Dziś historia bardzo mi bliska – ten sam szpital, w którym miał miejsce mój VBAC, ta sama położna, emocje… Historia pełna nadziei i determinacji. Historia porodu, który „miał się nie udać”. A jednak:) Historia Ani:
Czytając historie porodów na stronie naturalniepocesarce.pl nieśmiało marzyłam o tym, abym ja też mogła podzielić się moją opowieścią o udanym VBAC. No i 08.04.2016r. o godz. 4.10 moje marzenie się spełniło. Ale może zacznę od początku.
W pierwszą ciążę zaszłam w 2012r. Ciąża przebiegała bez żadnych problemów. Wtedy wydawało mi się, że dobrze przygotowuję się do porodu, chodziliśmy z mężem do szkoły rodzenia, gdzie chłonęłam wszystko jak gąbka. Po wizytach tam byłam przekonana, że muszę urodzić naturalnie i karmić piersią, innej opcji nie brałam pod uwagę. O samym porodzie jakoś nie myślałam, chyba podświadomie bardzo się go bałam. Dziś, dzięki doświadczeniu pierwszego i drugiego porodu oraz wszystkim historiom z tej strony oraz grupie wsparcia na Facebooku wiem jak bardzo się myliłam i że w życiu nie da się niczego zaplanować, a zwłaszcza porodu, bo życie nasze plany i tak zweryfikuje po swojemu.
Ignaś urodził się przez CC 15.02.2013, o godz. 13.00 z wagą 3360g i 57cm długości, po odejściu wód płodowych i 15 godzinach porodu, w czasie którego nie miałam ani jednego skurczu, nawet po oksytocynie. Jako powód CC wpisano brak postępu porodu i zagrażającą infekcję wewnątrzmaciczną. A ja już na sali porodowej podpisując zgodę na CC płakałam, że się nie udało. Do tego po porodzie został od razu nakarmiony butelką i jak mi go przywieźli na salę w ogóle nie chciał złapać piersi. I tu zaczął się dramat. Ja bardzo pragnęłam karmić a w ogóle mi to nie wychodziło. Każda próba przystawienia kończyła się płaczem małego i moim. I gdy już się prawie poddałam mój lekarz podsunął mi pomysł, za co będę mu wdzięczna do końca życia:) Po dwóch i pół miesiąca odciągania pokarmu nadszedł dzień, w którym Ignaś odmówił butelki i wolał pierś.
Zawsze chciałam mieć trzy lata różnicy między dziećmi. I się udało. W 2015r. jestem znowu w ciąży. Znowu wszystko w porządku, dzidziuś rośnie i rozwija się prawidłowo. Ja szczęśliwa, nawet nie zastanawiam się zbytnio nad sposobem porodu. Żyję w przekonaniu, że skoro miałam pierwsze CC to i kolejne na pewno też będzie cięcie. W przekonaniu tym po pierwszym porodzie utwierdził mnie mój lekarz. Początkowo nawet zastanawiałam się jaki dzień wybrać na narodziny mojego drugiego synka, ale im więcej myślałam o pierwszym porodzie, o depresji jaką przeszłam i problemach z karmieniem doszłam do wniosku, że zrobię wszystko aby uniknąć kolejnego CC.
W szpitalu, w którym rodziłam pierwszego synka i chciałam rodzić kolejnego raczej nieprzychylnie podchodzili do VBAC, dlatego też postanowiłam wykupić tam prywatną opiekę położnej w czasie porodu. Szukając informacji na temat położnych z mojego szpitala na stronie gdzierodzić.info trafiłam na Madzię Hul, i jej stronę oraz grupę wsparcia na Facebooku. Zaczęłam czytać polecone przez Madzię książki Iny May Gaskin i Ireny Chołuj, a także wszystkie historie na stronie i marzyć aby i mi się udało. Przeprowadziłam też analizę mojego pierwszego porodu i doszłam do wniosku, że po odejściu wód stres zablokował mnie psychicznie i dlatego nie urodziłam. Stwierdziłam, że do drugiego porodu muszę się dobrze przygotować.
Przez połowę ciąży pogłębiałam moją wiedzę na temat porodu, oswajałam się z myślą o nim, tłumaczyłam sobie, że będzie boleć ale warto. Bałam się strasznie, żeby historia pierwszego porodu się nie powtórzyła, gdyż z natury jestem straszną panikarą i obawiałam się, że znowu stres mnie zblokuje. Każdego dnia modliłam się żeby mi się udało i żeby poród nie rozpoczął się odejściem wód. Na każdej wizycie u lekarza toczyłam z nim bój o możliwość porodu SN. On był przeciwny, a ja nieugięta. W końcu ustąpił, dał mi skierowanie do szpitala z adnotacją „stan po cc – chce rodzić sn” oraz stwierdził, że i tak to czy mi pozwolą rodzić naturalnie zależy od lekarza na IP. To samo potwierdziła mi moja położna.
Termin porodu wypadał na 09.04.2016r. Trzy dni przed terminem mam ostatnią wizytę u lekarza. Szyjka zamknięta, żadnego rozwarcia, na poród się nie zanosi. Lekarz sugeruje CC, ale ja mu dziękuję i mówię że będę czekać aż się zacznie. Mam czas do 15.04. Jeśli do tej pory nie urodzę mam zgłosić się do szpitala. Jeszcze na pocieszenie lekarz mówi mi, że w moim przypadku on nie widzi szans na poród naturalny, bo jestem jak pierworódka – moja szyjka nigdy się nie rozwarła ani nie skróciła, a ja mu odpowiadam, że bardzo bym chciała zrobić mu na złość:), a w duchu myślę sobie, że przecież pierworódki rodzą naturalnie, każda z nas kiedyś nią była, a ja jestem nią „po raz drugi”:).
Troszkę mnie ta wizyta podłamała i następnego dnia rano zadzwoniłam do mojej położnej pani Basi i umówiłam się z nią na spotkanie kolejnego dnia. Akurat miała dyżur w szpitalu i miała mnie zbadać i zrobić KTG. Do południa czułam się jak co dzień, mały fikał w brzuszku jak zawsze , a ja gotowałam obiad i zajmowałam się starszakiem. Po obiedzie jak kładłam Ignasia spać w ogóle nie mogłam leżeć. Czułam jakby mały wpychał mi nogi pod żebra, a brzuch zaczął mi się napinać i twardnieć. Zadzwoniła do mnie koleżanka i zaprosiła na kawkę. Po 17 pojechaliśmy a ja czułam się coraz dziwniej(bo przecież nie wiem jak to jest gdy się poród zaczyna). U koleżanki brzuch dalej się napinał, a nawet zaczęło mi się wydawać, że odczuwam skurcze. Na pytanie koleżanki czy dobrze się czuję zażartowałam, że chyba zaczęłam rodzić, a chwilkę później ok. 18.30 zaczęłyśmy liczyć skurcze. Od razu były regularne, ale niezbyt bolesne co 2 minuty i trwały 30 sekund. Po godzinie skurcze nadal takie same, więc postanawiam wracać do domu. Mąż wraca z pracy i do niego też żartuję, że chyba się zaczęło. Mija kolejna godzina i skurcze nadal takie same. Postanawiam zadzwonić do pani Basi. Ustalamy, że wezmę półgodzinną kąpiel i dwa magnezy i jeśli mi nie przejdzie to jedziemy do szpitala. Jednocześnie czuję ogromne parcie jak na kupę:)
Kąpieli nawet nie zdążyłam wziąć, bo w trakcie napuszczania wody puszcza mi się krew i wtedy znowu jak trzy lata wcześniej wpadam w panikę. Dzwonię do położnej i ona mnie uspokaja, że ta krew może być z rozwierającej się szyjki. Ja jednak jestem już przestraszona i wolę jechać do szpitala. Mówię do męża, że trudno najwyżej mnie pokroją, ale ja już w domu spokojnie nie wysiedzę. Do tego dojazd z Mielca gdzie mieszkamy do szpitala w Rzeszowie zajmie nam godzinę, co by mnie dodatkowo stresowało gdybym została w domu. W czasie drogi liczę skurcze. Dalej są co dwie minuty, ale trwają już ponad 40 sekund. Przestrzegam też Piotrka, że jeśli w trakcie porodu będę prosiła o CC, to ma mnie opierniczać i nie pozwolić się pokroić.
Na IP jesteśmy po 22, podpinają mnie pod KTG, chwilę później przyjeżdża pani Basia. Skurcze na KTG piszą się ładne, ja leżę uśmiechnięta od ucha do ucha. W między czasie słyszę dyskusję na mój temat. Po badaniu lekarskim okazuje się, że krwawienie jest z szyjki a ja mam już 4cm rozwarcia. Lekarz nie może dokładnie zmierzyć małego, bo główka już jest nisko za spojeniem łonowym. Z innych pomiarów wychodzi mu waga 3500g, a ja głupia się przyznaję, że dzień wcześniej na wizycie mały ważył 3800g. Na szczęście „dostaję pozwolenie” na poród SN i po załatwieniu wszystkich formalności idziemy na salę porodową.
Jest około północy. Ja przeszczęśliwa, bo jak usłyszałam, że mam 4 cm rozwarcia, a skurcze prawie bezbolesne, to mówię do męża, że tak to ja mogę rodzić:) Na sali pani Basia mnie bada i podpina pod KTG. Później idę pod prysznic minimum na pół godziny, ale mi jest tam tak dobrze, że wychodzę dopiero po godzinie. Już pod prysznicem czuję, że skurcze robią się bolesne. Po wyjściu pani Basia mówi, żebym się położyła i mnie bada, jest 6 cm rozwarcia, skurcze robią się już nieznośne. Prosi mnie abym kilka razy parła to pęknie pęcherz. Tak też robię. Odchodzą zielone wody, ja przerażona. Pani Basia mnie uspokaja i podpina na chwilkę pod KTG, które niestety się przedłuża, bo podczas kolejnego badania okazuje się, że razem z wodami leje się krew i to nie jest krew z szyjki. Pani Basia wzywa lekarza na konsultacje, a ja już leżę załamana, że oto mój VBAC dobiegł końca. Na szczęście KTG jest w porządku i pani doktor nie widzi konieczności CC. Rodzimy dalej.
Leżenie jest okropne, chcę wstać, robi mi się ciemno przed oczami, nie mam siły. Piotrek i pani Basia mi pomagają, a ja nie mogę znaleźć sobie miejsca. Wszędzie jest mi niewygodnie. Chodzić w ogóle nie mogę. Jak już pisałam od początku czułam parcie jak na kupę, to mnie troszkę blokowało przez cały poród i najlepiej mi było po prostu na kibelku, dlatego też zażyczyłam sobie, że tam właśnie chcę:) I tak podpięta pod KTG skurcze od 6 do 10cm spędzam na kibelku:) W końcu mamy pełnie rozwarcie, zaczynamy przeć. Początkowo nie bardzo mi wychodzi i w pewnym momencie stwierdzam, że już nie dam rady i nie potrafię. Pani Basia mnie motywuje, mąż także. Jest lepiej.
Faza parta trwa 40 min a ja mam wrażenie, że to wieki. W końcu zniecierpliwiona pytam czy to się kiedyś skończy. Nadchodzi kolejny kryzys i tu znów pani Basia jest nieoceniona. Jej słowa „Dalej Ania pięknie rodzisz” po prostu dodały mi skrzydeł. Wreszcie po tych „wiecznych” 40 min parcia, a łącznie po 9 godzinach i 10 minutach od pierwszych skurczy o 4.10 rodzę mojego synka Bartusia – 3800g, 57cm. Mały ląduje na moich piersiach. A ja nawet nie potrafię opisać tego co czuję, niesamowite szczęście, wprost euforia. Kiedy mały się wyślizguję ja przeszczęśliwa mówię do męża: „udało się!” i wyznaję mu miłość. Piotrek przecina pępowinę, ja oczywiście ciekawska oglądam jak wygląda łożysko:) Później pani Basia pomaga mi przystawić małego do piersi i mamy dwie godziny tylko dla siebie: ja, mąż i nasz maluszek.
Brak mi słów, aby opisać moje uczucia. Do tej pory na wspomnienie porodu cieszy mi się buzia. Po porodzie czułam się wspaniale. Teraz też czuję się wspaniale, zupełnie inaczej niż po cięciu. Wiem, że gdyby nie mąż, który przez cały poród mnie wspierał i trzymał za rękę, który nie pozwolił, żebym dała się pokroić, choć trzy razy wołałam o CC i gdyby nie pani Basia to chyba bym nie dała rady urodzić. Wiem również, że gdybym nie trafiła na tę stronę, nie przeczytała tylu wspaniałych historii i nie dowiedziała się wielu przydatnych rzeczy to by się nie udało. Według mnie rodzaj porodu ma znaczenie zarówno dla zdrowia dzieciątka jak i mamusi. Ja po porodzie naturalnym czuję się świetnie, co prawda przez dwa pierwsze dni czułam lekki dyskomfort, gdyż troszeczkę pękłam i trzeba było założyć trzy szwy, ale to jest nic w porównaniu do bólu po cesarce. A zobaczyć minę lekarza, który w dzień porodu przyszedł mi pogratulować i usłyszał – „A widzi pan zrobiłam panu na złość” – bezcenne:) Bo przecież nie można z góry zakładać, że się nie uda. W nas kobietach drzemie niezwykła siła i determinacja.