórką szkrabów. Mam 4 dzieci po cc. Każde inne i każde cięcie inne. Mimo 4cc nie żałuję tego, że pojechałam aż do Wawy rodzić. Cieszę się, że doświadczyłam choć minimalnych skurczy, że poczułam choć trochę, jak to jest, że dałam z siebie wszystko, aby pomóc przyjść Pelagii na świat. Wielkim wsparciem był mąż, cierpliwie słuchał tego, czego potrzebujemy, był podczas cc i mógł częściowo doświadczyć cudu narodzin, cudu życia, które daliśmy Naszej Córce. Jest całkiem inna od poprzednich dzieciaczków, my jesteśmy inni, to doświadczenie bardzo nas wzmocniło, dało mnóstwo siły. Starsze rodzeństwo jest wspaniałe w stosunku do Malutkiej. Teraz czujemy się prawdziwą dużą rodziną.

Chciałam serdecznie podziękować dr Puzynie. Lekarz z powołania, człowiek, który dał nam szanse przeleczyć poprzednie cc, umożliwił psn po 3cc!. Myślę, że bał się tak jak my, ale miał też ogromna wiarę. Jego stosunek do pacjenta, sposób w jaki ze mną rozmawiał, pozwoliły MI zadecydować (a nie dr-jak to większość decyduje za rodzącą) czego i jak ja chcę. Dzięki niemu, jego doświadczeniu, wiedzy i zaufaniu mamy zdrową córeczkę.

Szczególne podziękowania dla naszej Magdaleny Hul. Dzięki Tobie zobaczyłam, że można inaczej, że można mądrze i świadomie, w zgodzie z natura, w zgodzie z sobą.

PORÓD PO PRZEBYTYM CIĘCIU CESARSKIM (na podstawie wytycznych RCOG 2015)

AUTORKA: Aleksandra Lewandowskapart_1-2-2
Lekarz rodzinny, nauczyciel naturalnego planowania rodziny, członek Komitetu Upowszechniania Karmienia Piersią i Grupy Wsparcia Naturalnego Karmienia Piersią i Mlekiem Kobiecym, Dawczyni Krwi i Mleka Kobiecego. Mama wesołego synka i córeczki. Miłośniczka eco-life, slow-life, rodzicielstwa bliskości, wsi, rynków osiedlowych i jarmarków. Pasjonatka rowerów (całorocznie), eksperymentowania z dziećmi, karmienia piersią w różnych kulturach i wnętrzarstwa. Katoliczka.

W nawiązaniu do tematu przewodniego niniejszego portalu internetowego z zaciekawieniem przeczytałam artykuł z najnowszego numeru Medycyny Praktycznej – Ginekologii i Położnictwa o tytule jak wyżej. Zainteresowana byłam nie tylko z racji mojej fascynacji (zresztą na kanwie promowania wszystkiego, co naturalne) i zawodowym głębokim przekonaniem do pierwszeństwa porodów fizjologicznych nad zabiegowymi. Byłam ciekawa treści również ze względów osobistych – wszak sama mam „cesarską” przeszłość, a za kilka dni spodziewałam się porodu kolejnego dziecka (bez planowych wskazań do kolejnego cięcia).

Choć chcę się odnieść jedynie do tego właśnie artykułu, należy podkreślić, że ma on charakter wytycznych ustanowionych przez Royal College of Obstetricians and Gynaecologists z października 2015.

Artykuł rozważa wyniki badań naukowych stanowiących za lub przeciw porodom planowym drogą pochwową (vaginal birth after caesarean – VBAC) oraz elektywnym powtórnym cięciom cesarskim (elective repeat caesarean section – ERCS). Jest to niejako odzew na znaczny odsetek porodów zabiegowych (przykładowo w Walii, Irlandii Północnej i Szkocji w latach 2012-2013 wynosił kolejno 27,5, 29,8 i 27,3%). Tymczasem planowy VBAC stanowi bezpieczny klinicznie wybór dla większości kobiet, które przebyły jedno cięcie cesarskie w dolnym odcinku macicy, co ogranicza koszty finansowe oraz powikłania matczyne związane z wielokrotnym wykonywaniem tych operacji. W Australii zorganizowano specjalistyczne przychodnie położnicze ukierunkowane na opiekę nad kobietami, które przebyły cięcie cesarskie. Z założenia placówki te wspierają pacjentki w świadomym podjęciu decyzji o sposobie rozwiązania ciąży. W efekcie zwiększył się odsetek podjętych prób VBAC.

Planowy VBAC można zaproponować większości ciężarnych, które przebyły jedno cięcie cesarskie w sytuacji: ciąży pojedynczej, położenia podłużnego główkowego dziecka, po ukończeniu 37 tygodnia ciąży.

Przeciwskazaniami do VBAC: uprzednie pęknięcie macicy (zwiększone ryzyko powtórnego pęknięcia >=5%), cesarskie cięcie wykonane metodą klasyczną (zwiększone ryzyko pęknięcia macicy; cięcie w kształcie litery T lub J, niskie poziome nacięcie, znaczne, nieumyślne rozdarcie macicy stanowią wskazanie do zachowania szczególnej ostrożności przy podejmowaniu decyzji), ewentualnie powikłana blizna po uprzednim porodzie zabiegowym, inne bezwzględne przeciwskazania do porodu naturalnego, wcześniejsze operacje w obrębie macicy (ryzyko porównywalne co najmniej jak w przypadku VBAC), łożysko przodujące (ryzyko nieprawidłowego położenia łożyska wzrasta z kolejnymi cięciami cesarskimi).

Kobietom, które przebyły co najmniej 2 cięcia cesarskie można zaproponować poród drogą pochwową po konsultacji starszego położnika. Nie stwierdza się znamiennej różnicy w częstości pęknięcia macicy podczas porodu drogą pochwową po co najmniej 2 poprzedzających cięciach cesarskich.

Wskaźnik powodzenia VBAC po 2 cięciach cesarskich wynosi 71,1% (po jednym 72-75%), częstość pęknięcia macicy 1,36%, ryzyko powikłań jest porównywalne jak w przypadku powtórnego cięcia cesarskiego. U kobiet rodzących drogą pochwową po 2 przebytych cięciach cesarskich w porównaniu z kobietami po jednej takiej operacji większe są: częstość wycięcia macicy (56/10000 vs 10/10000) oraz przetoczeń krwi (1,99% vs 1,21%).

Kobiety planujące co najmniej 3 ciąże, które decydują się na ERCS należy poinformować o zwiększonym ryzyku powikłań operacyjnych (łożysko przodujące, łożysko przyrośnięte, konieczność histerektomii – wycięcia macicy), dlatego powinno się promować VBAC.

Do czynników zwiększających ryzyko pęknięcia macicy zalicza się: krótką przerwę między porodami (<12mcy), ciążę przenoszoną, wiek matki min. 40 lat, otyłość, niższą punktację oceniającą dojrzałość szyjki macicy w skali Bishopa, duże wymiary płodu (makrosomia), zmniejszoną grubość blizny (<2mm) po poprzednim cięciu cesarskim (ocena w USG). Jednakże czynniki te nie stanowią przeciwskazania do VBAC. Planowy VBAC wiąże się ze zwiększonym ryzykiem pęknięcia macicy wynoszącym 1/200 przypadków (0,5%) w sytuacji samoistnej czynności skurczowej i 0,54-1,40% gdy doszło do indukcji porodu.

Planowy VBAC i ERCS nie różnił się znacząco pod względem częstości przeprowadzonych histerektomii, występowania powikłań zatorowych, dokonywania przetoczenia krwi, występowania zapalenia błony śluzowej macicy. Próba VBAC zakończona niepowodzeniem w porównaniu z porodem drogą pochwową zakończonym sukcesem zwiększa ryzyko pęknięcia macicy (2,3% vs 0,1%), histerektomii (0,5% vs 0,1%), przetoczenia krwi (3,2% vs 1,2%) i zapalenia błony śluzowej macicy (7,7% vs 1,2%). Histerektomia była konieczna w 14-33% przypadków.

Podczas oczekiwania na samoistną inicjację planowego VBAC w 40 tygodniu ciąży odnotowuje się zwiększone ryzyko zgonu wewnątrzmacicznego o dodatkowe 10/10000 przypadków. Nieznana jest przyczyna tego zjawiska. Zgony okołoporodowe (wewnątrzmaciczne lub noworodka) w sytuacji planowego VBAC wynoszą 4/10000 (0,04%), z czego 1/3 jest spowodowana pęknięciem macicy. ERCS koreluje z ryzykiem zgonu okołoporodowego 1/10000 przypadków. Ryzyko zgonu okołoporodowego dziecka w związku z pęknięciem macicy podczas VBAC  określono na 4,5% lub 2-16% zależnie od badania.

Ryzyko zgonu matki w przypadku VBAC jest równe 4/100000, w ERCS 13/100000. Po ERCS w porównaniu z planowym VBAC występuje zwiększone ryzyko przejściowego tachypnoe (zwiększona częstość oddechów/min) u noworodków (4-5% vs 2-3%) oraz zespołu zaburzeń oddychania (0,5% vs <0,5%).

Powtarzanie ERCS koreluje ze zwiększonym ryzykiem wystąpienia łożyska przodującego, łożyska przyrośniętego i powikłań operacyjnych (np. histerektomii) podczas następnej ciąży i następnego porodu.

Kobiety po co najmniej jednym porodzie pochwowym są w grupie zwiększonej szansy powodzenia VBAC na poziomie 85-90%. Przebyty poród drogami natury stanowi niezależny czynnik zmniejszający ryzyko pęknięcia macicy.

Indukcja porodu, nieprzebycie w przeszłości porodu drogą pochwową, BMI przekraczające 30, cięcie cesarskie wykonane z powodu zahamowania postępu porodu lub zagrożenia życia dziecka, poprzedni zabieg wykonany ze wskazań nagłych (szczególnie w przypadku indukcji porodu zakończonej niepowodzeniem) są związane ze zwiększonym ryzykiem niepowodzenia VBAC. Stwierdzenie wszystkich czynników ryzyka pozwala oszacować, że VBAC zakończy się powodzeniem w 40% przypadków. Większą szansę powodzenia natomiast dają: wysoki wzrost matki, rasa biała, wiek poniżej 40 lat, BMI mniejszy od 30, ciąża przed 40 tygodniem, urodzeniowa masa ciała <4kg. Szansę tę zwiększają też samoistna inicjacja porodu, potylicowe wstawianie się główki dziecka, wyższa wyjściowa punktacja szyjki macicy w skali Bishopa.

W sytuacji porodu VBAC indukowanego/stymulowanego dochodzi do 2-3 krotnego zwiększania ryzyka pęknięcia macicy i ok. 1,5 krotnego zwiększenia ryzyka cięcia cesarskiego. Poród indukowany mechanicznie (amniotomia-nacięcie błon płodowych, cewnik Foley`a) jest związany z mniejszym ryzykiem rozejścia się blizny niż przy zastosowaniu prostaglandyn.

Planowy VBAC przed terminem porodu ma podobny wskaźnik powodzenia jak planowy VBAC w terminie porodu, ale obarczony jest mniejszym ryzykiem pęknięcia macicy.

Jak to zwykle w medycynie bywa, decyzje co do postępowania klinicznego zawierają w sobie zarówno szansę, jak i ryzyko. Sztuką jest dokonać rozsądnego, „chłodnego” bilansu. W chwili obecnej jestem już niestety po dwóch cięciach cesarskich, jednak artykuł dał mi cień nadziei…