Tag Archive | turystyka porodowa

Muszę przyznać, że lubię rodzić dzieci (Kraków – Pyskowice)

W naszym kraju jakość opieki położniczej i wsparcia dla porodów po cięciu cesarskim uzależniona jest niestety od miejsca. W szczególności widoczne jest to w przypadku porodu po 2 cc. Ten sam przypadek w niemalże tym samym czasie potrafi być oceniony w skrajnie różny sposób przez lekarza antyVBAC i proVBAC. Dochodzimy niejdnokrotnie do absurdalnej sytuacji, gdzie o to co normalne i naturalne trzeba walczyć  – do sytuacji, w której kobieta pragnąca podjąć próbę porodu naturalnego  musi stawić czoła straszeniu i graniu na emocjach (które są formami psychicznej przemocy!), w której z ust profesjonalistów medycznych, którzy powinni posługiwać się aktualną wiedzą medyczną, otrzymuje informacje sprzeczne z aktualnymi badaniami i rekomendacjami (NIE stan po 2 cc NIE JEST BEZWZGLĘDNYM wskazaniem do cc! Wystarczy spojrzeć w rekomendacje ACOG 2010 i 2017 czy RCOG 2015). Dochodzi w końcu do sytuacji, w której kobieta chcąc uniknąć walki o swój poród i bycia zaszczutą na sali porodowej, zmuszona jest uprawiać tzw. turystykę porodową. I choć w obecnych warunkach zachęcam kobiety do korzystania z takich właśnie rozwiązań, mam nadzieję, że w przyszłości uda się wypracować dobrą zmianę i zdrowe proVBACowe nastawienie na wzór wymienionych w poniższej historii szpitali w większości ośrodków w Polsce. Zapraszam do lektury hisotrii Ani:

keep-calm-and-vba2c-on

Około 32 tc pani ginekolog zaczęła wspominać o kolejnym cesarskim cięciu. Wspomniała, że stan po dwóch cięciach jest bezwzględnym wskazaniem do cięcia i po jednym to można jeszcze próbować rodzić naturalnie, ale po dwóch to wykluczone. Ja wiedziałam, że tak będzie, więc powiedziałam, że nie mam nic przeciwko cięciu, ale na pewno nie zgodzę się na cięcie przed rozpoczęciem akcji skurczowej. Dowiedziałam się, że nikt w Krakowie się nie zgodzi na takie czekanie, że podczas skurczów może pęknąć mi macica, że uszkodzi się pęcherz, że umrze dziecko i że w mojej sytuacji należy zrobić cięcie na 2 tygodnie przed terminem porodu, bo tu chodzi o moje bezpieczeństwo i bezpieczeństwo dziecka. Teoretycznie cel miałyśmy wspólny, bo mi też zależało na naszym bezpieczeństwie, tylko inaczej sobie to wyobrażałam. Na zakończenie usłyszałam, żebym sobie to jeszcze przemyślała dokładnie i że ma nadzieję, że choć trochę mnie nastraszyła skutkami tak nieodpowiedzialnej decyzji. Argument strachu nie przemówił do mnie, natomiast przekonał do zmiany szpitala na bardziej przyjazny.

W Krakowie znałam tylko jeden bardziej przyjazny szpital (akurat remontowany, ale remont miał się teoretycznie skończyć w dniu terminu mojego porodu), więc w 35 tc udałam się do lekarki mającej doświadczenie w porodach po 2 cięciach. Wizyta była bardzo merytoryczna, wywiad optymistyczny, niestety na USG okazało się że macica jest bardzo cienka na granicy z pęcherzem (miejscami do 1.3 mm) i w takiej sytuacji pani doktor nie wyraziła zgody na próbę porodu siłami natury i zgodziła się z moją lekarką, że jeszcze przed rozpoczęciem akcji skurczowej powinnam zgłosić się na cesarskie cięcie do szpitala. Wracałam do domu i powtarzałam jak mantrę „Bądź wola Twoja” i że przecież „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”. W końcu nie liczy się grubość blizny a jej elastyczność, a moja blizna powinna być elastyczna, bo zaraz po drugim cięciu chodziłam do fizjoterapeutki, która stwierdziła, że jestem stworzona do rodzenia. Ponadto żadnych dolegliwości ze strony blizny nie miałam, więc zadzwoniłam i umówiłam się jeszcze na wizytę kwalifikacyjną do porodu w Szpitalu Św. Zofii w Warszawie i w Pyskowicach.

W 37 tc znów wypadała wizyta u mojej ginekolog. Kolejny raz ta sama gadka z końcowym jej wnioskiem, że ona nie wie jak ma do mnie dotrzeć i że jak przyjadę do szpitala ze skurczami to od razu będzie cesarskie cięcie, dużo bardziej skomplikowane i ryzykowne niż takie wykonywane bez skurczów. Trzy dni później pojechałam do Warszawy. Tam blizna w pomiarze 4mm, dziecko poniżej 3 kg i brak jakichkolwiek przeciwskazań do podjęcia próby porodu siłami natury. I zupełnie inna rozmowa, że ostatnio mieli nawet poród naturalny po 3 cięciach cesarskich i że nie rozumieją tego strachu przed porodami naturalnymi po cięciach. Dostałam zielone światło na podjęcie próby, także zostało ewentualnie dopracować logistykę i zastanowić się nad turystyką porodową.

Jakby Warszawa okazała się za daleko, to tydzień później pojechałam na wizytę na Śląsk. Wszystko pięknie, tylko znowu blizna wyszła cienka na USG, ale doktor stwierdził, że u pacjentek po cięciach te blizny takie są, i spokojnie możemy spróbować. Jeszcze dał mi telefon do położnej, która najlepiej będzie potrafiła ocenić możliwości i wspomóc poród po 2 cięciach. Zadzwoniłam i umówiłyśmy się na spotkanie na początku kolejnego tygodnia.

Dużo czasu na przygotowania zgodnie z zaleceniami pani Wiesi nie było. Wstępnie umówiłyśmy się zatem 1.06 po południu na badania w szpitalu. Najgorsze, że tuż przed długim weekendem przyplątała się jakaś infekcja, która ograniczyła moją aktywność. Zatkany nos i duszący kaszel nie sprzyjały przygotowaniom do porodu, ale nie przeszkodziły w planowanym wyjeździe na wieś. Trochę odpoczęłam, zregenerowałam siły, spakowałam torbę do szpitala jakby okazało się coś nie tak i 1.06 pojechaliśmy z mężem na badania do Pyskowic. Dotychczas jedynie brzuch mi się obniżył, a w drodze na wszelkich nierównościach zaczęły pojawiać się nieregularne skurcze przypominające bóle miesiączkowe. Dużo ich nie było, szybko się wyciszyły, ale zrobiły swoje, bo pani Wiesia po badaniu stwierdziła, że rozwarcie jest na 3 cm, główka pięknie przyparta i dobrze by było żebym została w szpitalu na obserwacji.

Zostałam. Na ktg zero skurczów, zresztą nawet brzuch się nie spinał. Pani Wiesia kazała dzwonić jak zaczną się regularne bóle. Ustaliliśmy z mężem żeby wracał do dzieci i przyjechał jutro, bo na razie cisza, więc sobie poczytam i pójdę spać. Jak się położyłam to przed północą pyknęły wody (ale niewiele ich wypłynęło) i zaczęły się skurcze co 7-8 min. Zadzwoniłam do pani Wiesi, spakowałam się na porodówkę (tam już 5-6 cm rozwarcia), podłączono mnie pod ktg (co ciekawe na prawym boku ze względu na ułożenie dziecka – aż się zastanawiam czy moje poprzednie cięcia z powodu zagrażającej zamartwicy płodu nie wynikały z mojej niewłaściwej pozycji), przyjechała pani Wiesia. Cudownie mnie wspierała i pomagała dziecku się urodzić. Poród był ekspresowy, i mimo że byłam cały czas podłączona do ktg to przerwy między skurczami dawały mi wytchnienie. Przy parciu marzyłam o pozycji wertykalnej i prysznicu, i choć pani Wiesia próbowała chronić moje krocze to w pewnym momencie jej nie posłuchałam i pękłam (ale nie dużo, nawet nie poczułam tego). Synek wyślizgnął się niewiadomo kiedy – pamiętam, że parłam a chwilę potem był na moim brzuchu. Taki malutki i ciepły (choć największy spośród mych dzieci – 3300 g i 51 cm). Jeszcze przecięłam pępowinę kiedy już przestała tętnić. A potem mieliśmy 2 cudne godzinki przytulania dla siebie, i później prysznic, i jedzenie po wysiłku, i dalsze rozkoszowanie się cudem narodzin.

Cała akcja od rozpoczęcia skurczów trwała około 1,5 h, bardzo szybko, mimo że poprzedni poród skończył się cesarskim cięciem przy 6 cm rozwarcia. Może to też zasługa wiesiołka, może daktyli, może liści z malin, może olejku z migdałów, może spokoju i sporej ilości relaksu pod koniec ciąży. Na pewno jestem wdzięczna pani Wiesi – będąc pod jej opieką czułam się bezpiecznie, ufałam jej wiedzy i doświadczeniu. To był naprawdę dobry i piękny poród, spokojny i bez pośpiechu, taki całkowicie mój. Pozwolił mi też zrozumieć moją mamę, która powtarza że ona woli rodzić dzieci niż chodzić do dentysty. W sumie nie mam nic przeciwko chodzeniu do dentysty, ale poród siłami natury jest niezwykłym doświadczeniem. I mimo bólu czy zmęczenia, muszę przyznać, że lubię rodzić dzieci.

Podróż po marzenia (Świdnica – Pyskowice)

Ciąża 5, w wywiadzie 2 x poród drogami natury i 2 x cięcie cesarskie, 17 miesięcy odstępu między porodami, położenie pośladkowe płodu w 39 tygodniu, szacowana masa płodu > 4 kg. Czy można w ogóle myśleć o porodzie naturalnym w takiej sytuacji? Poznajcie historię Ewy.

Jestem mamą 6 wspaniałych dzieci a to była moja 5 ciąża. Dwie pierwsze zakończone porodem naturalnym a dwie kolejne cesarskim cięciem. Dzięki temu, że doświadczyłam podwójnie dwóch rodzajów porodów wiem, że dla mnie najpiękniejszą (choć wcale nie łatwą) drogą przyjścia na świat dziecka jest poród naturalny.

CIĄŻĄ PIERWSZA 2005 r. Gdy byłam w pierwszej ciąży, było dla mnie oczywiste, że urodzę naturalnie tak jak moja mama troje swoich dzieci. Nie mogłam się doczekać dnia porodu, bo końcówka ciąży bardzo mnie wymęczyła. Moja pierwsza córka Oliwia (3820 g, 56 cm) przyszła na świat w sierpniu 2005 r. – poród naturalny 9 dni po terminie. Poród trwał zaledwie 4 godziny, ale był bardzo ciężki. W II okresie porodu ustała czynność skurczowa, a że personelowi się spieszyło to zastosowano chwyt Kristellera, nacięto krocze a łożysko na siłę położna wyciągnęła z brzucha. Zakończyło się to krwotokiem, szyciem i łyżeczkowaniem. Córkę zabrano bo byłam tak słaba (miałam silną anemię), że nie byłam w stanie zajmować się nią sama.

CIĄŻA DRUGA 2008 r. Drugi poród naturalny w grudniu 2008 r. – syn Kordian (3900, 57 cm) 6 dni przed terminem. Również trwał 4 godziny i zakończył się bez nacięcia i żadnych innych komplikacji. Piękny poród, bardzo świadomy a po 2 godzinach mogłam sama wstać, siedzieć, chodzić i zająć się synkiem, który cały czas był przy mnie.

CIĄŻA TRZECIA 2012 r. W 30 tygodniu ciąży zrobił mi się obrzęk w siatkówce oka. Z każdym tygodniem obrzęk się powiększał i utrudniał widzenie. W 39 t.c. podjęto decyzję o cc, ponieważ nie widziałam już nic chorym okiem i było ryzyko, że podczas porodu naturalnego siatkówka może się odkleić. W styczniu 2012 r. przez cesarskie cięcie przyszedł na świat mój drugi syn Kajetan (4180 g, 59 cm). Ból jaki czułam po cesarce jak puściło znieczulenie rekompensowała mi obecność synka po porodzie.

CIĄŻA CZWARTA 2016 r. Ta ciąża od początku była bardzo ciężka bo miałam wszystkie możliwe dolegliwości ciążowe, których nie miałam w żadnej poprzedniej ciąży. Okazało się, że pod sercem noszę nie jedno ale trzy szczęścia! Byliśmy w szoku bo w naszej rodzinie nigdy nie było nawet bliźniaków. Niestety, na kolejnym USG biły tylko 2 serduszka. Po wielu długich tygodniach spędzonych w szpitalu, udało mi się dotrwać z bliźniakami do 35 t.c. W czerwcu 2016 r. przez cesarskie cięcie przyszli na świat Miłosz (2450 g, 50 cm) i Mikołaj (2700 g, 51 cm) – nasze kochane M&M-sy. Chłopcy byli ułożeni główkowo a poród zaczął się regularnymi skurczami co 3 min. Niestety w szpitalu, w którym rodziłam wszystkie ciąże mnogie są rozwiązywane cesarskim cięciem. Gdybym miała wówczas taką wiedzę o sn po cc jaką mam teraz dzięki cudownej Grupie Wsparcia „Naturalnie po cesarce”, to na pewno przynajmniej podjęłabym próbę porodu naturalnego. Wszystkie moje porody naturalne przebiegały dosyć szybko a dzieci były spore. Natomiast bliźniaki z racji tego, że była ich dwójka i poród zaczął się w pierwszym dniu 36 t.c. ważyły dużo mniej. Bardzo ciężko dochodziłam do siebie po tej drugiej cesarce a najtrudniejsze oprócz bólu było to, że maluszki zostały zabrane do inkubatora i zobaczyłam je dopiero po 18 godzinach od urodzenia…

CIĄŻA PIĄTA 2017 r. Czasu nie cofnę, ale cieszę się, że było mi dane doświadczyć po raz trzeci porodu naturalnego, mimo wszystkich przeciwności losu jakie spotkałam na swojej drodze do vba2c. Ale od początku… 8 miesięcy później zaszłam w piątą ciążę. Pierwsza myśl jaka pojawiła się w mojej głowie była przepełniona lękiem: jak przetrwam po raz trzeci ten okropny ból po cesarce? Byłam przekonana, że nie ma innego wyjścia po 2 cesarkach jak tylko kolejne cięcie. Z drugiej strony postanowiłam poszukać w Internecie informacji na ten temat. I tym sposobem znalazłam stronę www.naturalniepocesarce.pl.

Czytałam wszystkie opowieści porodowe z zapartym tchem. To dało mi ogromną nadzieję i wiarę w to, że może być inaczej. Każdego dnia czytałam też relacje z porodu dziewczyn z grupy wsparcia na FB. Zrozumiałam, że chcę zrobić wszystko co w mojej mocy by urodzić naturalnie, ale muszę zaakceptować też drugą opcję na wypadek cesarskiego cięcia. Wierzyłam, że wszystko się uda, bo przecież rodziłam już naturalnie dwa razy i wiem jak taki poród może przebiegać. Nie wzięłam pod uwagę tylko jednego, że moja wyczekiwana córeczka w 30 tygodniu ciąży obróci się główką do góry i wcale nie będzie miała zamiaru zmienić swojego ułożenia do końca ciąży…

Każdego dnia po kilka godzin robiłam ćwiczenia ułatwiające obrócenie się dziecka w brzuchu, chodziłam na czworaka i namawiałam córcię do obrotu. Byłam załamana bo mimo mojego wysiłku cały czas czułam, że główka nadal jest na górze. Każda kolejna wizyta u lekarza również potwierdzała ułożenie miednicowe. Na ostatniej wizycie w 39 tygodniu ciąży, gdy dodatkowo waga na USG wyszła 4 kg, dostałam skierowanie na cesarkę. Do tej pory mój lekarz bardzo wspierał vba2c ale teraz powiedział, że nie widzi innego wyjścia jak tylko cesarskie cięcie. Tak na marginesie to był to mój drugi lekarz bo poprzedni najpierw mówił, że bez problemu mogę rodzić naturalnie (na wizytach prywatnych) a jak przyszłam do Niego raz na NFZ to powiedział, że absolutnie muszę mieć cc po 2cc bo inaczej się nie da…

Była środa a Ja miałam stawić się w szpitalu jak zacznę 40 tydzień ciąży, czyli w poniedziałek 4 grudnia. Pomyślałam, że to koniec i nadszedł czas pogodzenia się z cesarką. Próbowałam znaleźć plusy tej sytuacji a największym z nich była perspektywa zobaczenia wkrótce córeczki. Wcześniej byłam gotowa nawet na poród pośladkowy, ale w sytuacji gdy waga dziecka była taka duża nie chciałam ryzykować. Przepłakałam pół dnia a w nocy nie mogłam zasnąć. Z jednej strony próbowałam się pogodzić z sytuacją a z drugiej szukałam innego rozwiązania. Nadzieja umiera ostatnia!

Następnego dnia napisałam do Oleśnicy do położnej, czy w mojej sytuacji jest jakaś szansa na poród naturalny. Niestety dostałam odpowiedź, że w Oleśnicy nie wykonują obrotów zewnętrznych a w moim przypadku po 2 cc położenie miednicowe jest wskazaniem do cięcia. Od kilku dni byłam też w stałym kontakcie z Monika Ma z Grupy Wsparcia, której córeczka również nie chciała się obrócić główką w dół. Monika próbowała od dwóch tygodni dodzwonić się do szpitala w Pyskowicach, aby dowiedzieć się o możliwości obrotu zewnętrznego, o którym wyczytałyśmy na grupie. Największy problem polegał na tym, że ciężko było złapać dr Langshmana Maleuwe, żeby z Nim porozmawiać. Na szczęście Monice udało się zdobyć numer komórkowy do doktora. Zadzwoniłam do Niego i powiedziałam o mojej sytuacji.

Hillary and Chris Johnsonare expecting their third child!

Doktor to wspaniały człowiek, pełen ciepła, zrozumienia i chęci pomocy. Powiedział mi, że w mojej sytuacji daje tylko 30 % szansy na obrót zewnętrzny mimo, iż jestem wieloródką (szansa u pierworódek to 50%, a u wieloródek nawet 70-80%), ponieważ dziecko jest duże i kończę 39 t.c., a takie obroty najlepiej robić w 37/38 t.c. Ale jeżeli bardzo mi zależy to mogę przyjechać do szpitala w Pyskowicach w poniedziałek 4 grudnia i On we wtorek rano będzie miał dyżur i spróbuje obrócić mi dziecko. Powiedział też, że według Niego najbezpieczniej byłoby wykonać cesarskie cięcie, ale to w razie czego możemy zrobić po próbie obrotu zewnętrznego. Decyzja należała do mnie. Całą noc biłam się z myślami co zrobić. Trzy bardzo kompetentne osoby potwierdziły, że w moim przypadku najlepsza byłaby cesarka a Ja nadal nie byłam sobie w stanie wyobrazić takiej wersji wydarzeń. Co jeszcze mogłam zrobić dla mojej córci by urodzić Ją naturalnie? Ostatnią deską ratunku był obrót zewnętrzny. Po rozmowie z moim kochanym i cierpliwym mężem, który cały czas mnie wspierał, podjęłam decyzję, że jeśli nie zacznę rodzić w weekend, to w poniedziałek rano zamiast do mojego szpitala na cesarkę, pojadę sama ze Świdnicy 200 km pociągiem do Pyskowic. Monika chciała zrobić tak samo, tylko Ona miała do pokonania 530 km ze Szczecina. I tak oto dwie matki, pragnące dać najlepszy start swoim córkom i uchronić się przed kolejnym cięciem, w poniedziałek rano 4. grudnia wyruszyły z dwóch zachodnich krańców Polski na Śląsk.

Blog_Tips-to-travel-during-Pregnancy_4

Podróż pociągiem była ciężka i stresująca – najbardziej dla innych pasażerów 😉 Czekały mnie 2 przesiadki. W pierwszym pociągu usiadłam koło starszego małżeństwa. Zerkali na mój brzuch i na siebie z przerażeniem, po czym mąż złapał za rękę żonę i zabrał Ją na drugi koniec wagonu 😉 W drugim pociągu siedziałam z bardzo miłymi paniami. Pytały gdzie i w jakim celu jadę w tak zaawansowanej ciąży. Pytały czy nie boję się, że urodzę w pociągu. Jedna z nich wysiadała ze mną w Opolu i nawet nie pozwoliła mi dotknąć walizki, tylko niosła ją za mnie 😉 Gdy dojechałam do Pyskowic myślałam, że wszystko potoczy się prosto – wsiądę do taksówki i bezpiecznie pojadę pod sam szpital. Okazało się jednak, że przed dworcem nie ma żywego ducha a sam dworzec jest zamknięty. Włączyłam w telefonie nawigację i musiałam iść na piechotę. W końcu w oddali ujrzałam przystanek autobusowy a na nim stała jakaś kobieta. Powiedziała mi, że zaraz ma być autobus, który jedzie do „centrum” a stamtąd do szpitala jest niedaleko. W autobusie poszłam do kierowcy kupić bilet a On pyta dokąd jadę. Mówię, że do szpitala, a On pyta: „Po co?” Odpowiadam, że jadę urodzić. A On na to: „To Pani jedzie za darmo”. Ludzie w autobusie mówią mi gdzie mam wysiąść. Jakieś małżeństwo proponuje, że mnie zaprowadzi do szpitala, bo idą w tamtym kierunku. Pan bierze moją walizkę a Pani opowiada o swoich porodach. Po 15 min. docieramy pod szpital. Wreszcie czuję się bezpiecznie.

Na izbie przyjęć zostałam przyjęta bardzo serdecznie a personel był zaskoczony dlaczego przyjechałam tyle kilometrów akurat do Pyskowic. Opowiadam o naszej grupie na FB i uprzedzam, że wieczorem przyjedzie jeszcze jedna „szalona mama” ze Szczecina. Proszę o numer telefonu na taksówki, by przekazać go Monice, aby bez problemów dotarła do szpitala. Dostałyśmy wspólny pokój, aby się wzajemnie wspierać. Rano przyszedł do Nas dr Langshman, żeby się przywitać i jeszcze raz porozmawiać o próbie obrotu zewnętrznego. Trochę Nas zmartwił bo powiedział, że nie ma w szpitalu leku, który powoduje zwiotczenie brzucha. Na szczęście na obchodzie okazało się, że jest jedna ostatnia buteleczka, podzielą ją Nam na pół i podadzą w kroplówce. Przed południem doktor przyszedł po Monikę, ale niestety obrót mimo ogromnego wysiłku i chęci nie udał się. Ja poszłam druga.

Miałam nastawienie „co ma być to będzie”. Jeżeli obrót się nie uda to będę wiedziała, że zrobiłam wszystko co mogłam by pomóc mojej córeczce naturalnie przyjść na świat. W gabinecie czekał już na mnie doktor Langshman i ordynator dr Binkiewicz, który monitorował przez USG ułożenie dziecka. Dostałam kroplówkę z lekiem zwiotczającym powłoki brzuszne, a sam obrót trwał kilka sekund. Doktor złapał córcię przez brzuch za główkę i pośladki i lekko Ją popchnął a Ona fiknęła w dół. Byłam w szoku, że to tak szybko i bezboleśnie, aż się popłakałam ze szczęścia (wyściskałam doktora i mówiłam, że jest cudotwórcą!). Tyle tygodni ćwiczeń nic nie dało a tu kilka sekund i już. Nie mogłam w to uwierzyć. Ordynator od razu powiedział, żebym została tu w szpitalu bo jak pojadę do innego to jest ryzyko, że będą chcieli zrobić mi cesarkę. Na Naszej Grupie Wsparcia czytałam również o cudownej położnej Pani Wiesi, która ma ogromne doświadczenie w przyjmowaniu porodów po 2 cc i pracuje właśnie w Pyskowicach. Oczywiście nie było dla mnie wątpliwości, że jestem z najlepszym miejscu jakie mogłabym sobie tylko wymarzyć.

Po obrocie konieczne było badanie KTG. W trakcie badania przyszła do mnie położna złożyć gratulacje, że udał się obrót zewnętrzny. Powiedziała, że kilka dni temu przyjęła właśnie dwa porody kobiet po 2 cc. Zapytam Ją czy jest Panią Wiesią a Ona się uśmiechnęła i powiedziała, że tak. Powiedziałam, że czytałam o Niej na Grupie Wsparcia i że bardzo chcę z Nią rodzić. Oczywiście od razu się zgodziła. Od tej chwili miałam swojego Anioła! W trakcie KTG okazało się, że dostałam regularnych skurczy co 8 min. Miałam rozwarcie na 1,5 cm i udało mi się dojść do 4 cm, po czym akcja się zatrzymała. Położna powiedziała, że w tym momencie należy odpuścić bo z doświadczenia wie, że nic na siłę. Dała mi swój numer telefonu i prosiła, żebym dzwoniła do Niej o każdej porze, gdy tylko zaczną się skurcze co 5 minut. Poinformowała mnie też, że niestety następnego dnia do południa nie będzie Jej w Pyskowicach bo wyjeżdża na konferencję. Do wieczora chodziłam cały czas po schodach (krwawiłam i czułam silny ból podbrzusza, który utrzymał się właściwie do samego porodu). W nocy ze zmęczenia nie mogłam spać, a około 4:00 Monika zaczęła rodzić i zabrali Ją na cesarkę. Zestresowałam się i dostałam skurczy co 3 minuty, ale cały czas próbowałam je zatrzymać, tłumacząc sobie, że nie mogę rodzić, bo przecież nie ma Pani Wiesi. Na szczęście po godzinie akcja się zatrzymała (to prawda, że „poród mamy w głowie”).

Kolejny dzień (środa) chodziłam po schodach, choć nie było łatwo bo miałam już straszne zakwasy. Czekałam do rana do następnego dnia (czwartek – dzień porodu) i już wiedziałam, że nic mnie nie powstrzyma. Miałam swoją kochaną położną (Panią Wiesię) i czułam się bezpiecznie pod Jej skrzydłami. Śmiała się, że jak była na konferencji to zadzwonił do Niej dr Langshman i zapytał gdzie Ona jest. Był bardzo przejęty tym, że jak zacznę rodzić bez Niej to mnie „potną”. Prosił, by w razie czego natychmiast rzuciła wszystko i przyjechała. Wzruszyłam się… Czyż to nie jest lekarz z prawdziwego zdarzenia? Z położną ustaliłyśmy plan – kazała mi chodzić pod prysznic na 30 min co 1,5 godziny. Pod prysznicem skurcze były coraz silniejsze. Koło południa zbadała mnie i miałam 6 cm rozwarcia, ale główka źle wstawiła się w kanał. Miałam położyć się na godzinę na lewym boku (tam gdzie znajdował się grzbiet dziecka) i przy każdym skurczu prawą nogę zgiętą w kolanie unosić mocno do góry. Zaczęły się regularne skurcze co 5 minut. Zauważyłam jednak, że w miedzy czasie gdy szłam do toalety (organizm od rana się oczyszczał) skurcze znacznie się nasilały i były częściej. Po godzinie ustaliłyśmy z położną, że mam iść chodzić po schodach przez 30 min. I tam się zaczęło. Skurcze były co 3…2 … aż w końcu co 1 min. Po badaniu było luźne 7 cm i zapadła decyzja – idziemy na porodówkę.

Poszłyśmy do przytulnego pokoiku, gdzie było przygaszone światło i w tle leciała cicho muzyka. Wiedziałam od Pani Wiesi, że mój poród po 2 cc będzie musiał wyglądać inaczej niż „normalny” poród naturalny. Podłączyła mnie pod KTG i stale miałam monitorowane tętno dziecka. Powiedziała też, że zrobi wszystko co może, by jak najbardziej przyspieszyć poród i nie obciążać macicy skurczami. Dostałam gazik nasiąknięty oksytocyną i polecenie, że mam go cały czas trzymać pod nosem i wdychać, by nie osłabić skurczów. Znów leżałam na lewym boku i przy każdym skurczu musiałam dociągać zgiętą w kolanie prawą nogę do góry, by pomóc córci dobrze wejść w kanał rodny. Cały czas zastanawiałam się kiedy będzie ten kryzys 7. cm ale niczego takiego nie miałam. Ból był coraz mocniejszy. Pamiętam tylko smsy od mojego męża, Moniki i słowa wsparcia od Kasi O. z grupy (dziękuję!). Później już nie byłam w stanie wyciągnąć telefonu spod poduszki. Przy 8 cm położna podjęła decyzję, że przebije pęcherz płodowy ale w tym momencie praktycznie sam pękł. Po chwili było 9 cm i ból nie do opisania (i tu dopadł mnie kryzys ale 9. cm). Pani Wiesia powiedziała, że muszę przejść do sali obok i wejść na krzesło porodowe (tam czekał już lekarz i dwie młode położne do pomocy). Jakoś dałam radę i wtedy zaczął się nieziemski ból przy każdym skurczu, a dodatkowo położna kazała mi unosić nogi i opierać na drążek, który był zamontowany nade mną. To już było za dużo, ale resztką sił wykonywałam każde polecenie Pani Wiesi, bo ufałam Jej bezgranicznie. Czekałam tylko kiedy będzie te magiczne 10 cm. KTG pokazywało, że z córcią jest wszystko ok.

Nagle dostałam skurczy partych. Krzyczałam, że muszę przeć, ale Pani Wiesia krzyczała jeszcze głośniej, że teraz jeszcze nie mogę. Wiedziałam, że muszę posłuchać bo popękam ale powstrzymanie się przed parciem było bardzo trudne. Nagle usłyszałam, że teraz mogę już przeć. Wreszcie się doczekałam! Przy skurczu lekarz dociskał mi bliznę dłonią, żeby nie pękła (polecenie Pani Wiesi!). Parłam raz na skurczu ale czułam, że coś jest nie tak. Główka wyszła do połowy i się cofnęła. Pani Wiesia szybko zaleciła podłączenie oksytocyny a Ja usłyszałam, że tętno mojej córeczki zwolniło (spadło do 80). Zaczęła się szybka akcja. Pani Wiesia kazała mi się obrócić na lewy bok. Prawą nogę wyprostowaną do góry zaprzeć na drążku wysoko a lewą zgiętą w kolanie położne odciągnęły z całych sił w lewą stronę. Myślałam, że zaraz zrobię szpagat. Ale skurcz nie nadchodził. I wtedy padła decyzja od położnej, że mam przeć bez skurczu z całych sił. Wiedziałam, że muszę zrobić wszystko by ratować moje dziecko! Zaczęłam przeć z jakąś nieziemską siłą, która nie wiem skąd naglę się we mnie wzięła i za jednym razem wyparłam całą moją kochaną córeczkę 4280 g na świat.

Pani Wiesia położyła mi Ją na brzuchu i szybko zaczęła odwijać pępowinę z nóżki, brzuszka, rączki i z szyi, którą miała owiniętą podwójnie!!! Nagle zrobiło się zamieszanie. Pojawiło się mnóstwo ludzi i zabrali malutką do pomieszczenia obok. Zostałam sama na fotelu porodowym i czułam się jakby świat się zatrzymał – wyrwano mi z brzucha cząstkę mnie i nastała cisza i pustka, której nigdy nie zapomnę… Czekałam na dźwięk płaczu mojej córeczki ale niczego nie było słychać… Podeszła do mnie młoda położna i zapytałam co z moim dzieckiem a Ona powiedziała, że nie wie, ale wszystko będzie dobrze. Przez szybkę widziałam personel otaczający małe ciałko mojej córeńki i nagle usłyszałam tak wyczekiwany i wytęskniony cichutki Jej płacz. Popłakałam się. Nigdy nie zapomnę tej chwili, która dla mnie trwała wieczność! Pani Wiesia wróciła i powiedziała, że Malutka Anastazja dostała tylko 1 punkt Apgar w pierwszej minucie (w piątej – decydującej minucie- miała już 8 punktów a w 10. – 9 punktów) ale już jest z Nią dobrze. Napędziła Nam stracha ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Pielęgniarka pokazała mi Ją na chwilkę, ucałowałam Ją i zanieśli Ją do inkubatora na noc. Pani Wiesia delikatnie wyjęła łożysko i powiedziała, że mam tylko mikrootarcia, więc mogę przejść na łóżko poporodowe. Byłam zdziwiona, że to już po wszystkim i że nie będzie żadnego szycia. Po dwóch godzinach zjadłam kanapki z kolacji i poszłam się wykąpać. Pani Wiesia poszła ze mną do Anastazji a potem zaprowadziła mnie do sali, w której czekała już na mnie Monika z Apolonią.

I tak oto 7 grudnia 2017 r. w szpitalu w Pyskowicach o godzinie 18:33 po dwóch cc, siłami natury urodziłam córeczkę Anastazję 4280 g i 60 cm SZCZĘŚCIA! Gdybym mogła zmienić coś w moim porodzie to zmieniłabym jedynie to, aby mój kochany mąż mógł być ze mną. Bardzo brakowało mi Jego obecności! Ale jestem wdzięczna, że na mojej drodze spotkałam cudownych ludzi i tą wspaniała Grupę Wsparcia. DZIĘKUJĘ!!!

Historia o autobusie, który przyjechał dokładnie wtedy kiedy powinien (Wrocław)

Ile z Was zna to uczucie pod koniec ciąży „mam już dość, chyba nigdy nie urodzę”? Może niektóre z Was czytające teraz ten tekst mają właśnie takie uczucie… Może i w środku w Was i wokół rośnie presja, że „powinnyście już urodzić”… Może całą ciążę planowałyście VBAC, a teraz nachodzą Was myśli by się poddać i zgłosić się na planowe cięcie… Jeśli odnajdujecie siebie w którymś z tych zdań, to wiedzcie, że nie jesteście same. I że Wasz poród to wciąż może być VBAC / VBA2C / VBA3C 🙂 Tak jak było to w przypadku Małgosi:

Dzień przed tym zanim wydarzyła się ta historia Małgosia napisała w grupie wsparcia post takiej treści:

„#vba2c #41tc #chybaczassiepoddać

Znacie to uczucie, że czekacie juz 15 min na autobus i macie szczera chęć zrezygnować, ale ciągle pozostaje ten lęk, że własnie wtedy gdy odejdę, autobus przyjedzie i bede żałować? Mniej więcej tak się czuję teraz… Od tygodnia mieszkamy na 30 metrach kwadratowych z druga rodzina, która życzliwie nas przyjęła żebyśmy mieli pół godz do szpitala w Oleśnicy. Jest tak bardzo trudno a porodu ani widu ani słychu… Mam ochote wrócic do dziury, w której mieszkamy i w której z radością kroją pierworódki w 40tc, a co dopiero po 2 cc. Zaczęłam myśleć, że akcja nigdy się nie zacznie. Przede mną wizja Świąt w szpitalu. Aha, wspominałam, że mój mąż zaczyna nową pracę 18 grudnia? Chce mi się tylko ryczeć i ryczeć …”

Dzień później pojawiła się poniższa historia:)

1 cc- Wrocław, 2011 rok. Zaczęło sie od sączących sie wód kilka dni po terminie. Patologia, próba oksytocynowa, na drugi dzień zielone wody, druga próba. Ja od dwóch dni bez jedzenia plus totalny brak wsparcia personelu. Po godzinie partych Franuś wciąż nie schodził do kanału rodnego, słowa lekarza „Może sobie pani próbować, ale ja nie widzę szans.” Cc.

2 cc- Trzebnica, 2014 rok. Piec dni przed tp o 3 nad ranem odchodzą wody. Rusza powoli akcja, około 8 jesteśmy w szpitalu. Nie wychodzę poza Izbę Przyjęć. A tam traktują mnie okropnie, męża nie chcą wpuścić. Lekarz decyduje o cc choć nie ma do tego przesłanek (nie spada tętno, nie ma bólu blizny ani krwawienia) i mimo że akcja postępuje szybko, dochodzę do pełnego rozwarcia i partych. Na korytarzu lekarz wrzeszczy na męża, że chyba nie chce żebym umarła. Poddajemy się presji. Cc.

Vba2c – Wrocław, Kamieńskiego.
12.12. 2017 rok. Na 11:30 pojechaliśmy do szpitala, w którym planowaliśmy rodzić (Oleśnica), gdzie- nie wchodząc w szczegóły – nie poczuliśmy się mile widziani. Do badania nie doszło. Mój mąż – w gorącej wodzie kąpany – zrobił awanturę i wyszliśmy w bardzo nieprzyjemnej atmosferze. Całą drogę płakałam, że teraz już nie mam gdzie rodzić i że po moim vbacu. Z tego stresu zaczęły mi się skurcze – co kilkanaście minut, ale zdecydowanie boleśniejsze niż przepowiadające. To było około 14-15.
Wróciliśmy do naszych znajomych, a tam natchnęło przyjaciółkę, że zna kogoś od kogo może wziąć namiar na fajną położną. Nie było wyjścia. Ja płakałam, a przyjaciółka i mąż załatwiali. Położna odebrała, powiedziała, ze zdarzyły się już dwa takie porody na Kamieńskiego i że jest gotowa podjąć się próby, ale nic nie obiecuje. Miała porozmawiać wieczorem z ordynatorem i przygotować mi pole. Ale nie zdążyła, bo skurcze wciąż się nasilały i około 17 zadzwoniłam już ja, że skurcze są co 6-14 min. Położna kazała mi się nie spieszyć do szpitala, wziąć długi prysznic (może się akcja jeszcze wyciszy) i przyjechać jak będzie regularnie co 5 min. Ale ja wiedziałam, że się nie wyciszy, a poza tym byłam zdeterminowana urodzić przed północą, żeby Wojtuś nie został ofiarą stanu wojennego . Natomiast ten prysznic bardzo mi pomógł.
Pierwszy etap porodu to było szaleństwo – możecie sobie wyobrazić na tych 30 metrach kwadratowych troje dorosłych i troje małych chłopców, wszędzie porozrzucane zabawki i ogólny zamęt, a w tym wszystkim ja próbująca ogarnąć rzeczywistość między skurczami, a na skurczach krzycząca „Piłka! Kto znowu zabrał piłkę?!” – bo skakanie na piłce bardzo mi pomagało. I dzieci chcące żywo w tym wszystkim uczestniczyć, badające mój brzuch w skurczu itp 😉
No więc pod prysznicem się bardzo wyciszyłam, pogadałam z Panem Bogiem, Maryją i innymi swiętymi. A potem z Wojtusiem – że wszystko będzie dobrze, że świat jest dobry i pozwalam mu wyjść (przez ostatni rok przerabiałam na terapii psychiczne podłoże moich porodów). I wreszcie zaczełam mówic sama sobie, że wszystko się uda, że moje ciało wie co robi, że potrafię urodzić, itp (polecam program „Cud narodzin”!!!). Po prysznicu skurcze się nasiliły, wkrótce zrobiły się co 5 min, więc zebraliśmy się, pożegnaliśmy się z dziećmi i w drogę.
Całą drogę (około 30 min) słuchałam nagrania autohipnozy, które bardzo mi pomagało. Natomiast, gdy dojechaliśmy pod szpital byłam już w takim stanie, że ledwo doszłam do szpitala – co 10 kroków musiałam kucać na skurczach, które mimo „błękitnego obłoku znieczulenia”, były bardzo bolesne. Potem niestety czekała mnie jeszcze izba przyjęć, formalności, itp,  choć widząc mój stan i tak starali się chyba przyspieszyć procedury. Ale doszło do takiego absurdu, że najpierw zbadała mnie położna na fotelu i na kozetce (ledwo, ale dałam jeszcze radę), a za chwilę lekarz przyszedł robić te same badania. Na fotelu jeszcze dałam radę, ale usg na plecach było powyżej moich możliwości. Kuliłam sie z bólu uniemożliwiając badanie i w końcu powiedziałam stanowcze „nie” i zeszłam z kozetki. Ale ta sytuacja jakoś bardzo mnie złamała – nie mogłam sie uspokoić, nie mogłam oddychać głęboko, wpadłam w panikę. Wtedy zawieźli mnie już szybko na porodówkę, gdzie czekał na nas anioł nie człowiek!
Pani polozna trochę mnie uspokoiła, zbadała i powiedziała „Popatrz mi w oczy! URODZISZ to dziecko naturalnie, rozumiesz?”  I w zasadzie reszta potoczyła się już bardzo szybko, choć ja do końca nie mogłam się już uspokoić, powtarzałam ze nie dam rady i chciałam umrzeć. Nie zdawałam sobie sprawy, że akcja tak szybko postępuje. W pewnym momencie poczułam główkę napierającą na krocze, straszne pieczenie, a za chwilę o 21:15 dzidziuś wyskoczył .
Długo to do mnie nie docierało. Byłam wykończona i chciałam się schować do jakiejś nory i lizać rany. A tu jeszcze łożysko do urodzenia, krocze do zszycia, drgawki, zimno, itp. Strasznie mnie też bolała kość ogonowa. Natomiast spełniły się wszystkie moje marzenia: od razu dzidziuś skóra do skóry, pępowina spokojnie przestała tętnić, tatuś przecinał pępowinę.
po porodzie
Dopiero na sali poporodowej ogarnęła mnie wielka radość a przede wszystkim wdzięczność do całego świata, do Boga, Maryi, wszystkich tych ludzi, którzy nas wspierali – a było ich naprawdę wielu! 
Bardzo dziękuję też Dziewczynom z Grupy Wsparcia, bo ta grupa była dla mnie pierwszą iskierką nadziei. Zanim do niej trafiłam byłam przekonana, że jestem już skazana na cesarki, a okazało się, że to nieprawda  Spełniło się moje marzenie, jestem szczęśliwa!
Chwała Bogu, który poprowadził wszystko lepiej niż mogłam sobie wyobrazić!
wojtus