Tag Archive | poród domowy

Krąg życia. Poród domowy po cesarskim cięciu (Kraków)

Poród po cięciu cesarskim w warunkach domowych jest rozwiązaniem niezalecanym w aktualnych światowych rekomendacjach dotyczących VBAC (m.in ACOG 2017 i SOGC 2018), ze względu na brak bezpośredniej dostępności sali operacyjnej niezbędnej w przypadku pęknięcia macicy. Jednak na świecie taki poród nie jest mimo wszystko zjawiskiem niespotykanym. Część kobiet decyduje się na HBAC w ucieczce przed szpitalną traumą lub z powodu braku możliwości znalezienia realnego wsparcia dla VBAC w szpitalach w ich regionie (nie rzadko dotyczy to kobiet po kilku cc, z dodatkowymi przeciwwskazaniami do porodu domowego). Badanie w formie wywiadów przeprowadzone przez  Keedle i in. wśród 12 kobiet rodzących po cc w domu w Australii wskazało właśnie na takie motywacje. W Polsce zdarzają się podobne sytuacje, czasem niestety wykraczające znacznie poza granice bezpieczeństwa. Dlatego wniosek autorów powyższego badania z powodzeniem można odnieść również do naszej rzeczywistości: „Procedury dotyczące VBAC i praktyki szpitalne powinny być elastyczne, aby umożliwiać kobietom wynegocjowanie takiej opieki jakiej oczekują.”

Czy poród domowy po cc (HBAC) jest więc opcją, którą powinniśmy wyeliminować z uwagi na bezpieczeństwo?Jako adwokat świadomego wyboru kobiety nie odważyłabym się podpisać pod takim twierdzeniem. W dużej mierze bowiem, ciężarne z cc w wywiadzie, decydując się na HBAC, podejmują racjonalną decyzję opartą o bilans prawdopodobnych zysków i zagrożeń obu opcji porodu (szpitalnego i domowego). Kobiety te znają i uwzględniają ryzyko pęknięcia macicy (oraz jego możliwe konsekwencje) i akceptują jego poziom (ok. 0,5%, a jak wskazują niektóre badania, w porodzie bez interwencji medycznych, nawet mniej – ok. 0,13 – 0,36% [ Źródło: RCOG 2015). Można także znaleźć badania wykazujące, iż poziom bezpieczeństwa porodu domowego (w szczególności stan urodzeniowy noworodków) u niektórych kobiet z cc w wywiadzie jest porównywalny z pierworódkami i kobietami rodzącymi drugie dziecko po przebytym PSN  (https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25180460ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/26098383). Szczególnie zdrowe kobiety w zdrowej ciąży mające za sobą niepowikłany VBAC wydają się być dobrymi kandydatkami do HBAC w kolejnej ciąży, z racji tego iż przebyty VBAC zwiększa nawet do ponad 90% szanse na kolejny poród naturalny i jest jednocześnie czynnikiem zmniejszającym ryzyko pęknięcia macicy. W niektórych miejscach za granicą (np. w Danii) właśnie takie „przypadki” mają szanse znaleźć wsparcie położnych w porodzie domowym.

W Polsce jednak poza kwestiami bezpieczeństwa, HBAC pozostaje opcją w większości niedostępną, ze względu na obecne uregulowania prawne, brak rozwiązań systemowych dla porodów domowych oraz nieprzychylność sporej części środowiska medycznego wobec porodów domowych w ogóle (o czym więcej tutaj).

Czy ma się to szanse zmienić? Czy chciałybyście, żeby się zmieniło?

Przeczytajcie historię Magdy, która po cięciu cesarskim w pierwszej ciąży, a następnie porodzie naturalnym w szpitalu (VBAC), zdecydowała się swoją trzecią córeczkę urodzić w domu.


Chyba w całej historii mojego trzeciego porodu najważniejsze dla mnie było to, co stało się dzień przed nim niż w trakcie. Termin porodu miałam wyznaczony na 06.04.2018. na każdym USG, z pomiarów płodu wychodziła dokładnie ta sama data. Pierwsza córa urodziła się kilka dni po terminie, druga – w dniu terminu, więc całą ciążę żyłam w przeświadczeniu, że urodzę przed terminem. Tymczasem dzień terminu nadszedł i nic się nie działo. Minął i dalej nic się nie działo. Tydzień po terminie zaczęłam się bardzo stresować. Ale nie o to, że coś jest nie tak z dzieckiem, tylko, że nie uda mi się urodzić nie tylko w domu, ale w ogóle naturalnie. Na badaniu KTG lekarze chcieli mnie już położyć w szpitalu, bo „przecież po terminie”, więc przestałam chodzić na KTG do szpitala. Wszystkie badania robiłam prywatnie, bo nie chciałam, żeby mnie ktoś straszył czy naciskał, że powinnam być w szpitalu (pomimo nienagannych wyników). 10 dni po terminie, w poniedziałek 16.04. byłam już w fatalnym stanie psychicznym – spięta i zmartwiona, cały czas zastanawiająca się, co będzie, jeśli poród się nie zacznie w ciągu najbliższych dni. Co więcej, moja położna od porodu domowego powiedziała, że będzie mnie miała pod opieką tylko do piątku. Czyli jeśli nie urodzę do piątku, to przyjdzie mi się zgłosić do szpitala, gdzie personel wyleje mi na głowę wiadro pomyj za to, że zgłaszam się tak późno. Tymczasem nadal nic nie zapowiadało, żeby poród miał się zacząć. Skurcze przepowiadające miałam każdego dnia od dwóch tygodni, ale nic z nich nie wynikało. Byłam już tak zestresowana, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Wsłuchiwałam się w swoje ciało i co chwilę zadawałam sobie pytanie: „czy to już?”. Coś mnie zabolało – czy to już? Dziecko więcej się rusza – czy to już? Dziecko mniej się rusza – czy to już? Pogoniło mnie do toalety – no to już na pewno musi być już! Dużo spacerowałam, wymyłam okna, wyszorowałam na kolanach cały taras (jeśli zastanawiacie się, gdzie się podziało trzecie „S”, to nic się nie martwcie, też było).

Wiem, możecie powiedzieć: „Ale o co chodzi? Trzeba było się tym tak nie spinać!”. Niestety, świat się dzieli na ludzi, którzy umieją przestać myśleć o rzeczach, na które nie mają wpływu (szczęściarze!) i na tych, którzy będą się zadręczać, aż doprowadzą się na granicę szaleństwa (to ja!).

We wtorek, 17.04. obudziłam się i zanim jeszcze wstałam z łóżka, to się popłakałam, że nadal nic się jeszcze nie zaczęło i na pewno skończy się tym, że pójdę do szpitala, a tam mnie najpierw opierdolą, a potem zastraszą śmiercią dziecka i zrobią cesarkę. I jak sobie tak leżałam i popłakiwałam, to dotarło do mnie, że mam dwie możliwości. Jedną jest dalej międlić to w głowie i co chwilę płakać i doprowadzać się do szaleństwa. A drugą jest… przestać to robić i poczekać do piątku. I pierwszy raz w życiu zdecydowałam, że nie mogę sobie robić takiej krzywdy. Że moim głównym zadaniem jest zatroszczyć się o siebie i w związku z tym muszę przestać. I… przestałam. Spędziłam bardzo miły dzień nie myśląc o tym kompletnie. Zamiast robić wszystko to, co powinno przyspieszyć poród, ja zrobiłam dokładnie na odwrót. Zamiast wysiłku fizycznego – leżenie na kanapie i oglądanie Mad mena. Moim największym wysiłkiem tamtego dnia było pomalowanie sobie paznokci u stóp na czerwono (ej, to BYŁ spory wysiłek i akrobacja dla kobiety w 10-tym miesiącu ciąży). Co więcej, nie musiałam odbierać Starszej z przedszkola, bo mama jednego z jej kolegów (dzięki Madzia!) zaproponowała, że ją zabierze do siebie. A w ciągu dnia zadzwoniła i zaproponowała, że Starsza może zostać na noc i ona ją rano odwiezie z powrotem do przedszkola (dzięki, dzięki, dzięki, Madzia!).

W nocy odeszły mi wody, gdy wstałam zrobić siku. Najpierw poczułam straszną ulgę – wody nie były zielone, nie trzeba jechać do szpitala. Obudziłam Pawła, zaczęliśmy liczyć skurcze. Regularne, co 5 minut, niezbyt bolesne. Zadzwoniliśmy po położną i po moją przyjaciółkę Marysię, która miała się zająć dziewczynami. Wiedziałam, że rodzenie w nieposprzątanym mieszkaniu będzie mi przeszkadzać, więc zajęliśmy się ogarnianiem domu. Sprzątaliśmy porozrzucane rzeczy, ja myłam toaletę, Paweł zamiatał. Było w tym coś radosnego i odświętnego – oto szykujemy nasz dom na pojawienie się Ważnego Gościa. Już wtedy pomyślałam, że to cudowne, że zamiast w panice pakować się i jechać do szpitala, mogę w spokoju zdejmować wyschnięte pranie z suszki.

Koło piątej dotarła Marysia i położna Wiola. Skurcze się wyciszyły, pojawiały się co 10 minut i nie były bolesne. Po 6 obudziła się Młodsza, zjedliśmy razem śniadanie. Marysia nastawia rosół. Powiedziałam Wioli, że czuję, że muszę chodzić i czy mogę iść na spacer. Poszłam pospacerować z Marysią, był piękny, słoneczny poranek. Potem odprowadziłyśmy wspólnie Młodszą do żłobka. Pani opiekunka zapytała: „A to Pani jeszcze nie urodziła?”, a mnie się chciało śmiać, bo przecież ja WŁAŚNIE w tym momencie rodziłam.

Wróciłyśmy do domu, gdzie już czekała przywieziona Starsza. Akcja się nie rozkręcała, Wiola zaproponowała, żebym weszła do wanny. Po pół godziny wyszłam, Wiola powiedziała, że musimy czekać, ona jedzie, a ja dobrze by było, żebym położyła się i przespała. Niedługo po wyjściu położnej, Marysia zabrała Starszą i pojechały do miasta. Prawie natychmiast po ich wyjściu akcja nagle ruszyła, skurcze były co 5 minut i o wiele boleśniejsze niż wcześniej. Zrozumiałam, moje ciało uznało, że nie chce dzieci przy porodzie. Zadzwoniliśmy do Marysi, żeby nie wracała i po położną, żeby wracała. Po powrocie zbadała mnie – 5 cm, sztywna szyjka, jeszcze daleko. Dalej potrzebowałam chodzić. Poszłam na spacer z Pawłem, na każdym skurczu ściskałam go za ramię, później na skurczach klękałam i opierałam się na ławce, a potem szliśmy dalej. Po powrocie skurcze były już mocno bolesne. Pomiędzy skurczami odpoczywałam siedząc na krześle i opierając się na piłce, na skurczu nadal miałam ogromną potrzebę poruszania się. Gdy skurcz się zaczynał, zrywałam się z krzesła, Paweł łapał mnie za ręce i prowadzał mnie po całym mieszkaniu. Opierałam się o niego, zamykałam oczy i starałam się głęboko oddychać. Wiola prosiła, żebym chodziła wysoko podnosząc kolana, żeby Mała lepiej się wstawiała. Kolejne badanie – 7cm, Wiola robi mi masaż szyjki. Bóle zmieniają się – nagle przy każdym skurczu zaczynają mnie boleć biodra. Ból jest straszny, mam wrażenie, że coś mi rozsadza stawy biodrowe od środka. Wiola stara się coś zaradzić, ale to nie jest typowy ból porodowy i nic, co robi, nie przynosi ulgi. Proponuje wejście do wanny. Siedzę w ciepłej wodzie, jest mi niezbyt wygodnie, bo wanna jest mała i dość płytka. Paweł jest cały czas przy mnie, polewa mi brzuch wodą. W wodzie ból nie jest tak dojmujący. Zaczynam na każdym skurczu prosić Małą, żeby się pospieszyła, tłumaczyć, że już nie mam siły. Wychodzę z wanny, straszliwy ból bioder wraca. Wytrzymuję kilka skurczy opierając się o stół w salonie, żadna pozycja nie przynosi ulgi. Jestem strasznie zmęczona, nogi mi drżą, jak po wielokilometrowym biegu. Kładę się na boku na narożniku w salonie. Paweł jest cały czas przy mnie, teraz dołącza do niego Wiola. Bada mnie, jest 10 cm rozwarcia, ale nie pojawiają się skurcze parte. Wiola mówi, że musimy czekać na parte, ja jestem zdezorientowana i straszliwie zmęczona. Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem, jak to możliwe, że jest rozwarcie, a nadal są skurcze z I fazy porodu. Pytam się Wioli, ale nie jestem w stanie zrozumieć jej tłumaczenia. Skurcze razem z bólem bioder tworzą mieszankę, która wyciska ze mnie resztki sił. Wiola zaczyna się mnie pytać czy dam radę i czy chcę jednak jechać do szpitala. Chce mi się śmiać z tej porpozycji, ale nie mam siły tego zrobić. W mojej głowie szybko robię przegląd sytuacji i stwierdzam, że to nic nie da. Ja chcę, by ten straszliwy ból skończył się już, w tej chwili. Co da mi szpital? Nikt mi nie da znieczulenia przy 10 cm rozwarcia. Albo wycisną ze mnie dziecko albo zrobią mi cesarkę. Nie ma już odwrotu, muszę dać radę.

Odpoczynek pomiędzy skurczami, jeszcze jest całkiem spoko.

Kładę się na narożniku w salonie. Próbuję zasypiać między skurczami, ale ból bioder nie ustępuje nawet wtedy i nie pozwala odpocząć. Dostaję dreszczy z zimna (leżę nago, nie pamiętam, kiedy się rozebrałam). Paweł przykrywa mnie kocem, Wiola pomiędzy skurczami poi gorącą, bardzo słodką herbatą. Nagle przychodzi pierwszy skurcz party i jest to wstrząsające doznanie. To jest jakaś potężna siła, kompletnie nie do okiełznania. Krzyczę z całych sił. Po skurczu Wiola mnie chwali, mówi, że pięknie wypycham Małą, słuchamy jej tętna, wszystko jest w porządku. Wiola mówi, że mogę rodzić na leżąco, ale jej się wydaje, że lepiej mi będzie w innej pozycji. Proponuje, żebym klękła przy narożniku. Przeniesienie ciała z pozycji leżącej do klęku wydaje mi się ponad moje siły, całe ciało mi drży, jest mi na zmianę gorąco i zimno. Klękam, Paweł siedzi na narożniku, trzyma mnie za ręce. Nadchodzi kolejny skurcz, krzyczę w poduszki, słyszę swój własny krzyk i nie mogę uwierzyć, że jestem w stanie wydać z siebie takie dźwięki. Wiola klęczy za mną, mówi, że pięknie mi idzie. Czuję, jak po każdym skurczu główka się cofa, mówię Wioli o tym, ona tłumaczy, że tak ma być, dzięki temu wszystko się dzieje delikatnie i nic mi nie pęknie. Kolejny skurcz, wydaje mi się, że nie jestem w stanie wytrzymać ani jednego więcej. Wiola mówi, że widać już główkę, prowadzi moją rękę, czuję pod palcami delikatne włoski usmarowane w jakiejś mazi. Kolejny skurcz, wychodzi główka, Wiola mówi, że jest piękna, że się uśmiecha. Ostatni skurcz, czuję, jak ciałko Małej wysuwa się ze mnie, patrzę w dół, widzę, jak wylewa się ze mnie ogrom krwi. Wiola podaje mi Małą pomiędzy moimi nogami, pyta: „Trzymasz? Trzymasz ją?”. Obejmuję Małą, jest różowiutka i czysta, cała śliska, Paweł i Wiola pomagają mi się odwrócić i usiąść. Siedzę na podłodze w naszym domu, w kałuży krwi, obejmuję naszą piękną, małą córeczkę, śmieję się, Paweł siada obok mnie, płacze. Wiola wychodzi z pokoju.

Za jakiś czas wraca, przecinamy pępowinę. Pytam się Wioli, czy bardzo popękałam, w końcu jest tyle krwi. Wiola mówi, że wcale, a krew to wynik tego, że łożysko już zaczęło się odrywać. Nagle pojawia się straszliwie bolesny skurcz, zaczynam płakać, jak to możliwe, że to nie koniec tego bólu? Wiola mówi, żebym z powrotem klękła, Paweł zabiera Małą. Rodzę łożysko w trzech potwornie bolesnych skurczach. Sadzają mnie na narożniku, dostaję Maleńką owiniętą w pieluchy, próbuję ją przystawić. Wiola zabiera miskę z łożyskiem i idzie je obejrzeć w łazience. Paweł siada obok mnie. Nie wiem, ile czasu tak siedzimy. Wiola poi mnie gorącym rosołem, co chwilę sprawdza, jak obkurcza się macica, nadal mocno krwawię, co widać, że trochę ją niepokoi. Za jakiś czas idę się wykąpać. Wraca Marysia ze swoim mężem, przyprowadzają dziewczynki. Dziewczyny siadają koło mnie, są zachwycone malutkim dzidziusiem. Wszyscy razem siadamy do stołu i jemy rosół na kolację. [tak naprawdę Marysia przyprowadziła dziewczynki raz, a potem wyszła z nimi jeszcze na dwie godziny i dopiero wróciła i zjedliśmy kolację, ale ja zupełnie tego nie pamiętam.]

Pierwsze spotkanie z siostrami.

Refleksje Magdy:

Ten poród nie był dla mnie przeżyciem mistycznym. Większą część porodu czułam się (pomimo nasilającego się bólu) dobrze, bezpiecznie, spokojnie. Wczuwałam się w swoje ciało i wiedziałam, czego potrzebuję, by bolało mniej i poród przebiegał płynnie. Problemy zaczęły się wraz z bólem bioder mniej więcej na 2 godziny przed końcem. Ból był tak wszechogarniający, że straciłam kontakt ze swoim ciałem. Straciłam kompletnie kontrolę, nie byłam w stanie zrobić nic, by ulżyć sobie w cierpieniu, czułam się bezbronna. Na wszystkie próby pomocy ze strony Wioli i jej pytania, czy tak jest mi lepiej, a może jednak jeszcze jakoś inaczej, odpowiadałam nieprzytomnym: „nie wiem, nie wiem”. Także tak, ta część porodu była najboleśniejszym doświadczeniem w moim życiu. Nigdy nie przeżyłam czegoś nawet odrobinę zbliżonego.

Myślę, że pierwsze 24 godziny po porodzie moja głowa najbardziej zajęta była próbą przyswojenia sobie i jakoś poukładania, jak to możliwe, że to tak straszliwie bolało. Ale pomimo tego nie mam złych wspomnień z porodu, nie czuję się źle. Co więcej, gdybym mogła wrócić i zdecydować jeszcze raz, to podjęłabym taką samą decyzję. Dlaczego?

W całym tym doświadczeniu było coś takiego szalenie oczywistego… nie wiem, czy to dobre słowo… może bardziej „naturalnego”? Teraz całą sobą mam poczucie, że dom to jest miejsce, gdzie ludzie nie tylko żyją, ale powinni przychodzić na świat i umierać. To daje jakiś taki spokój i poczucie, że wszystko jest dobrze i tak, jak powinno być. Krąg życia. Dom to jest miejsce, gdzie powinniśmy witać nowe życie.

Niesamowite było dla mnie ile we mnie nagle spokoju, ile cierpliwości zarówno wobec Małej, jak i wobec dziewczyn. Że pomimo niewyspania i zmęczenia czuję się spokojna. Wiem, że robię dobrze, wiem, że wszystko, co trudne, niedługo minie. Co więcej, minie tym szybciej, im więcej ja zachowam spokoju. Nie mogłam się nadziwić, że gdy ja jestem pełna spokoju, to cały nasz dom, cała nasza rodzina jest spokojna. Patrzyłam na spokojne, radosne dziewczynki, które bawiły się razem zgodnie i radośnie, przytulałam się do Pawła, patrzyłam na śpiącą w chuście Małą. Tydzień po porodzie nasza rodzina nadal „unosiła się nad ziemią”. Teraz widzę, jaką matką mogę być, gdy zatroszczę się o… siebie samą. Jaką matką mogłabym być dla Najstarszej, gdyby tylko nikt nie zniszczył naszego powitania i naszych pierwszych wspólnych dni. Z jednej strony czuję straszny smutek, że nie potrafiłam być taka dla żadnej z dziewczyn wtedy, na początku. Z drugiej strony cieszę się, że mogą mieć taką matkę teraz.

To jest to, co zyskałam dzięki porodowi domowemu – początek, którego nikt nam nie zburzył, nie utrudnił. Dzięki temu wiem, jaka mogę być. I nawet, gdy w różnych momentach będzie mi gorzej, to będę miała w pamięci, że potrafię być też świetną matką i że da się do tego wrócić. I one też będą to wiedziały.

Więcej refleksji Magdy, zdjęć, a także historia porodowa widziana oczami jej męża Pawła oraz przyjaciółki Marysi na blogu Magdy: http://www.matkaskaut.pl/porod-domowy-po-cesarskim-cieciu-historia-moja-i-pawla/

Nic bym nie zmieniła w moim porodzie, no może upewniłabym się, że kamera jest włączona;) (Wielka Brytania)

Porody domowe po cięciu cesarskim (HBAC) są w Polsce tematem trudnym. Z wielu powodów, o których między innymi tutaj. Mam jednak szczerą nadzieję, że dobrniemy kiedyś do takich realiów jakie opisuje bohaterka dzisiejszej historii, Julia, która doświadczyła szczęśliwego HBACu po bardzo trudnym pierwszym porodzie i po stracie maleństwa w kolejnej ciąży.

Pierwszy poród w lipcu 2014. Kupiliśmy voucher na usg bo nie miałam żadnych objawów ciąży (w Anglii nie robią usg do 12 tygodnia). Nie byłam również pewna, kiedy zaszliśmy w ciąże, wiec ciekawość wygrała. Okazało się, że byłam w 7 tygodniu i nosiłam bliźniaki! Szok. Niestety na usg w 12 tygodniu zobaczyliśmy tylko jedno dziecko, drugie zniknęło. Dalej ciąża przebiegała bezproblemowo. Dzidzia długo dała na siebie czekać. 41+5 zgodziłam się na masaż szyjki. Następnego dnia od 4.30 zaczęły się skurcze, od razu co 3 minuty. O 10 byliśmy w szpitalu, 2cm rozwarcia. Poszliśmy na długi spacer (nie mogliśmy wrócić do domu bo trwało Tour the France i Londyn był nie przejezdny). Było piękne lato i wspaniała pogoda. O 16 z powrotem w szpitalu, 3cm…przyjęli nas na oddział nadzorowany tylko przez położne ale zostałam poinformowana, że o północy skończę 42tyg i muszą mnie przenieść do szpitala. Skurcze cały czas co 3 min, takie że nie mogę mówić. No i tak się skończyło. Dostałam znieczulenie, przebili wody. O 6 rano epidural, oksytocyna. Rozwarcie na 5cm. Dostałam wysokiej gorączki. Cały czas byłam przypięta do Ktg. Mała zaczęła się denerwować. Dozowałam sama znieczulenie i cały czas byłam w bólu bo chciałam czuć kiedy przeć. O 14 przyszedł lekarz i powiedział, ze to już za długo trwa. Zgodziłam się. Po 36h przyszła na świat Mia, 4kg i 56cm, cala zdrowa. Niestety ze względu na moja gorączkę musieli jej podać antybiotyk. W szpitalu zostałam 5 dni – ten czas wspominam najgorzej. Istna męka. Potem problem z karmieniem. Mała przez 5 tygodni nie odzyskała wagi urodzeniowej. Wyłam z bólu przy dostawianiu. Przez 2 miesiące odciągałam mleko co 2h. Kiedy skończyła 3 miesiące zaczęła jeść normalnie z piersi i już nigdy nie użyłam laktatora – samoodstawila się w 27 miesiącu, kiedy byłam w 5 miesiącu ciąży).

Ciągle myślałam o tym co źle zrobiłam, dlaczego się lepiej nie przygotowałam. Nikt z mojej rodziny nigdy nie miał cesarki. Ja takie szerokie biodra, nie pomyślała bym, że mi się to przytrafi. Byłam całkowicie rozbita. Jak Mia skończyła rok zdecydowaliśmy, że pora na następne dziecko. Wyliczyłam kiedy 'to’ zrobić aby urodziła się również w lipcu 2 lata po cesarce. Trafiliśmy bez problemów, idealnie. Niestety na usg w 12 tygodniu okazało się, że nie ma akcji serca. Mały (jestem pewna, że to był chłopak) odszedł koło 9 tygodnia. Czekałam tydzień na poronienie. I znowu o 4.30 zaczęły się skurcze. Urodziłam.

Od razu zaczęliśmy się starać o kolejne dziecko. Zajęło nam to 4 miesiące i się udało. Po poronieniu ciąża to już nie to samo. Ciągły stres, przy każdej wizycie w łazience bicie serca. Na usg w 12 tygodniu myślałam, ze umrę, ale okazało się, że wszystko było w porządku. Tym razem przygotowałam się należycie. Hypnobirthing, daktyle, maliny, wiesiołek no i to co standardowo czyli zdrowa dieta, soki warzywne i różne naturalne suplementy i witaminy. Studiowałam aromaterapie, homeopatie i stosowałam się do zaleceń spinning babies. Byłam gotowa na długa walkę i przygotowałam się na wypadek, gdyby dzidzia miała się znowu urodzić długo po terminie lub gdyby była w złej pozycji. Zdecydowałam, że poród domowy będzie najlepszym wyborem. Nie chciałam być w szpitalu – za dużo wspomnień, które mogłyby zatrzymać akcje. Załatwiłam basen, tens machine i piłkę. Skontaktowałam się z położnymi od porodów domowych i bez problemu przyjęły mnie pod skrzydła. Miałam dwa USG w 12 i 20 tyg. Nie widziałam ginekologa, nikt mi nic nie mierzył ani nie dotykał. Położne nie widziały żadnego problemu (przyjmują kilka HBAC’òw w tygodniu). Miałam prowadząca położna, która najpierw co 3 potem co 2 tygodnie przychodziła do mnie do domu. Ciąża przebiegła bezproblemowo.

23 luty – równo 40 tydzień Mama, która przyleciała z Pl tydzień wcześniej, wzięła Mie na długi spacer. Ja poczułam, że muszę ogarnąć mieszkanie. Umyłam podłogi, cała łazienkę, nawet ściany. Zrobiłam 3 prania i tak mi zleciał cały dzień. Pod wieczór zaczęły mnie boleć plecy. Przeczytałam Mii książkę i poczułam pierwsze nieprzyjemne uczucie w dole brzucha. Ok 8 kiedy mała już spała a napięcia powracały postanowiłam się wykapać aby sprawdzić czy akcja się zatrzyma. Nic to nie dało, wiec położyłam się myśląc, że to jeszcze nie to. Poleżałam 20 min, następnie skakałam na piłce. Było mi niewygodnie. Zaczęłam mierzyć – skurcze były co 4 min. Potem poszłam oddychać na balkon i w kuchni. Słuchałam Hypnobirthing. Podłączyliśmy Tens – duża ulga. Klęczałam na podłodze, wieszałam się na pralce, wystawiałam głowę na dwór, aby lepiej oddychać. Mój partner zaczął pompować basen i wszystko przygotowywać.

Zaczęły odchodzić wody. Mama poszła spać do małej. O 23.30 zadzwoniłam do położnej. Powiedziała aby jeszcze poczekać i zadzwonić jak skurcze będą częstsze. 24 luty O 0.30 zadzwoniłam ponownie bo w zasadzie od godziny czułam, że chce przeć ale myślałam sobie, że to jest niemożliwe, nie mogłam uwierzyć, że tak szybko mogło by się wszystko wydarzyć. Położna powiedziała, że już jedzie. Ja w tym czasie byłam już w basenie.

IMG_8046

Przyjechała, zmierzyła ciśnienie, serce dzidzi. Musiałam się położyć na sprawdzenie rozwarcia – jak można rodzić na leżąco?!!! Położna była powolna, wkurzała mnie. Skurcze przychodziły jeden za drugim, a ona się pyta czy mogę nasikać na paseczek?! Odmówiłam. W końcu sprawdziła rozwarcie i tak jak myślałam 10cm. Szybko wskoczyłam do basenu i zajęłam się parciem. Zawołaliśmy moja mamę. Nie krzyczałam, byłam bardzo spokojna i skupiona. Po ok 20 min urodziła się Nina. Miałam ja urodzić samym oddechem ale chęć parcia była poza mną. Myślę, że jeżeli zaufałabym instynktowi to urodziłabym godzinę wcześniej, ale po tak traumatycznym poprzednim porodzie naprawdę się nie spodziewałam. Nie było kryzysu 7 cm ani przerwy pomiędzy skurczami a partymi. Nie mogłam w to uwierzyć. Położna powstrzymała mnie jak wychodziła głowa, bo byłam gotowa ja wystrzelić. Piekło i myślałam, że rozerwie mi łechtaczkę. Złapałam Ninę pod woda i wyciągnęłam na siebie. Leżałyśmy tak 40min.

Przyjechała druga położna. Potem tata kangurował a ja próbowałam urodzić łożysko. Niestety nie chciało się odkleić. Po 2 godzinach czekania zdecydowałam, że chce zastrzyk bo inaczej musiałabym jechać do szpitala. No i zadziałał. Po 5 min z mała na piersi, na kanapie wypchnęłam łożysko. W końcu położne mogły pojechać do domu. Mała ważyła 3800 g, głowa 34cm i 54cm długości. Bolało, ale nie popękałam. Byłam mega głodna i od razu opróżniłam pół lodówki. Otworzyliśmy szampana i ok 5 poszliśmy spać, tzn. ja poszłam, bo właśnie obudziła się Mia, wiec tatuś musiał się nią zająć. Nawet nie płakałam jak się urodziła, byłam w takim szoku. Nie miałam ‘baby blues’ ani problemu z karmieniem. Wiem, że zrobiłam wszystko, aby ta kruszynka miała jak najlepszy start. Jestem bardzo szczęśliwa. Aż głupio się czuje, że było tak łatwo.

Myślę, że udany HBAC zawdzięczam dobremu ułożeniu dziecka (może dzięki ćwiczeniom) oraz mojej wiedzy, która dała mi spokój i wiarę w to, że moje dziecko nie będzie za duże, aby ze mnie wyjść, i że jestem w stanie je urodzić. Nic bym nie zmieniła w moim porodzie, no może upewniłabym się, że kamera jest włączona;). W domu czułam się bezpiecznie, byłam wśród bliskich, nie martwiłam się o Mie, wiedziałam że smacznie śpi za ścianą. Szpital jest niedaleko a położne naprawdę wiedzą, co robią. Ani ja ani one nie ryzykowałyby, gdyby pojawiły się jakiekolwiek komplikacje. Pomogła również ogólna postawa – nikt się specjalnie nie dziwił, że chce rodzić w domu. Większość moich znajomych urodziło w domu lub rodziło, ale zostało przewiezionych do szpitala w trakcie porodu z różnych powodów. Dziewczyny, wierzcie w siebie, jesteście do tego stworzone. Zawsze warto spróbować. Życzę wam powodzenia.

Spełnione marzenie (Drohiczyn)

Przez ciernie od gwiazdPoród prawie idealny… Spełnione marzenie… Tytuły historii porodowych doskonale pokazują drogę, którą przebyła Agata w kolejnych odsłonach swego macierzyństwa. Oto opowieść o narodzinach jej 5tej pociechy – był to 4 VBAC i 3 poród domowy.

Koniec ostatniego porodu, który tak jak wszystkie dotychczasowe- był długi i męczący, to poczucie, że jeszcze kogoś nam brakuje. I tak po 2,5 roku czekam w końcu na narodziny mojej 2 córeczki, tym samym na 5 poród, 4 vbac i 3 domowy. I tak jak trauma a nawet wspomnienie po pierwszym cięciu dawno wyblakło, tak towarzyszy mi wspomnienie moich ostatnich 3 porodów sn, które postępowały w powolnym tempie, doprowadzając mnie do miejsca , gdy ze łzami w oczach pytałam położnej ”kiedy w końcu urodzę ?” Były cudowne, niemal idealne, gdyby nie to, że tak okropnie męczące.

Tym razem od kilku miesięcy mieszkamy na Podlasiu, gdzie trafiłam już będąc w ciąży i licząc się z powrotem w moje strony, aby urodzić w domu z nasza stałą położną. „Przypadkiem” natknęłam się na informację o położnych przyjmujących porody domowe w okolicy i po kilku niepewnych miesiącach, co do naszego pobytu, miesiąc przed porodem w końcu się spotykamy. Wiem już, że przyjdzie mi rodzić na Podlasiu; z nową położną, w nowy sposób, bo wiem, że tym razem chce mieć basen z wodą ( której do tej pory unikałam, ze względu na pogląd, iż może osłabić moja i tak wątła akcje porodową ). Położne są wspaniałe- pełne pasji, pozytywnego nastawienia, co i mnie nastraja bardzo pozytywnie do porodu- ze względu na odległość- kolejny raz spotkamy się podczas porodu. Termin z poczęcia mam na 4-6 kwietnia, zaopatruję się w olejki eteryczne na każda porodową okazję- uspokojenie, lęk, wzmocnienie skurczy oraz dyfuzor, jest i basen i regularny fitness od 4 m-ca ciąży. Raczę się także wiesiołkiem i herbatką z liści malin

Mija 4,5,6 kwietnia- zaczynam się stresować. Maluch z brzuchu wierci się niemożliwie- jak nigdy dotąd. Ja ledwo się ruszam, czuję, że miednica rozpadnie mi się na 2 części jak jeszcze trochę to potrwa. 7 kwietnia- pada propozycja wypicia koktajlu, rozmawiam z kilkoma dziewczynami i decyduję się po konsultacjach z położna wypić. Po 5-6 godzinach łapią mnie skurcze, ale nic ciekawego się nie dzieje. O 23 zasypiam jak dziecko i śpię do rana. Jest piątek. O 14 wypijam kolejną porcję, o 16 mąż zabiera resztę dzieci na zajęcia sportowe a ja idę spać ( czeka mnie 5 poród- spię kiedy tylko mogę- bo nie znam dnia ani godziny). Wracają o 18, budzę się i godzinę później łapią mnie drobne skurcze. Nie budzą jednak sobą mego większego zainteresowania. O 21 zaczynam się irytować, że dzieci jeszcze nie śpią. Cóż poród w nocy to chyba nie najgorszy pomysł… O 22 wszyscy łącznie z mężem śpią- wstaję i budzę go, bo chyba na coś się zanosi. Konsultuje czy napełniamy basen ( mamy bardzo mały bojler i czas napełnienia może się wydłużyć ze względu na grzanie wody) Mąż bez zbędnego wnikania zajmuje się basenem, a ja przez następną godzinę zastanawiam się czy rodzę czy może znowu pójdę spać. O 23.16 w końcu decyduję się dzwonić do położnej- mają do mnie kawałek, więc nie ma co zwlekać. Następną godzinę zastanawiam się czy dobrze zrobiłam dzwoniąc 😉 Mąż nadal napełnia basen.

Jest cicha, spokojna noc. Skurcze pojawiają się dość regularnie i najlepiej znoszę je stojąc- są wtedy najmocniejsze, a ja bardzo chcę żeby rozwarcie szło szybciej. O 1 zaczynam się rozklejać- jak dobrze liczę, to najwcześniej urodzę o 8-9 rano, do tej pory będę wykończona, w zasadzie już mam dość i chce mi się płakać- ratuje się olejkiem geraniowym i po kilku minutach jestem spokojniejsza. 1.30 czekam z niecierpliwością na położne. Powinny już być. O 2 już mam zamiar wejść do basenu, gdy przyjeżdżają, więc odziewam się spowrotem i witam. Tak jak sądziłam, mam niecałe 5 cm rozwarcia i mięciutką szyjkę ( czy to wiesiołek czy olej rycynowy sprawił?). Siadamy sobie z położnymi na sofie i gadamy. Jest bardzo sympatycznie i tak mija ponad godzina, do czasu aż moja 2,5 letnia córcia zaczyna płakać. W tym czasie trzeba podnieść temperaturę wody w basenie, bo mąż nalał za dużo zimnej, wiec wykorzystuję ten czas na próbę uśpienia dziecka. Musze przyznać, że ostatnie 1,5 godziny dość mocno odpoczęłam, bo skurcze nie pojawiały się zbyt często i intensywnie. Około 4 chcę już być w wodzie, mąż zajmuje się dzieckiem i koniec końców bierze małą na naszą „porodówkę”, ja wchodzę do wody i jest mi cudownie. Dyfuzor napełnia pokój zapachem gożdzików i cynamonu- jak w święta Bożego Narodzenia- specjalnej mieszanki porodowej, wzmagającej skurcze- chyba jest efektywny. Światło jest zgaszone, pali się tylko zmieniająca kolory ledowa lampka. Mąż siedzi na fotelu, położne siadają obok basenu na podłodze- jaka cudowna, spokojna atmosfera. W wodzie czuje się zrelaksowana i wolna od spięcia jakie towarzyszy skurczom na lądzie. Nie mogę tak panować nad swoim ciałem i kontrolować go, dlatego charakter skurczy zdecydowanie się zmienia.Drugi skurcz w wodzie jest tak intensywny jakiego nie doświadczyłam przy żadnym porodzie- czuję, ze dziecko obniża się w kanale, czuję, że niczego nie mogę kontrolować, mam wrażenie, że chyba umrę i czuje plum- pękający pęcherz . Położna mnie bada -jest 7 cm. Kolejny skurcz i zaczyna mnie popierać, następny i chyba kolejny to już będą skurcze parte. Tak faktycznie się dzieje. Na 5 skurczu czuję jak dzidziuś wchodzi w kanał i zaraz się urodzi. Trzymam się uchwytów, skurcze parte jak zwykle powalają mnie intensywnością, skupiam się tylko na tym, by urodzić. Położna pyta czy chce dotknąć wyłaniającej się główki, ale szczerze mówiąc boję się w ogóle ruszyć i chyba wole mieć już dziecko na rękach, na co z resztą nie musze długo czekać, czuje to charakterystyczne rozpieranie – tak samo czułam podczas pierwszego vbac w podobnej pozycji. Za chwilkę maleńkie ciałko jest już w moich ramionach. Nie płacze, jest tak spokojna, ze pytam się czy wszystko z nią w porządku. Starsza siostra zaraz podchodzi zachwycona, ze jest dzidziuś, mąż budzi starszych braci, którzy chwilkę po 5 rano witają najmłodszą siostrę. Ja jestem w szoku, że to tak szybko- tak to można rodzić. Nie czuję zmęczenia. Siedzimy sobie z malutką w wodzie, dzieci ją oglądają, położne robią zdjęcia.

Dom to najlepsze miejsce na poród, na przyjęcie swojego dziecka w spokojnych, komfortowych warunkach. Potem wychodzę na ląd urodzić łożysko, a dzieci idą z druga położna i mężem zważyć siostrę- 4200 g i 58 cm- to jak na razie rekord Ja bez otarć i większych uszczerbków na ciele wyciągam się z przyjemnością na łóżku jakiś kwadrans później. Tak bardzo obawiałam się męczącego porodu i tak bardzo miałam nadzieję, na szybszy koniec. I tak się stało. To nowa jakość porodu w moim porodowym doświadczeniu, aż chce się to powtórzyć…

13120855_1604995186458596_1721901930_o

Przekraczając granice niemożliwego… HBA2C po przejściach i VBACowe pośladki

Historia, która może wprawić w zachwyt lub oburzenie, ale z pewnością historia, wobec której nie można przejść obojętnie. Zdecydowałam się nią z Wami podzielić nie po to by zachęcać do porodu domowego w warunkach podwyższonego ryzyka położniczego czy też propagować poród bez asysty medycznej, ale by kolejny raz pokazać Wam jak wiele rzeczy jest możliwych i jak wiele (choć nie wszystko i o tym też warto pamiętać) zależy od Was:)

Słuchaj rozmowy Ewy Niteckiej z Anną Powideł na antenie radia Wnet

keep-calm-and-vba2c-on

Cud (Wielka Brytania)

Vohla opublikowała swoją historię porodową w formie kilkudziesięciominutowego filmiku już jakiś czas temu. Dziś chciałabym ją przypomnieć, bo opowieść jest zaiste niesamowita.

Skurcze rozpoczęły się we wtorek wieczorem, ale narodziny nastąpiły dwa dni później. W międzyczasie skurcze zdążyły stracić na swej intensywności, a nastrój porodowy zdążył się załamać.

Ostatnią nadzieją miał być test z basenem. Ruszy czy nie? Wydawało się, że rusza. Nadzieja została wzniecona.

Jednak po kolejnych kilku godzinach wobec nikłego postępu porodu oraz słabych i rzadkich (co 10 – 15 minut) skurczy, Vohla, będąca z wykształcenia położną, wiedziała już, że poród odbiega od fizjologii.

Była rozmowa z doulą, pogodzenie się z koniecznością porodu w szpitalu, z wizją stymulacji oksytocyną i prawdopodobieństwem kolejnego cięcia.

A potem… potem była modlitwa o CUD. Przypływ aktywności. I nagle…. uczucie PARCIA!

Niewarygodne! A jednak prawdziwe – w badaniu szyjka rozwarta na 8 cm.

Jednak od tego momentu do urodzenia maleństwa minęło jeszcze sporo czasu. Faza parcia trwała 5 godzin!

Vohla urodziła zdrową córeczkę. Położne, wezwane pod sam koniec porodu, nie zdążyły dotrzeć przed jej pojawieniem się. Obyło się bez komplikacji zarówno dla dziecka jak i mamy.

Oto cała historia Vohli opowiadana przez nią samą:

Zachęcam też do odwiedzenia strony MamClub, gdzie znajdziecie dodatkowo zdjęcia porodowe Vohli: http://www.mamclub.pl/moja-historia-porodova/

 

Poród prawie idealny (Łódź)

Jakiś czas temu na portalu zagościła historia trzech porodów Agaty – pierwszego-cesarskiego, drugiego – naturalnego w szpitalu i trzeciego – VBACu domowego (http://naturalniepocesarce.pl/?p=316). Dziś publikujemy następną wzruszającą opowieść tej mamy – o cudownych domowych narodzinach jej czwartego dzieciątka.

Czwarta ciąża. Trzeci poród sn po pierwszej cesarce. Drugi domowy. Jak inaczej się czuję niż poprzednio, już wiem, co nas czeka, wiem jak przygotować się do porodu w domu, położna jest gotowa, lekkie stres o badania, chociaż nie podejrzewam, że mogłoby być coś nie tak. Zajadam pokrzywy na poprawę morfologii- mieszkanie na wsi ma te swoje zalety, że jest ich tutaj pod dostatkiem 😉 W 36 tc wychodzi w posiewie GBS- na szczęście nie jest to przeciwwskazaniem u mojej położnej, udaje się załatwić Augmentin i jesteśmy przygotowani na badania krwi maluszka. Nie wyobrażam sobie zupełnie porodu w szpitalu- szczególnie w najbliższym, co głęboko mnie przeraża, bo przecież nie tak powinno to być…14 września: od 2 tygodni wybudzają mnie średnio co trzeci dzień silniejsze skurcze, ale nie nastawiam się na wcześniejszy poród. Z terminu poczęcia wychodzi 13-15 .09 więc nie liczę na skrócenie czasu oczekiwania. Jest sobota- jeszcze dzień wcześniej myślałam, że chyba nigdy nie urodzę, bo po prostu NIC się nie dzieje. Dziś też nie tak za wiele, ale robię torcik narodzinowy- mam ochotę na coś słodkiego, w razie czego urozmaici nam niedzielę J, nie pozwalam położyć się mężowi dopóki nie posprzątamy. Uff- udało się, jestem zadowolona, w zamrażalce mam obiad na następne 3 dni, starsze dzieci śpią smacznie, torcik stoi w lodówce- mogę się położyć warto odpocząć, bo kto wie kiedy i ile czeka mnie wysiłku. O 2 budzi mnie silniejszy skurcz. Idę do wc i postanawiam wrócić spać- co jak co, ale nie mam ochoty rodzić w środku nocy półprzytomna. Około 3 mówię mężowi, że może coś z tego być, ale niech śpi w razie czego obudzę go później.  Od 4 zastanawiam się czy dzwonić po położną  skurcze są bardzo często, w końcu się decyduję- ustalamy, że jedzie do nas ( ma 50 km) jeśli w ciągu pół godziny nic się nie zmieni. Nie zmienia się, mam skurcze co 3 minuty, dreszcze, cała się trzęsę, jakby w jakieś nieokreślonej panice- czytałam u Ireny Chołuj, że początkiem porodu może być niepokój i wymioty i tak się dzieje- położna przyjeżdża w momencie, gdy zwracam wzięty pół godziny wcześniej antybiotyk.  Ale czuję się o niebo lepiej- rozwarcie 5 cm a skurcze tracą na sile i w ten sposób kończy się intensywny czas mojego 4 porodu. Do  godz.7 mam 6 cm, drzemię. Budzą się chłopcy- idę do nich i mówię, że jest u nas pani Dorotka i że mama rodzi  i prawdopodobnie niebawem przywitają swoją siostrzyczkę. Pierwsza godzina mija im na tym, że przyglądają mi się z wielkim zainteresowaniem- jak to wygląda gdy mama rodzi ? Przyznam, że nie za bardzo było na co patrzeć, ponieważ nie wiele się działo. Leżałam na worku sako i starałam się spać. Nie za bardzo miałam ochotę cokolwiek jeść, za to piłam litry wody z cytryną z miodem. O 12 mam prawie 9 cm… Musicie wiedzieć, iż wszystkie moje porody w tym miejscu posuwają się w tempie żółwim, przez to także wylądowałam na stole z pierwszym dzieckiem- brak postępu porodu przy 8 cm ( plus kilka zupełnie niepotrzebnych ingerencji medycznych, które uskuteczniły tą decyzję). Czuję się w zasadzie dobrze, a szczerze mówiąc czuję się, jakby to wcale nie był poród( co mnie nieco irytuje, bo jakoś w głowie mam ,że poród to jak maraton- biegniesz, biegniesz itd.) .Jak to dobrze, że nasza córcia zdecydowała się rodzić podczas wolnego weekendu położnej , która zdążyła się nawet wyspać po intensywnym piątkowym dyżurze J. Mamy czas, chociaż tak jakoś czuję wewnętrzną presję, że powinnam już urodzić. Przy kolejnym dziecku chyba musze sobie odpuścić ten niepotrzebny stres. Tętno jest porządku, wszystko jest porządku tylko ja nie mam za bardzo skurczy. Chodzę trochę po schodach, wychodzę na dwór,bo zaczyna przyświecać słonko ( z rana było deszczowo). Około 14 decydujemy się z położną, by przebić pęcherz-na tym etapie, prawie przy pełnym rozwarciu nie widzimy ryzyka. Jest ciut intensywniej, rwie mnie w udach, to ostatnie dziecko jakie rodzę- mówię do męża- kiedy to się skończy, jak to w ogóle da się wytrzymać? Już niewiele brakuje, ale główka niewstawiona, mimo uciążliwego leżenia na lewym boku od  4 godzin ! Położna bada mnie w drzwiach sypialki i poleca poprzeć- czuję główkę w kanale- NARESZCIE! Mąż trzyma mnie od tyłu, dzieci oglądają bajki- już dawno przestały reagować na jakikolwiek hałas jaki wytwarzam- chciałam rodzić w pozycji kucznej- jak dotąd się to nie udało, więc teraz jest idealna ku temu okazja. Kucam w drzwiach sypialki o przeniesieniu się nie ma mowy – zostaję tu-parte sanie do opanowania, a  mała ma rączkę przy buzi i rodzi się nie tym barkiem- muszę wstrzymać, więc wstaję na nogi. Położna obraca delikatnie maluszka -wreszcie rodzi się nasza mięciutka i pachnąca kruszynka. No może nie taka do końca kruszynka- waży 4080 😉 Jestem wykończona, dowlekam się jakoś do worka sako i próbuję dobrać wygodną pozycję, chociaż nieurodzone jeszcze łożysko trochę mnie uwiera. Trzymam córeczkę na kolanach, oglądamy ją, na pępowinie znajduje się węzeł prawdziwy. Nie wiadomo skąd są już chłopcy , oglądają siostrę, oglądają pępowinę, bardzo ciekawi są łożyska, które rodzi się bezproblemowo i nareszcie ulga. Nie mam siły nawet mówić. Mam napad apetytu, więc pożeram 5 kawałków torciku , obiad potem dokładkę obiadu. W ciągu dwóch godzin wracają mi siły, także dopiero o 23 udaje mi się zasnąć 😉 Zero pęknięcia, bez nacięcia, bez jakichkolwiek urazów. Doskonały poród- no tylko lekko przydługi 😉 Na drugi dzień jestem na nogach, wzbudzając zdziwienie naszej pani sołtys( która wpadła przywieźć rachunki)- na wieść, że wczoraj urodziłam robi taaaakie oczy, a ja czuję, że w naszej rodzinie jeszcze kogoś brakuje ;).

Poród w domu po cięciu cesarskim

Wcześniejszy poród przez cięcie cesarskie nie wyklucza kolejnego porodu siłami natury, nawet odbywającego się w domowym zaciszu. Bywały już na naszym portalu takie historie. Dziś przypominam opublikowaną nigdyś w Magazynie Pielęgniarki i Położnej historię Marii.

Przyjście na świat naszej małej Miry było największym prezentem, jaki mogliśmy dostać od życia. Tak uznaliśmy oboje z mężem jeszcze w trakcie nocy cudów. Nocą cudów nazwaliśmy noc narodzin naszej córeczki. 
Nasz synek Bruno przyszedł na świat cztery lata wcześniej. To również był dar, jakkolwiek trudny dar – Bruno urodził się przez cesarskie cięcie. Te dwa zdarzenia, choć tak bardzo różne od siebie, stanowią dla nas spójną naukę. Doświadczyliśmy na sobie, jak wiele można zbudować na zaufaniu do siebie i do losu, na podążaniu za własną intuicją, na byciu w zgodzie z sobą, na poszukiwaniu wsparcia od pokrewnych dusz, a także na otwartości, która pozwala godzić się na różne scenariusze, nawet niechciane – nawet takie, których nie bylibyśmy w stanie przewidzieć. 
Zanim nabraliśmy tego przekonania, było dużo niepewności. Druga ciąża przebiegała bez najmniejszych komplikacji. Towarzyszył mi jednak lęk o zdrowie dziecka, uzasadniony infekcjami wirusowymi, jakie przeszłam w pierwszym trymestrze, i chorobą zakaźną starszego dziecka. Część obaw była po postu stałym elementem mojego wewnętrznego krajobrazu.

Chcesz przeczytać więcej? Wejdź na: http://www.nursing.com.pl/Artykuly_Porod_w_domu_po_cieciu_cesarskim_59.html

(Dostęp wymaga zalogowania się. Rejestracja jest bezpłatna.)

Nasze dwa dobre i pełne szczęścia porody – choć jakże różne… (Warszawa)

Bardzo pozytywnie przeżyte planowe cięcie cesarskie – rodzinne i pełne wsparcia – oraz stuprocentowo naturalny VBAC … z NIESPODZIANKĄ:) Zapraszam do przeczytania historii Magdy.

 

mój pierwszy ever poród 🙂 moja pierwsza ever cesarka 🙂

W lutym 2010 miałam cesarkę. Na zimno, bez rozpoczętej akcji. Termin znałam ponad miesiąc wcześniej. Dlaczego? bo jestem astmatyczką, która baaaaardzo dużo chorowała w ciąży, astma mi się zaostrzyła, a ja brałam dużo leków. W rezultacie, po zakończeniu ostatniej choroby – prawie sześciotygodniowego zapalenia oskrzeli – usłyszałam, że na sn nie mam już raczej szans. Mam do wyboru zaplanowany próżnociąg lub zaplanowane cesarskie cięcie.

Jak to było? No udanie. Bardzo 

W szpitalu zameldowałam się dzień wcześniej, pod wieczór. Siedzieliśmy sobie spokojnie na Izbie Przyjęć Żelaznej Zośki i patrzyliśmy jak to wbiegają mniej lub bardziej spanikowane i zaawansowane porodowo kobiety. Kto im towarzyszy i co ci wszyscy ludzie mają na twarzach. Ku mojemu zaskoczeniu – nikomu nie współczułam ani nikomu nie zazdrościłam. No, dobra. Tej kobitce ze skurczami co dwie minuty, która krzyczała tak bardzo bardzo, to jednak trochę współczułam 

Miła Pani zaprosiła mnie w wolnej od rodzących chwili do pokoju na wypełnienie dokumentów, które upłynęło w przesympatycznej atmosferze  (Pani wzrost, waga? 164 – ale to wzrost, nie waga ), potem poszliśmy na moje drugie w życiu ktg, które nie wykazało nic niepokojącego, za to nudne było jak diabli… jak to ktg  potem szybkie badanko ginekologiczne (piszę to świadomie – było szybko, sprawnie i delikatnie) i (przedostatnie) sugerowanie porodu dn [drogami natury].  Ale bez ciśnienia, bez sugestii – kulturka. Pełne zrozumienie dla mojej decyzji i decyzji pulmonologa. Po tym wszystkim usłyszałam, że mam się przebrać i zalogować w pokoju. I to był jedyny chyba średnio sympatyczny moment, bo to luty, na dworze śnieg, zima, w poczekalni ludzie z zimowych ciuchach i butach i w tym wszystkim ja – w koszulindzie i kapciochach… (piszę, bo może to komuś pomoże zaplanować sobie strój na ten pierwszy wieczór. Strój poprawiający nastrój, a nie wprawiający w zakłopotanie).

Zbyszek pomógł mi się zadomowić w pokoju, posiedział zemną jeszcze chwilę, a potem zostałam sama. Po pól godzinie dołączyła do mnie moja pierwsza współlokatorka. Wieczorem miałam przeróżne badania, które robiły mi przemiłe panie pielęgniarki/położne. Gadałyśmy sobie na luzie (Och.. wie Pani… to mój pierwszy pobyt w szpitalu wszystko jest takie lekko przerażające… Naprawdę? pierwszy raz? żadnych migdałków w dzieciństwie? wyrostka? Nic! Zachowałam ten pierwszy raz dla syna ) i miałam poczucie, że nikt mi tam krzywdy nie zrobi, że na pewno mi pomoże. I słusznie czułam.

Rano już od pierwszych chwil był ze mną Zbyszek. Miałam być pierwsza, ale okazało się, że jednak nie będę, bo w nocy przyjechała kobitka z zaawansowanym porodem bliźniaczym i najpierw ona musi zakończyć poród. No, to czekamy. Troszkę się denerwowaliśmy. Nagle okazało się, że JUŻ. Pojechaliśmy razem windą do sali operacyjnej, Zbyszek wszedł do jakiegoś innego pomieszczenia coby zostać przeszkolonym i przebranym w stosowne ubranie, a ja siedziałam na stole i byłam przygotowywana do zabiegu. Padło też ostatnie pytanie czemu ta cesarka i czy na pewno nie chcę rodzić dn (dobry moment, prawda? ) odpowiedziałam i poprosiłam, żebyśmy już odpuścili sobie tę dyskusję, bo chyba późnawo na nią…
Miłe zaskoczenie – wkłucie. Wcześniej mnie nastawiano (a nawet trochę straszono), że mam porządnie ćwiczyć „koci grzbiet”, a tu wkłucie na siedząco – szybko sprawnie, potem pomoc w sprawnym położeniu się, balkonik i wtedy przyszedł już do mnie Zbyszek. Śmieszne jest trochę to znieczulenie, bo czujesz, że nic nie czujesz, a jednak wydaje Ci się, że czujesz. 
I wtedy zaczęłam się naprawdę denerwować. Całe szczęście, że był ze mną Ukochany – nie wypuścił mojej dłoni ze swojej ani na chwilę, głaskał po policzku, mówił, uspokajał. Zdenerwowany był pewnie jak ja, ale to niezwykle opanowany człowiek i w takich momentach sprawdza się to doskonale – z jednej strony uspokaja, a z drugiej nie pozwala mi wpaść w panikę, bo czuję że ja jemu też jestem potrzebna. (No, kocham go ogromnie!) Próbowałam coś zobaczyć w lampach (choć nie chciałam), ale mi się nie udało. Przez cały czas porodu były dwa światy – nasz i lekarzy. Oni prowadzili swoje dialogi, a my swoje. Co jakiś czas następowała interakcja, ale niezbyt często. No i nagle: uwaga, teraz będzie ucisk. Musi być – rodzimy dziecko! Potem taka zaskakująco dłuuuuuga chwila kompletnej ciszy i… ten wymarzony, wspaniały, pierwszy krzyk Kajetana. Dostaliśmy go na chwilę do przytulenia, na buziaka, a potem Kajetan poszedł na mierzenie, ważenie i takie tam. Zbyszek robił mu zdjęcia, gadaliśmy sobie już wszyscy razem o imieniu, o nas, o Kajetanie… Zbyszek zapytał, czy może mnie zostawić i jechać – jak wcześniej ustaliliśmy – z Kajetanem. Ja się czułam w porządku, więc oni pojechali na górę, a ja zostałam. Nadal było przyjemnie spokojnie, dużo dialogu z lekarzami, ale bez zbędnego gadania. Potem musiałam poleżeć i odczekać pół godziny po operacji. I to było bardzo fajne pół godziny. Takie MOJE. Teraz myślę o nim, że to był taki mini upominek – ostatnie pół godziny SAMOŚCI. Już nie byłam w ciąży, a jeszcze nikt nie zagarnął mojego czasu.
Minęło to bonusowe pół godziny, przyjechała pielęgniarka/położna i przewiozła mnie do mojego pokoju. Po chwili przyjechali Kajetan i Zbyszek, panie nam pomogły przełożyć golutkiego Kajetana na mnie i tak sobie leżeliśmy. Zachwyceni, wzruszeni, przerażeni, dumni. Potem Kajetan – wciąż na mnie – spał, ja spałam, Zbyszek nad nami czuwał. Co jakiś czas ktoś do nas przychodził, pomagał mi nauczyć się karmić, odpowiadał na nasze pytania.
Po czterech godzinach zostałam nastawiona psychicznie, że za dwie będę musiała sama wstać i pójść pod prysznic. I tak też się stało. Ach! Po prysznicu to się człowiek czuje jakby sam był nowonarodzony!

Kiedyś w międzyczasie przyjechały moje dwie współlokatorki ze swoimi dziećmi. Bardzo nam było razem przyjemnie. Kulturalnie, dyskretnie, cicho, bez ścięć. Zostaliśmy wypuszczeni bardzo szybko – decyzja o wypisie zapadła kwadrans przed ukończeniem drugiej doby życia Kajetana – a ja miałam wrażenie, że wyjeżdżam z dwutygodniowych kolonii  Przed wyjściem wyściskałam się, pożegnałam z moimi współlokatorkami, pielęgniarkami/położnymi, pobeczałam, podziękowałam im wszystkim i ruszyliśmy w trójkę do domu.

Naprawdę bardzo długo się biłam z myślami, czy się zdecydować na zaplanowane cc czy jednak na zaplanowany próżnociąg. Wtedy nie miałam  wokół siebie prawie żadnej młodej mamy, a już na pewno nie takiej, z którą mogłabym otwarcie o porodzie porozmawiać. Teraz wiem, że podjęłam udaną decyzję. Miałam dobry pierwszy poród.

Jeszcze jedno muszę napisać – w czasie tej mojej wewnętrznej walki decyzyjnej odbyłam jedną bardzo konstruktywną rozmowę, w której usłyszałam, że muszę wziąć pod uwagę jedno – zawsze znajdzie się ktoś, kto mi będzie tę cesarkę wytykał, kto będzie we mnie wzbudzał poczucie winy, kto będzie mi sugerował bądź mówił wprost, że jestem gorszą matką/rodzącą/człowiek. I to jest, kurde flak, prawda. Nie wiem czemu to tak działa. Cesarka to nie jest bułka z masłem. To jest operacja. Musisz się oddać całkowicie w ręce lekarzy. Masz niewiele do powiedzenia na temat tego, co będą z Tobą robić. Odbierają Ci wolność decyzji, a dochodzenie do siebie po niej wiąże się ze sporym bólem, z wyrzeczeniami, a czasem nawet komplikacjami.

jak przywitaliśmy Tadzia, który nie zostanie raczej ani lekarzem, ani pielęgniarzem, ani salowym 😉

Może na początek jak to miało być:
Mieliśmy czekać do regularnych skurczy.
Byliśmy umówieni z Położną i Doulą (na poród w szpitalu) oraz Moimi Siostrami lub Rodzicami (na opiekę nad Kajetanem – w zależności od tego, czy zacznie się w dzień, czy w nocy).
W założeniu: Opieka i Doula przyjeżdżają do nas przy skurczach co 10 minut, do Położnej dzwonimy i ruszamy do szpitala po paru skurczach co 5 minut.
ALE w święta ani Doula ani Położna nie mogły nam towarzyszyć, dlatego bardzo mi zależało na porodzie przed lub po.

Zaczęło się jak tydzień wcześniej- około 20ej zaczęły mnie brać w miarę regularne skurcze. Zatem zrobiłam dokładnie to samo co wtedy – wzięłam nospę i ciepłą kąpiel. Tym razem nie bardzo pomogło. Dałam znać Moim Siostrom, że chyba je poproszę o przyjazd do nas na noc, bo może się nie uspokoić. A chyba lepiej jechać teraz (nawet jeśli na darmo) niż w środku nocy.

Siostry przyjechały, a ja (za radą Douli) – żeby nie rozkręcać akcji – położyłam się i kurczyłam przepowiadająco co jakieś 15 minut. Po paru godzinach skurcze się zagęściły nieco, a my przy każdym się budziliśmy i zapisywaliśmy ile trwał i kiedy się zaczął skurcz. Przez pewien czas towarzyszył nam nawet Kajetan, który przyszedł do nas do sypialni i spał na swoim materacu. Co skurcz siadał na łóżku i pytał “Mamo, wszystko dobrze?” 

Koło 6ej rano zaesemesowaliśmy do Rodziców z raportem i prośbą o przyjazd. Dwadzieścia minut później, tuż po przebudzeniu Kajetana, wreszcie zaczęło się dziać coś co wyglądało na TE skurcze – zagęściły się, a mnie cisnęło na krzyk. No ale… te skurcze znów się rozrzedziły… Mimo wszystko zadzwoniliśmy do szpitala skonsultować z nimi przyjazd – powiedzieli, że “sami musimy zdecydować, czy TE skurcze co 5 minut to JUŻ. Ale, że nie mają korka, więc w razie czego nas nie odeślą”. No dobra. To jedziemy. Zbyszek się zaczął szykować, ja rozważać co na siebie założyć 

Kajtek był cały czas pod opieką swoich Cioć, które ani przez moment nie pozwoliły mu się zmartwić czy zdenerwować tym, co się działo w sypialni.

Kiedy wyszykowany Zbyszek przyszedł przejąć mnie od Sis, złapał mnie skurcz przy którym odeszło mi trochę wód. No, to już zdecydowane ostatecznie – jedziemy. Nie ma co.
Poprosiliśmy Siostrę o zmajstrowanie ze dwóch kanapek na czas porodu, a sami weszliśmy do łazienki, żeby się nieco ochlapać przed wyjściem, a tu… jakiś taki… INNY skurcz. Zaczęło mnie mdlić, więc uznałam, że chyba przekraczam granicę 5cm rozwarcia. Usiadłam na kibelku, licząc, że może uda mi si sprawdzić czy rozwarcie większe a tu… GŁÓWKA!
od teraz – nic nie pamiętamy dobrze…
jakoś… przeszliśmy do sypialni
jakoś… przyklękłam częściowo oparta o materac Kajetana
jakoś… nadszedł drugi party
jakoś…. poczułam, że to już
jakoś… Zbyszek złapał wyskakującego “na supermana” Tadzia.
jakoś… spojrzał na zegarek

o porodzie wiedzieliśmy dużo, ale o badaniu noworodków… niewiele…
a te rodzące się bez stresu… rzeczywiście nie płaczą! Tadzio chrząknął i coś-tam jęknął, ale to bardziej od naszego wołania.

Udało nam się wywołać Moją Siostrę (która słyszała wcześniejsze krzyki, ale uznała, że to ekstremalniejszy skurcz) i poprosić o wezwanie pogotowia. Jej mina na widok Tadka – absolutnie bezcenna! (nasze podobno też )

My się ułożyliśmy na materacu Kajetana, Tadzia okryliśmy pieluchą, nas oboje kołdrą i zadzwoniliśmy do Położnej powiedzieć co się stało i zapytać co robić. Okazało się, że wszystko co trzeba było – zrobiliśmy.

O 8.13 przyjechało trzech Panów Z Pogotowia. Wspólnie ustalaliśmy każdy kolejny krok i działanie. Ocenili stan Tadzia, mój, a następnie zadzwonili do szpitala i upewnili się czy i jak przecinać uspokojoną już pępowinę (co uczynił Zbyszek).

Potem Tadzio został ucałowany przez obie Cioteczki, ja nieco “ogarnięta”, nosze przyniesione i zapakowani wspólnie w moją koszulę przygotowaną do porodu, kocyk i koc pojechaliśmy do szpitala karetką. (Przed odjazdem jeszcze nas pożegnali i ucałowali Moi Rodzice, którzy akurat przyjechali po Kajetana)

To był bardzo RODZINNY poród! 

W szpitalu było nieco zabawnie, bo rozmowa o rodzeniu łożyska zaczęła się od mojego pytania “czy rodzenie na tym fotelu to moja jedyna opcja?” 
Od tej chwili naprawdę o każdym kroku rozmawiałyśmy, a ja byłam traktowana jak partnerka, a nie… sama nie wiem co… nieprzyjemna konieczność 

Wspaniałą nieobecną-obecną przy porodzie była moja Doula – Ela. W przeróżnych momentach przypominały mi się nasze ciążowo-porodowe rozmowy, jej rady, jej sposób myślenia o porodzie.
I nawet kiedy miałam wątpliwości czy wyjść wcześniej ze szpitala – to jej krótkie pytanie pomogło nam podjąć decyzję 
Przyznam, że porodu bałam się ogromnie. Tak bardzo, że kiedy z tymi przepowiadającymi kładliśmy się „spać” rozważałam poważnie, czy po przyjeździe do szpitala nie poprosić od razu o cesarkę.

A tymczasem… było dokładnie tak, jak mi powiedziała kiedyś Ela – przeżyliśmy piękną przygodę, którą przygotowało dla nas moje ciało 

podwójna historia

po lewej Kajtek, po prawej Tadzio (z Mamą) – parę dni po porodach 🙂

 

Przez ciernie do gwiazd (Łódź)

Czy można bezpiecznie urodzić siłami natury po cięciu cesarskim dziecko ważące ponad 4 kg? Owszem, można. Co więcej,  można to zrobić nawet w zaciszu własnego domu! Zapraszam do przeczytania historii porodów Agaty.

Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę byłam kompletnie nieświadoma tego czym jest poród. Moja mama zawsze mówiąc o tym jak nas rodziła, nie wspominała o żadnych problemach, bólu- poszło szybko i gładko. Poród nie wzbudzał moich obaw, pójdziemy do szpitala, urodzimy i już. Zapisaliśmy się do szkoły rodzenia, deklarując tym samym to, że urodzimy w tymże szpitalu(był 5 minut od domu) wyremontowany , z ładnymi salami (których widok niewiele mi mówił o praktyce w takich warunkach)położna prowadząca szkołę rodzenia opowiadała piękne historie jak to mogłoby wyglądać itp. Był piękny majowy wieczór, nadchodziła burza. Pojechaliśmy na IP. Pani mnie zbadała, chłodno poprosiła o wypełnienie ankiety z mnóstwem dziwnych pytań, odpowiedziała, że rozwarcia nie ma i mam się przebrać w piżamę i iść na oddział. Zamurowało mnie. Nieobyta ze służbą zdrowia pokornie się przebrałam, ale coś wewnątrz mnie nie zgadzało się na to co się dzieje.  Czy będzie dziwne to, że się popłakałam? Byłam roztrzęsiona, zaprowadzili mnie do sali na patologii ciąży, ale nawet tam nie weszłam. Stałam na korytarzu i płakałam, nie wiedząc co robić. Postanowiłam po konsultacji z mamą (która jest pielęgniarką)wracać do domu ( mama uświadomiła mi, że mogę wyjść na własną prośbę) wysłano mnie z oburzeniem na tę myśl do lekarza :„Będzie  burza! Pęcherze wtedy pękają! Pani zwariowała!” tak mi krzyknęła zdaje się, jakaś położna. Lekarz ( po czasie okazało się, że przyjmujący porody domowe) okazał się bardzo wyrozumiały wobec moich argumentów, iż nie zostanę szpitalu ponieważ to dla mnie obce miejsce z obcymi ludźmi. Ciśnienie 220- skoczyło mi z nerwów- także rozumiał. Wróciliśmy do domu. Po tym stresie, przy krótkich, ale męczących mnie skurczach, nie mogłam spać. Byłam całą noc na nogach. Rano- był przeddzień ustawowego terminu porodu i umówione KTG. Słabe skurcze i  2 cm rozwarcia. Lekarka wysłała mnie na porodówkę, bo rodzę. W gruncie rzeczy na porodówce był komplet więc poszłam na oddział, zjadłam obiad i czekałam, aż wpuszczą mojego męża. Skracając powiem tylko, że na badaniu koloru wód ( bezpodstawnego z resztą) przebili mi przypadkiem pęcherz, a potem wolna akcja porodowa, oksytocyna, brak postępu przy 8 cm, ja nieprzytomna z bólu i zmęczenia i cc o 00.20. Cc pod pełną narkozą, bo znieczulenie zadziałało na oskrzela zamiast na inne części ciała. Byłam załamana. Co ze mnie za kobieta, że nie umiem urodzić dziecka? Gdyby jeszcze były jakieś poważne problemy, ale po prostu akcja nie szła, poród stał w miejscu- dlaczego? Po znieczuleniu wyciek płynu mózgowo-rdzeniowego dał mi się mocno we znaki. Do mojego psychicznego dołka dołożyło się to, że czułam się jak inwalidka. To ma być poród? Nie mogłam pogodzić się z tą cesarką przez pół roku. Dręczyło mnie to dzień w dzień, chciałam urodzić więcej dzieci, ale czy teraz nie grozi mi kolejne cięcie? A ile tych cięć mogę mieć? Nie chciałam więcej trafić na salę operacyjną . Kiedy synek miał 9 miesięcy  test ciążowy pokazał 2 kreski. Radość i obawa. To tak szybko- czy dam rade urodzić sn?  Grzebałam w necie szukając jakieś nadziei. Ile mam szansy na poród naturalny po cc? Historie pęknięć macicy a raczej samo straszenie nimi ( bo tak na prawdę znalazłam tylko jeden przypadek gdy pękła) nie były zachęcające…ale trafiłam w końcu na forum poród domowy, gdzie były dziewczyny podejmujące próby porodu po cesarce i były w tym mocno zdeterminowane. Zapaliłam się do porodu w domu- to było coś, co bardzo mi pasowało.  Bez tych wszystkich obcych twarzy nie zawsze miłego personelu… Wokoło pukali się w głowę na moje pomysły. Jak na złość spotykałam kobiety , które po pierwszym cięciu znowu miały cięcie, bo jak” jedno cięcie to potem zawsze cięcie”. Wbrew temu znalazłam położną przyjmująca porody domowe, omówiliśmy mój poprzedni poród. Na pytanie czy mogę rodzić po takim czasie, położna najspokojniej w świecie powiedziała: a co za różnica czy rodzisz 11,12 czy 18 miesięcy po cc? W swojej praktyce widziała tyle przypadków pęknięć  które wyliczy na palcach jednej ręki. To nie jest standardowe zagrożenie.  Zostało nam  czekanie na decyzję- dom czy nie? Ostatecznie położna nie zgodziła się na poród w domu, ale miała do nas przyjechać, gdy coś zacznie się dziać i mieliśmy pojechać do szpitala w odpowiednim czasie, gdy poród będzie na tyle rozkręcony, że skurcze nie „uciekną” mi ze stresu Pierwsze godziny, do 6 cm były w domu i były takie spokojne. Około 1 w nocy pojechaliśmy do szpitala. Rodziłam tam  jeszcze długo ( 8 godzin), znowu zastój przy 8 cm, ale już nikt nie przebijał pęcherza, porodówka nie była ładna, ale była cicha i pusta. Tylko my.  Poród niestety się przedłużał, wokoło wszyscy namawiali mnie na oksytocynę, ale ja i mąż twardo odmawialiśmy( po doświadczeniach ostatniego porodu, panicznie się jej bałam). Nawet moja położna zaczęła mnie naciskać. Nachodziły mnie myśli, że zaraz wyląduję na sali operacyjnej, chociaż nikt tego nawet delikatnie nie zasugerował… O 9.20 rano nasz drugi synek przyszedł na świat całkowicie naturalnie. To było wspaniałe rodzić go. Skurcze parte zupełnie mnie zaskoczyły swoją siłą i mocą. Stosując się do każdego wskazania położnej ( dmuchać, przeć, wstrzymać się)urodziłam bez pęknięcia dziecię z wagą 4050 kg. w pozycji kolankowo- łokciowej na łóżku.   Byłam pełna entuzjazmu- jak po zwycięskiej wojnie. Byłam pewna siebie, swojej siły- wspaniałe emocje. W szpitalu gratulowali nam determinacji i siły, byli pod wrażeniem. Po kolejnych dwóch latach, już w domu urodził się nasz trzeci synek jeszcze większych gabarytów niż poprzedni ( 4170 kg). Poród był nieco krótszy, ale przy końcówce znowu miałam problemy z postępem porodu. Skurcze trwające 40 sekund- to zbyt krótko, by urodzić w ekspresowym tempie.  Urodził się na stołeczku porodowym, w naszej sypialni . I tym razem nie odniosłam żadnych obrażeń. To był wspaniały poród, do tego kolacja już po, zjedzona we własnej kuchni. Obecnie czekamy na nasze czwarte maleństwo, które także planujemy rodzić w domu. Z tą samą wspaniałą położną. Dzięki jej spokojowi, doświadczeniu oraz naturalnemu podejściu   miałam szansę  doświadczyć  porodu w całym jego pięknie. To pierwsze doświadczenie i cesarka,  z perspektywy czasu wiele mnie nauczyły. Zdobyłam niesamowitą wiedzę dotycząca ciąży, porodu i pracy całego mojego ciała w tym czasie. Walka o naturalny poród  pokazała mi ile jest we mnie siły i determinacji. Głos wewnętrzny- wierzę, że także Boży głos, mówił mi zawsze spokojnie, że się uda. Nauczyłam się bardziej ufać temu głosowi i chociaż przeżyłam wiele trudnych chwil w drugiej ciąży udało się. Tego życzę każdej z was, która pragnie urodzić swoje dziecko naturalnie po jednym, a może dwóch  cięciach. Życzę także znalezienia mądrej położnej, która będzie was w tym wspierać .

Naturalnie, w domu, do wody… po 3 cięciach cesarskich! (Wielka Brytania)

Przedstawiam Wam dzisiaj historię Brytyjki, Lisy, która urodziła naturalnie po 3 wcześniejszych cięciach cesarskich. Lisa nie tylko podzieliła się z nami swoją niesamowitą historią, ale wyraziła również chęć  kontaktu z osobami, które chciałyby porozmawiać z nią bliżej na temat tego pięknego doświadczenia, które stało się jej udziałem. Osoby zainteresowane otrzymaniem kontaktu* do Lisy proszę o  wiadomość mailową: kontakt@naturalniepocesarce.pl lub za pośrednictwem facebooka.

„W końcu zobaczyłam upragnione dwie kreski na teście ciążowym! Miałam już troje dzieci, ale po ciąży pozamacicznej, która przydarzyła mi się rok wcześniej, minęło aż 9 miesięcy zanim ponownie udało mi się zajść w ciążę. Mój mąż i ja byliśmy podekscytowani, ale niestety wiadomość ta miała też swoją ciemną stronę – wiedzieliśmy bowiem jaką bitwę będziemy musieli stoczyć o nasz poród.

Moja pierwsza córka urodziła się przez nieplanowane cięcie cesarskie wykonane „na cito” z powodu (jak wówczas wierzyłam) jakiegoś rodzaju odklejenia się łożyska. Rekonwalescencja po tej operacji nie była łatwa. Zapadłam na depresję poporodową, właśnie w związku z cesarką.

Kiedy zaszłam w ciążę z drugim dzieckiem, poprosiłam w moim lokalnym szpitalu o wsparcie mnie w próbie urodzenia tego dziecka siłami natury – w taki sposób, w jaki zawsze pragnęłam urodzić, a który niestety straciłam za pierwszym razem. Niestety, nie otrzymałam żadnego wsparcia i powiedziano mi, że jeśli chcę być przytomna przy porodzie mojego dziecka, muszę mieć kolejne cięcie cesarskie, tym razem planowane. Serce mi pękło na taką wiadomość, ale ze względu na to, że miałam poprzednio ogólne znieczulenie i była to tak nagła sytuacja, czułam, że nie mam wyboru. Moja druga córka urodziła się więc [przez cięcie], a ja byłam przytomna, co było wspaniałe, ale ciągle czułam, że tracę coś jako kobieta i jako matka nie mając możliwości nawet spróbować URODZIĆ dziecka.

Niedługo po tym, jak zaszłam w ciążę z moim synem, ponownie poszłam do mojego lokalnego szpitala poprosić o wsparcie mnie w próbie naturalnego porodu po dwóch cesarkach. Przyjęto mnie tym razem jeszcze gorzej niż kiedykolwiek wcześniej. Powiedziano mi, że po pierwsze będę musiała mieć kolejną cesarkę, a po drugie muszę zostać wysterylizowana! Nie zgodziłam się na sterylizację, co zostało opatrzone komentarzem: „Nie uważa Pani, że troje dzieci wystarczy?”. A jeśli chodzi o próbę rodzenia naturalnie po dwóch cesarkach, mój lekarz powiedział mi bez ogródek: „jeśli chce Pani zabić siebie i swoje dziecko – to Pani wybór!”. Oczywiście, słysząc coś takiego, umówiłam termin kolejnej cesarki. (Powiedziano mi także, że podczas poprzedniego porodu straciłam dużo krwi (500ml), więc teraz byłam w grupie podwyższonego ryzyka, jeśli chodzi o krwotok. Ponadto, z dyskusji z moim lekarzem wynikło to, iż nie mógł się on dopatrzeć [w dokumentacji] żadnego dowodu na odklejenie łożyska w moim pierwszym porodzie.)

Tak więc, po wszystkich tych przejściach, oczekiwaliśmy na dziecko nr 4. Po dogłębnym zbadaniu tematu, nabrałam przekonania, że próba porodu siłami natury po 3 cięciach cesarskich, odbywająca się po czujnym nadzorem, jest opcją bezpieczną. Musiałam tylko znaleźć lekarza lub położną z odpowiednim doświadczeniem i chęcią wspierania mnie w mojej decyzji. Oczywiście wybrałam się najpierw do mojego szpitala, lecz ponownie spotkałam się z absolutną paniką w oczach pracowników tego ośrodka na samą myśl o porodzie siłami natury po 3 cc. Musiałam sama przemyśleć sobie: czy moja macica może pęknąć na samą myśl o porodzie? Jakie dokładnie jest ryzyko w moim przypadku i na ile jest ono porównywalne z ryzykiem związanym z czwartym cięciem cesarskim? Studiując w dalszym ciągu dogłębnie te tematy, poznałam doulę, która sama urodziła naturalnie po trzech cięciach cesarskich, a następnie wpadłam na informacje o Niezależnych Położnych. Zapoznałam się z jedną z takich położnych, która wyspecjalizowała się z porodach drogami natury po cc po jej własnym VBACu w szpitalu. Przyjrzała się historiom moich poprzednich ciąż i porodów. Dokładnie przedyskutowałyśmy wszystkie aspekty tych porodów, aby móc ocenić czynniki ryzyka w moim przypadku i zadecydować czy istnieje jakakolwiek szansa, abym bezpiecznie podjęła próbę porodu siłami natury po 3 cc oraz gdzie taki poród miałby się odbywać. Położna nie znalazła niczego, co kwalifikowałoby mnie jako przypadek wysokiego ryzyka, poza 3 poprzednimi cięciami. Wtedy zapytaliśmy ją z mężem czy podejmie się asystowania przy moim porodzie i, dzięki Bogu, zgodziła się. Moi marzeniem było urodzić w domu do wody – położna oczywiście nie mogła mi tego zagwarantować, ale powiedziała, że nie ma powodów, aby nie planować takiej opcji. Oglądałam wcześniej zakończony sukcesem domowy poród Melanie po 4 cięciach cesarskich (2008), przy którym asystowała moja położna.  [Obejrzyj ten filmik z polskimi napisami: http://www.amara.org/en/videos/Yy2vxduWza7h/info/a-hba4c-a-mothers-story-to-vbac-at-home-after-four-ceasarean-sections/] Pomyślałam więc sobie: jeśli Melanie mogła to zrobić, ja też MOGĘ! Zabrałam się za organizowanie swojego zespołu do porodu.

Moja położna skontaktowała się z moim lekarzem w lokalnym szpitalu, aby powiadomić go o naszych zamiarach. Wyjaśniła, że wiem jakie ryzyko podejmuję i robię to świadomie. Doktor uszanował naszą decyzję rodzenia w domu i zgodził się nas wspierać. Powiedział też, że możemy na niego liczyć, jeśli zaistniałaby potrzeba skorzystania z jego pomocy. Ulżyło mi – nie musiałam już dłużej walczyć. Mogłam cieszyć się ciążą i przygotowywać się do porodu.

Moja ciąża przebiegała bez komplikacji. Termin porodu minął bez echa i …nagle byłam w 42 tygodniu ciąży. Umówiłam się więc na wizytę u lekarza (wypadała dniu  w 42 tygodniu i 3 dniu ciąży), aby porozmawiać o moich opcjach w tej sytuacji. Czułam, że moje marzenia stają się coraz mniej realne. Położna podtrzymywała mnie na duchu i mówiła, bym ufała swojemu ciału, gdyż wszystko idzie w dobrym kierunku. Po dwóch nocach fałszywego porodu, moje ciało zaczęło rodzić – dziwnym zbiegiem okoliczności, była to noc przed umówioną wizytą u mojego lekarza!

Kiedy skurcze były już co pięć minut poprosiłam męża by zadzwonił po położną. Jeszcze nigdy nie czuliśmy takiej ulgi na niczyj widok! Do tego momentu nastawiłam się już, że pojadę do szpitala, jeśli okaże się, że nie ma postępu – musiałam się tego dowiedzieć. Po badaniu wewnętrznym okazało się, że mam rozwarcie na 7 cm!! Moja położna oznajmiła: „odwołajmy tę wizytę u lekarza i urodźmy dzisiaj to dziecko w domu”!!! Jakież było wówczas moje podekscytowanie. Byłam w basenie, w moim salonie, z moim mężem, dwoma położnymi i moją doulą – z całym zespołem, z ludźmi, którym ufałam, w otoczeniu, która znałam i gdzie czułam się komfortowo. Będąc w basenie, otoczona świecami, słowami zachęty i wsparcia, poród postępował szybko i zanim się spostrzegłam poczułam potrzebę parcia. Zawsze zastanawiałam się jak to będzie i czy będę widziała kiedy przeć. Odpowiedź brzmiała: tak. Wiedziałam i moje ciało nie potrzebowało żadnej zachęty – wiedziało dokładnie co ma robić. Wkrótce moja córeczka pojawiła się na świecie – urodziłam ją własnymi siłami, w basenie i podniosłam ją do mojej piersi. Moja piękna córeczka leżała w moich ramionach, urodzona w sposób, o którym zawsze marzyłam, całkowicie naturalnie.

Jako kobieta i jako matka czuję się teraz spełniona i  będę dozgonnie wdzięczna mojej Niezależnej Położnej za wiarę we mnie i wsparcie, które pomogło mi spełnić moje marzenie. Teraz czuję się tak mocna, że mogę poradzić sobie ze wszystkim. Poród pochwowy po kilku cięciach cesarskich nie musi być procesem wymagającym kierowania nim na każdym kroku ze względu na ryzyko, którego właściwie nie da się precyzyjnie ocenić (ponieważ nie ma wystarczająco dużej ilości kobiet, którym dano szansę spróbować urodzić naturalnie po kilku cc). Ale proszę dodajcie mnie do grupy tych szczęśliwych mam, które tę szansę otrzymały!”

Lisa

*Jeśli chcesz skontaktować się z Lisą, ale barierą jest dla Ciebie język, służę pomocą:)