Tag Archive | ZZO

Szczęśliwe zakończenie długiej drogi do wymarzonego VBAC (Warszawa)

Jestem 33-letnią mamą dwojga dzieci. Każde z nich miało inny start na tym świecie. Który z nich lepszy? Czas pokaże.

W mojej opinii, jako kobiety po dwóch różnych porodach, zdecydowanie lepiej dochodziłam do siebie po porodzie siłami natury. Cięcie cesarskie wspominam jako traumę i wymuszone tortury.

W 2013 roku przez CC w jednym z warszawskich szpitali przyszedł na świat mój syn. 3550g, 56cm, 10/10 w skali APGAR. Cięcie wykonano w 37 tygodniu ciąży. Dlaczego tak wcześnie? Przez błędne założenie lekarza, który mnie badał i kwalifikował do cięcia, nie słuchał tego co mówię, iż nie jest to 39 a 37 tc, gdyż znam na tyle swój organizm. Kwalifikacja do cięcia nastąpiła szybko, na pierwszej wizycie. Powodem, podanym oficjalnie, była zakrzepica ciążowa oraz położenie miednicowe. Byłam bardzo nieświadoma i zbyt wystraszona, żeby dyskutować z lekarzem czy kwestionować jego decyzję o cięciu w 37 tygodniu, dobrze rozwijającej się ciąży z prawidłowym przebiegiem. Zakrzepica nie jest jednoznacznym wskazaniem do CC – teraz już to wiem. Nikt nawet słowem nie wspominał o możliwości zewnętrznego obrotu. A jest on w 100% możliwy – teraz już to wiem. Na zimno więc w stresie wyjęto ze mnie syna. Nie wspomnę już o części personelu ze szpitala, która jawnie patrzyła na nie jak na wymuszacza CC, przy czym Pani doktor na obchodzie potrafiła się odezwać słowami: „a Pani tu z jakiego wskazania”, padła moja odpowiedź, że mam planową cesarkę, na co Pani doktor „cesarkę to może Pani mieć na targu! Tu się wykonuje cięcie cesarskie i czemu Pani tego nie wie…” koniec cytatu…

Z racji tego, że cięcie odbyło się późnym wieczorem, dziecko zostało na neonatologii na noc, a ja sama na sali poporodowej „przespałam” noc, jeśli można tak nazwać ból, strach i rozłąkę z dzieckiem. Franek był tylko przez godzinę kangurowany przez swojego tatę na neonatologii. Mi na moment przystawiono go do piersi, a potem zabrano na dobre, aby z samego rana podstawić wózek z dzieckiem i tak nas samych zostawić. Ból był ogromny, dostawałam morfinę, po tramalu niestety wystąpiły wymioty. Gdyby nie mąż nie wiem jak bym przetrwała te 4 dni w szpitalu. Ze stresu i bólu pokarm zanikał, mały spadł bardzo na wadze i był dokarmiany mieszanką. Mąż był z nami 12h plus płacił położnej dodatkowo, żeby w nocy, zajęła się synem, bo ja sama nie byłam w stanie wstać do WC. Wykąpał mnie mąż, na siedząco, pod prysznicem, prawie niosąc mnie tam na rękach. Spokój odzyskaliśmy dopiero w domu, z pomocą Babci – mojej mamy, dochodziliśmy do siebie dość długi czas.

Czułam się niepełna, skrzywdzona, prawie nie matka. Syn miał niedorozwinięty układ pokarmowy co objawiało się wczesną i silną kolką, ciągłym ulewaniem i płaczem. 24h na dobę. Koszmar tamtych dni jest ze mną po dziś dzień i zaburza radość i obecną opiekę nad noworodkiem w domu.

Obydwoje z mężem wiedzieliśmy, że chcemy mieć dwoje dzieci. Z drugim chcieliśmy poczekać aż Franek skończy dwa lata a ja nabiorę sił psychicznych. Po tym czasie zaczęliśmy starania. Ja, przeglądając Internet, trafiłam na grupę wsparcia Naturalnie po Cesarce. Zaczęłam czytać i nadzieja odżyła. Okazało się jednak, że są problemy z zajściem w ciąże. Do tego wykryto u mnie rozejście mięśni brzucha oraz przepuklinę. Przeszliśmy pod opiekę super Pani doktor z Kliniki Novum w Warszawie. Od początku, tym razem z większą świadomością wiedziałam, że jest tylko jedno miejsce, w którym chcę rodzić – Szpital Św. Zofii na Żelaznej w Warszawie.

Na początku 2018 roku test pokazał dwie upragnione kreski. Drugą ciążę przeszłam dużo gorzej niż pierwszą. Męczyły mnie krwawienia i mdłości z wymiotami aż do 2 trymestru. W tym czasie prowadzenie ciąży przeniosłam do przychodni przy szpitalu Św. Zofii do dr Puzyny. Pan doktor, wspaniały i ciepły człowiek, zawsze znalazł chwilę i miał cierpliwość na wszystkie moje pytania i wątpliwości. Zna i ceni grupę Naturalnie po Cesarce i co wizyta raczył mnie pozytywnymi historiami z porodówki. Okres ten wspominam wyjątkowo pozytywnie i dzięki niemu znalazłam w sobie tyle sił na pozytywne nastawienie do porodu. Pan doktor, sam z siebie, pod koniec ostatnich wizyt poprosił o zdjęcie i informację z porodówki. Oczywiście dostał je zaraz po porodzie.

Świadoma tego co chcę, już na początku ciąży, podpisałam umowę z jedną z położnych z listy szpitalnej. Edyta opiekowała się mną od końca 38tc aż po przenosiny na salę poporodową. To ona jest współautorem mojego sukcesu na sali porodowej.

Pod koniec 37tc zaczęły się u mnie małe skurcze i „stawianie” się brzucha z czym radziłam sobie magnezem zgodnie z zaleceniem lekarza. Blizna doskwierała lekko, ale nie była problemem. Przez cały okres ciąży, poza standardowym USG, nikt mi jej nie badał. Konkretna kontrola nastąpiła dopiero kilka chwil po porodzie. Edyta była cały czas pod telefonem, dostępna 24h na dobę. Od 38tc zaczęłam pić herbatę z liści malin oraz łykać olej z wiesiołka. Jagoda była głową w dół, dobrze się rozwijała a łożysko było prawidłowe. Skurcze przepowiadające zaczęły bardziej boleć. Jako pierworódka, mimo cc jako wcześniejszego porodu, nie byłam w stanie określić co takie bóle oznaczają. Warto wtedy pytać lekarza lub położną. Przez telefon Edyta była w stanie stwierdzić co się dzieje. Była gotowa zareagować w każdej chwili, gdyby objawy wskazywały coś poważnego.

Od 39tc skurcze przepowiadające zaczęły być dość mocne i atakować raptownie. Nie byłam w stanie dojść z przedszkola z synem do domu mimo, iż mamy niewielki kawałek drogi. Trafiłam wieczorem na Izbę Przyjęć, bo ból był spory. Po badaniu przez lekarza dyżurnego dostałam Papawerynę i podłączono zapis KTG. Szyjka zamknięta, skraca się, ale to jeszcze nie to. Edyta była cały czas pod telefonem informowana na bieżąco.

14 września 2018 roku zaczął się u mnie 40 tydzień ciąży. O 4 nad ranem obudził nie ból, inny niż dotychczas. Mocniejszy, regularny z kierunkiem ku dołowi plus poczułam coś mokrego. W łazience przekonałam się, że odszedł galaretowaty śluz zabarwiony krwią. Nie był to jeszcze czop, ale coś zaczęło się dziać. Pouczona przez Edytę wzięłam prysznic i wróciłam do łóżka. Ból nie dał mi za bardzo pospać. W ciągu dnia skurcze wracały, nieregularne, ale coraz mocniejsze. Przez cały ten okres, od 38 do 40 tc, prowadziłam dobowy zapis skurczy przez aplikacje w telefonie co też pozwoliło mi dostrzec ewentualną zmianę. Kąpiel i prysznic nie pomogły. O godzinie 19’tej podjęliśmy decyzję o zabraniu rzeczy i pojechaniu na IP. Z IP zadzwoniłam do Edyty, która czekała na wieści. Lekarz w czasie badania szyjki stwierdziła odejście czopa śluzowego, którego właściwie, po lekkim masażu szyjki, wyjęła ręką. Podjęto decyzję o zatrzymaniu mnie na patologii ciąży. Cały czas odchodziła wydzielina śluzowa z odrobiną krwi. Skurcze bolesne i nieregularne męczyły mnie całą noc. Na patologii podano mi Papawerynę na odrobinę snu. Na temat warunków w szpitalu, jedzenia, opieki, wyposażenia jak i tego w jaki sposób każdy przejmujący opiekę nade mną członek personelu posiadał wiedzę na temat mojego aktualnego statusu, nie będę za dużo pisać, z tej prostej przyczyny, iż wystarczy jedno zdanie: czułam się jak KRÓLOWA.

Nastał dzień 15 września. Od rana mocne, nieregularne skurcze dawały mi się już mocno we znaki. Prysznic nie pomagał. Zapis KTG był prowadzony dość często, dzięki czemu nie bałam się o małą. Pokazywał lekkie skurcze. Około godziny 11’tej Pan doktor Jan, niezwykle sympatyczny i pozytywny lekarz, podjął decyzję o indukcji porodu. Szyjka macicy nie chciała współpracować więc założył mi do niej cewnik Folleya, którego zadaniem było rozszerzenie i zmiękczenie szyjki. Po chwili przerwy, zgodnie z założeniem, skurcze wróciły mocniejsze. W tym czasie dojechał do mnie mąż, z którym spacerowałam pod rękę po korytarzu dając szanse grawitacji i naturze na działanie. Przez cały ten okres nie miałam ochoty na jedzenie, ale mimo wszystko, zgodnie z sugestia i zaleceniem Edyty, jadłam w miarę normalnie. Kiedy ból przyszedł mocniejszy podłączono mi ciągły zapis KTG. Pokazał mocne skurcze a z małą było wszystko w porządku. Na tym etapie ból oceniam w skali 6/10, ale to sprawa zupełnie indywidualna. Ciągły zapis KTG zaczął mi doskwierać, ale Panie pielęgniarki przyniosły mi gorące kulki w materiale do wiązania na kręgosłup co trochę pomogło. Czułam, że cewnik jest coraz luźniejszy a bóle się nasilały. Około godziny 17’tej, leżąc pod KTG, poczułam nagle coś dziwnego. Jakby wystrzał małego korka od szampana w środku brzucha. Po sekundzie podkład na łóżku zrobił się mokry. Zawołaliśmy pielęgniarkę, która bez wątpliwości stwierdziła odejście wód płodowych. Zabrano mnie do gabinetu, gdzie dr Jan z uśmiechem usunął cewnik, co skutkowało fontanna wód płodowych, potwierdził pęknięcie pęcherza płodowego. Było to świetną oznaką i dawało zielone światło na porodówkę. W tym czasie mąż zadzwonił do Edyty informując ją o sytuacji. Pielęgniarki dzwoniły na porodówkę informując o kolejnej rodzącej. Cały personel również wiedział o umowie z Edytą co skutkowało przygotowaniem tzw. „Morelowej Sali” porodowej.
Z radości mało do mnie wtedy docierało. Lekarz pozytywnie zaskoczony jak zadziałał u mnie cewnik żartował ze mną i mężem dzięki czemu przez kilka minut nie czułam, jak nasila się ból podczas skurczy. Po dokładnym badanu okazało się, że szyjka zgładzona. Przeniesiono nas na salę porodową jak tylko przyjechała Edyta.

Od około godziny 19’tej na Sali porodowej, po zbadaniu przez Edytę, mąż włączył naszą muzykę, zaczęły się mocne, regularne skurcze co 3 minuty. Wygodnie było mi siedzieć na fotelu w czasie, gdy miałam ciągły zapis KTG a Edyta podłączała Oksytocynę. Po kilku minutach naprawdę mocnych i bolących skurczy, podczas których po namowie przez Edytę puściła zupełnie głos i dawałam sobie „ujście” nie krzykiem a śpiewem na „Aaaaaa”, okazało się, że mam 5 cm rozwarcia. Prawdą jest, że tych skurczy nijak się nie pominie i różnią się zupełnie od przepowiadających. Zgodnie z planem porodu, nadszedł idealny czas na znieczulenie. Edyta poprosiła Anestezjologa, który podłączył ZZO. Wszystko odbyło się szybko, bezboleśnie, na zupełnym luzie. Znieczulenie przyniosło ulgę po tylu godzinach, skurcze czułam nadal, ale nie były już bolesne.

Około godziny 20’tej Edyta po zbadaniu mnie stwierdziła rozwarcie na 6 cm, zapis KTG ciągły pokazywał mocne, regularne skurcze.

Około godziny 21’ej podczas badania okazało się, że jest już 10 cm rozwarcia, skurcze na KTG ładne, córka ruszała się bardzo, co oczywiście było dobrą oznaką. Moje odczucia „w dole” brzucha nagle uległy zmianie. Czułam parcie, Edyta po szybkim badaniu ze śmiechem uspokoiła mnie, że to Jagoda sama wstawiła się w kanał rodny i możemy zaczynać przeć w momencie skurczu. W międzyczasie Edyta założyła mi na moment cewnik, żeby opróżnić pęcherz, gdyż sama nie byłam w stanie tego zrobić, zwłaszcza po ZZO.

Zaczął się więc najważniejszy etap porodu. Skurcze parte okazały się mocne, regularne i córka sukcesywnie pchała się na świat. Szukałyśmy w tym czasie z położną idealnej pozycji porodowej. Po kilku próbach, najlepsza okazała się pozycja „kucana”, ze wsparciem męża, do ulubionej muzyki, poród trwał do godziny 23:15.

Edyta mówiła mi, kiedy przeć, kontrolowała cały czas dziecko i mnie, nie pozwoliła popełnić błędu, kibicowała, ustawiała do pionu, pocieszała. Na ostatnie dwa skurcze parte poprosiła lekarza o obecność na sali, celem profilaktycznej kontroli blizny. Co tu oszukiwać – byłam padnięta, mąż trzymał mnie mocno, Edyta kibicowała, aż w końcu, resztką moich sił, córka znalazła się na świecie. Zawinięta w pieluchy tetrowe trafiła prosto na moją klatkę piersiową. Ulga, radość, adrenalina, wysiłek połączyły się w jedno uczucie – spokój.

Łożysko urodziło się chwilę po, Edyta je skontrolowała po czym założyła mi trzy drobne szwy, zbadała, zabezpieczyła i sprawdziła małą – 3750g, 58cm, 10/10 w skali APGAR. Dostawiłyśmy ją do piersi, kangurowanie było ciągłe, to jest to co różni ten poród od poprzedniego CC. Dziecko było ze mną, czułam ją a ona mnie. Następnie trafiła na kangurowanie do tatusia a Edyta pomogła mi się wykąpać i przebrać. Dostałam kolację, nie sądziłam, że będę taka głodna. Podczas oczekiwania na miejsce na sali poporodowej, jeszcze na Sali morelowej odwiedziła nas dr Jan

Łożysko urodziło się chwilę po, Edyta je skontrolowała po czym założyła mi trzy drobne szwy, zbadała, zabezpieczyła i sprawdziła małą – 3750g, 58cm, 10/10 w skali APGAR. Dostawiłyśmy ją do piersi, kangurowanie było ciągłe, to jest to co różni ten poród od poprzedniego CC. Dziecko było ze mną, czułam ją a ona mnie. Następnie trafiła na kangurowanie do tatusia a Edyta pomogła mi się wykąpać i przebrać. Dostałam kolację, nie sądziłam, że będę taka głodna. Podczas oczekiwania na miejsce na sali poporodowej, jeszcze na Sali morelowej odwiedził nas dr Jan. Przyszedł pogratulować i zobaczyć czy wszystko w porządku.

Około 2’ej w nocy przeniesiono nas na salę poporodową, gdzie po prostu poszłyśmy spać. To jest ta różnica w porodach – byłam w stanie SAMA przejść z porodówki na sale poporodową, SAMA zająć się dzieckiem, SAMA skorzystać z WC i wziąć prysznic. Nie czułam się skrzywdzona, torturowana czy ograbiona z uczuć. Byłam po prostu „szczęśliwie zmęczona”.

Patrząc z perspektywy, oczywiste jest, że gdybym miała wybierać kolejny raz, zdecydowała bym się na poród siłami natury. W 100% poleciła bym Szpital Św. Zofii na Żelaznej. Opieka medyczna i taka po prostu ludzka nie ma porównania do wielu innych placówek czy lekarzy z którymi miałam kontakt. Natomiast co do dzieci, mając już 11 miesięcy za sobą, mogę powiedzieć iż różnią się między sobą niebywale. Jagoda jest dzieckiem spokoju, sama zasypia, rozwija się bez zarzutu w pełni radosna w porównaniu do Franka, który od małego aż do teraz tak jakby stara się nadrobić stracony czas, od urodzenia przejawiał też nerwowe epizody, wymagał usypiania na rękach i ciągłego dotyku.

Nie dajmy sobie wmówić, że tak ma być, że ktoś decyduje za nas. Nie dajmy się zwieść strachowi niedouczonych lekarzy czy położnych. Dążmy do celu z rozsądkiem i pozytywnym nastawieniem, a jeśli nawet się nie uda to pretensji nie wolno mieć do nikogo a zwłaszcza do siebie. Sama próba porodu siłami natury jest wspaniałym startem dla dziecka i mamy. Liczę na to, że niedługo w Polsce normą będzie próba porodu SN po CC.

Trzymam kciuki za wszystkie przyszłe mamy, żeby znalazły siłę i wsparcie a uda się wszystko.

Obraz może zawierać: co najmniej jedna osoba, ludzie śpią, niemowlę, zbliżenie i w budynku

Pięknie jest rodzić! (Łódź)

Pierwsze dzieciątko Iza urodziła przez cięcie cesarskie „na zimno”. W drugiej ciąży mimo wielu przeciwności – cienkiej blizny w pomiarze USG, żelaznej, nierokującej porodowo szyjki, zamknięcia szpitala, w którym planowała rodzić – nie poddała się i zawalczyła o swój VBAC. Oto historia narodzin jej pięknej córeczki o imieniu Liwia.

Jak wiele z Was marzyłam o tym, żeby to napisac ! Wciąż nie wierze ze to pisze:) UDAŁO SIE !!! 15.05 na świat przyszła moja córeczka… a jeszcze dzień wcześniej szukałam wsparcia na grupie i rad w kontekście wywoływania porodu 🙂 bo nic się nie działo… a teraz mogę przedstawić Wam moją historię – uwaga jest baaardzo długa !

Pierwsze cc 03.2014 w 40+6tc wg usg synek 4,5kg – słyszę: żelazna szyjka, duża główka, nic sie dzieje „ja bym ciął” mówi lekarz. Dodatkowo w TV głośna sprawa sztangisty Bąka, którego bliźniakom za późno zrobili cc i jedno zmarło. Nerwowo. Nieświadoma i trochę zastraszona zgadzam się na cc na zimno. Poród przez cc bardzo szybki – po wszystkim pytam tylko czy zdrowy? Zdrowy. To najważniejsze! Pytam ile waży – prawie 4kg, główka 37cm (!) Mimo to w głowie od razu pojawia sie myśl – „a może dałabym radę?!?!” Nie mam emocji… Nie czuje NIC… Nie jestem wzruszona. Bardziej wzrusza mnie widok męża kangurującego synka, niż sam synek. Mąż się cieszy, ja nie czuje żadnego macierzyńskiego instynktu. Wiem, że to mój synek, chce dla niego dobrze, próbuje wejść w te rolę, ale nie potrafię. Nie umiem! Nie kocham jeszcze… Pustka i żal za czymś czego nie doświadczyłam. Dodatkowo ogromne problemy z karmieniem, infekcja synka, koszmarne kolki, problemy z czuciem głębokim. Wszystko to sprawia, że zdaje sobie sprawę, że ani ja ani on nie byliśmy na to jeszcze gotowi. Z dnia na dzień ktoś go wyrwał z brzucha, nagle, nie uprzedził i nie przygotował nas na to. Płaczę dzień w dzień. Mam bardzo intensywny Baby Blues trwający pare miesięcy [Baby Blues czyli smutek poporodowy będący zjawiskiem dotykającym nawet 80% matek i nie wymaga lecznia, powinien minąć maksymalnie do 2 tygodni po porodzie. Dłuższe występowanie stanu obniżnonego wykracza poza ramy fizjologii – przyp.red.] . Jednym słowem – KOSZMAR tak moge opisać „nasz” pierwszy czas. Trudno nazwać go „macierzyństwem” …

Druga ciąża tp. na 15.05.2018. Już wcześniej natknęłam sie na grupę Wsparcia Naturalnie po Cesarce, ale gdy tylko zobaczyłam dwie kreski zaczęłam ją bacznie obserwować. Czytać i czytać, i czytać. Wiedziałam już, że nie popełnię tego samego błędu. Nie chce pociąć się na zimno. Zbyt wiele nas to kosztowało.

W Łodzi zaczyna działać ProFamilia chcę tam rodzić, moim lekarzem jest jej ordynator, nie widzi przeciwwskazań do próby vbac, bo o to pytam na 1 wizycie. Ciąża mija książkowo, chodzę na basen 2 razy w tygodniu i prawie codziennie na długie spacery. Nie przyjmuję praktycznie żadnych witamin, tylko staram sie dostarczyć wszelkich składników odżywczych dietą (sa teorie, że witaminy „futrują” dzieci, a w poprzedniej ciąży brałam m.in 6tabletek magnezu dziennie). W międzyczasie lekarz mierzy bliznę 0,8mm-2,3mm i ma wątpliwości… Niby mówi, że liczy się jej elastyczność, ale z drugiej strony trochę straszy, że jednak bardzo cienka, że on już widział porody jak do otrzewnej sie dzieci rodziły… ostatecznie daje zielone światło. Boje się bardzo, naprawdę bardzo (!), ale się nie poddaję – często na grupie pytam o bliznę, czytam koleje statystyki i badania. Próbuje przygotwać się najlepiej jak się da. W ciąży tylko raz miałam pożądane przepowiadacze, nic więcej. Żadnych bóli…

Przychodzi 8.05, termin z USG, na badaniu lekarz uświadamia mnie, że moja szyjka wciąż jest żelazna, że to nie wróży dobrze i że… zamykają ProFamilie. Zostaję na lodzie. Pozostawiona sama sobie. Moje poczucie bezpieczeństwa zostaje mocno zaburzone. Dobrze, że mam położną. Decyduje się na Salve. Przez cały tydzień dużo chodzę po ok. 4km, od miesiąca biorę wiesiołek i pije herbatę z liści malin, chodzę na zajęcia z dna miednicy do Fizjoterapeuty uro-ginekologicznego, wdrażam rownież prostaglandyny z nasienia męża 🙂 W zasadzie to można rzec, że nie oszczędzam sie 🙂 ale samopoczucie mi na to pozwala, poza tym, że jestem słoniem i wszystko mam spuchnięte, to czuję się świetnie 🙂

14.05 dzień przed terminem z OM, rozpiera mnie energia, robię zakupy, obiad, piekę ciasto, piekę tartę na kolacje. Wieczorem spotykamy sie jeszcze z przyjaciółmi. 15.05 mam ktg i badanie w Salve, ordynator bada mnie i mówi, że szyjka a raczej jej ujście może przepuszcza opuszek, ale że zupełnie nie jest gotowa: długa i żelazna. Robi mi niespodziewanie „masaż”. No nie powiem, bolało! Daje mi tydzień maks, jesli ktg bedzie ok. Nie pyta o bliznę. Po wyjściu jadę z teściowa na lunch, czuję co jakiś czas lekkie skurcze, myślę sobie, ale mnie wymasował 🙂 Po lunchu wracam do domu i wskakuje na piłkę kręcić biodrami, skoro coś tam sie dzieje, to może pomogę w ten sposób skrócić się choć troszkę tej szyjce. Gadam przez telefon z mama, z koleżanką i zauważam że są coraz częstsze. O 14.50 zaczynam je liczyć i zauważam, że są co ok. 4minuty i trwają początkowo ok 15-20sekund, bolesne z krzyża. Po 30minutach dzwonię lekko zaniepokojona do położnej, ale ona stwierdza, że to jeszcze nie to, żebym na łożku się położyła i sprawdziła czy w ogóle twardnieje mi brzuch. Nie jestem już w stanie, bo z każdą minutą, każdy skurcz nabiera na sile, zwala mnie z nóg, podczas skurczu nie ma ze mną kontaktu, pomiędzy nimi dzwonię do męża, że to chyba jeszcze nie to, ale ja nie jestem w stanie odebrać synka z przedszkola i żeby on to zrobił i przyjeżdżał już.

Skurcze są dłuższe i juz chyba co 3 albo nawet co 2 minuty! Nie moge wytrzymać, ból jest nie do zniesienia! Myśle sobie „kiedy te kobiety maja czas brać prysznic czy dopakowywać torbę?!?!?!” Ja nie jestem juz w stanie zrobić nic!!!! Dzwonię po teściowa!!!! Krzyczę żeby przyjeżdżali, JA CHCE DO SZPITALA !!!! Mąż i teściowa są jakoś po 16, nie wiem dokładnie, tracę rachubę, synek płacze na mój widok, nie chce puścić. Jedziemy! Jezu, jest godzina szczytu, a my musimy przedostać sie na drugi koniec miasta!!!! Podczas korków krzyczę do męża TRĄB !!!!! Skręca mnie w aucie, nie moge znaleźć sobie miejsca! Każda dziura, każde hamowanie to jakaś masakra !!! Mąż próbuje mi coś opowiadać, on chyba nie zdaje sobie sprawy ze to już, No bo jak to? Tak nagle? Taka żelazna szyjka… nie wiem co mi opowiada, jestem już troche na innym świecie.

Dojeżdżamy! Nie wiem która jest, chyba koło 17? Każdy skurcz zgina mnie w pol! Nie jestem w stanie w ogóle odpocząć pomiędzy skurczami. Sa bardzo często? Co 1-2minuty. Ktg ok, badanie: szyjka zgładzona, cieniutka, 2cm rozwarcia. Że co???? TYLKO 2cm????? To co bedzie pózniej? Proszę o znieczulenie. Chce odpocząć! Moja Położna Anioł pobiera krew i przygotowuje salę na porodówce, przechodzimy. Jezu to ja rodzę? 🙂 Naprawdę? Tak! To był jakiś amok, jak jakiś maraton, z minuty na minutę skurcze nabierały na sile, ból z brzucha zupełnie przyćmiewał BOL Z KRZYŻA !! Ten był okropny! Mam wrażenie, że nikt do końca mi nie wierzy, że tak mnie boli bo przecież tylko 2cm było. To wszystko trwa… Przychodzi anestezjolog, wesoły, fajny ale pierwsze wkucie nie wychodzi, przez cewnik leje sie krew, każą czekać, sam do końca nie wie co sie stało  – Jezu ja juz nie mogę! I ta pozycja po turecku…. Strasznie sie wtedy zdenerwowałam, somatycznie mój organizm odreagowuje lęk w postaci „trzęsienia” sie 🙂 Mają problem by wkuć sie drugi raz, bo skurcz jest za skurczem! Przyznają, że bardzo często je mam, ale nie ma odwrotu. Cały ten czas jedyne co mi pomaga to to, że skupiam się na oddechu! Apartament dla maluszka, apartament dla maluszka powtarzam sobie. Wolniej, wolniej! Godzina 19 – wkuli sie. „Za 15 minut poczuje Pani ulgę! Znieczulenie bedzie trwało ok 1-1,5h” mówią. Taaak czekam na tą ulgę!!!!! Położna mnie bada, jest już 5cm!!! O Boże to dlatego tak bolało, za chwile mówi: nie 7cm juz mamy!!! I wtedy zaczynam czuć ulgę! Błogie NIC w plecach…. Od 7cm działa znieczulenie. Wołają męża, gasimy światło, włączamy muzykę. Odpoczywam. Rozmawiamy sobie. Jezu ja w końcu odpoczywam. Jestem szczęśliwa. Nie moge uwierzyć do końca w to co sie dzieje. Jest cudownie. Nikt nie pyta o bliznę, wszyscy sa bardzo mili. W między czasie przychodzi moja cudowna położna i mnie bada: 8cm, za chwile 9cm… Mówi „Pięknie to postępuje! Jestem pod wrażeniem!”

Ok 20 zaczynam czuć silne parcie w pochwie, za chwile dochodzi parcie w kroczu, zaczynam „czuć” wszystko coraz bardziej. O 20.30 pękają wody, czyściutkie, mamy PEŁNE ROZWARCIE!! Przed każdym skurczem moje ciało trzęsie tak jakby wiedziało co zaraz „nadjedzie” 🙂 Leżę na lewym boku z noga ugiętą w kolanie, przyciągam ją w trkacie skurczu i preeee! Z nagrań hipnozy powtarzam sobie, że muszę otworzyć się na skurcz, że jest mi on potrzebny, nie bać sie go. Oddycham. Położna proponuje zmianę pozycji: to jest coraz silniejsze, jestem w amoku, ale robie co mi każe, przechodzimy w kucka, mąż mnie trzyma pod ramiona i preeeee. Ta pozycja chyba bardzo mi pomaga; a raczej Liwi:) Nic nie widzę – słyszę tylko, że mąż prze ze mną 😀 Był baaardzo dzielny! Tak kilka razy, potem kładziemy sie na fotel, potem znowu schodzimy na podłogę i w kucka. Nie miałam siły, ale ufam położnej, że wie co robi.

Nagle czuje COŚ, położna mówi: NIE PRZYJ!!! Kładziemy sie z powrotem na fotel, czuje coś między nogami, Jezu! Pyta mnie czy chcę dotknąć główki, ale jestem w takim szoku, że to już, sama nie wierze w to co sie dzieje i mówię do męża by on to zrobił. Jeszcze jedno parcie i słyszę ten glos!!! Widzę kontem oka to różowe ciałko, nogi były jeszcze w środku, jeszcze jeden raz i JEST !! Ona cudowna, taka cieplutka, z ciemnymi włoskami! Moja córka! MOJA !!!!! Czuje to od razu! Emocje nie do opisania. Juz nic mnie nie boli. To coś najpiękniejszego czego doświadczyłam. Odczarowałam cały poród ze synkiem. Ból po cc, ten psychiczny a teraz … Jezu, pięknie jest rodzić! Móc od razu zająć się swoim dzieckiem, być wszystkiego świadomym i mieć na wszystko wpływ i przede wszystkim CZUĆ! ? Bezcenne.

Iza Melon

Córeczka urodziła sie o 21.17 czyli 6,17h od momentu jak zaczęłam liczyć pierwsze skurcze. Ważyła 2970 wiec kg mniej od swojego brata, ciekawe czy brak sztucznych witamin miał tu swój udział?:) Przypominam, że jeszcze tego samego dnia o 11.30 gdy badał mnie lekarz – stwierdził ze szyjka w ogóle NIE JEST jeszcze gotowa ! Wiec dziewczyny „ TAK” – możliwe ze nie ma żadnych przepowiadających oznak:) Faza parta trwała ok 40 minut i była dla mnie dużo lżejsza nic skurcze. Wiecie dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że mogłam miedzy tymi skurczami odpocząć, przygotwać sie na kolejny, a jak córka wstawiała sie w kanał, czyli całe to dochodzenie do 7cm było tak intensywne, bez praktycznie żadnych przerw, że przez chwile myślałam, że naprawdę nie dam rady, po prostu pragnęłam odpocząć. Ostatnie 2 a nawet 3 cm byłam znieczulona, ale rozwarcie i tak pięknie postępowało. To był bardzo potrzebny moment by zebrać siły na pózniej 🙂 i tak tez sie stało:) Potem tylko mieliśmy duży problem z urodzeniem łożyska, nie wiem czemu:( dopiero wtedy dostałam jakaś maleńka dawkę oksytocyny. W końcu po godzinie urodziłam łożysko, ale brakowało im błon wiec musieli mnie wyłyżeczkować na wszelki wypadek, ale mnie już było wszystko jedno:) Miałam ją na sobie i męża obok.

Dziewczyny zaufajcie sobie i swoim ciałom. Przygotowujcie sie, bądźcie świadome. Oddech, ćwiczcie oddech to mi bardzo pomogło, skupiając sie na nim próbowałam odwrócić uwage od bólu:) Akceptujecie strach – ja bałam sie bardzo, straszyli mnie ta blizną całą ciążę, ale nie poddałam sie. Dziękuje WAM za ta grupę! Dziękuje, że trafiłam na cudowna położną Dorotę Hałaczkiewicz, która była po prostu aniołem. Jej spokój, wiara i wsparcie są warte każdej złotówki! Dziękuje mężowi i dziękuje sobie, że nie zwątpiłam 🙂

Marzenia się spełniają (Poznań)

Zwężona miednica, historia niewspółmierności porodowej i VBAC? Już niejedna historia pokazała, że jest to możliwe. Udało się to również Agacie, bohaterce dzisiejszej historii. Udało się dzięki mądrości natury, która zadziałała, mimo, że dano jej na zainicjowanie porodu bardzo mało czasu, dzięki sile i wytrwałości Dzielnej Mamy i mądremu wsparciu młodej lekarki. Udało się, mimo marnego wsparcia ze strony położnej. Marzenia się spełniają – czasem nawet gdy mają troszkę pod górkę!

Znalezione obrazy dla zapytania dreams come true

Moja historia zaczęła się 24. lutego 2016r., kiedy o 5:05, 5 dni przed terminem na świat przyszła przez cesarskie cięcie moja córeczka. Poród rozpoczęło niespodziewane odejście wód płodowych. Podbrzusze pobolewało mnie od 2 dni. W szpitalu rozwarcie 2 cm i delikatne skurcze. Szacowana waga dziecka 3010g. Nic nie wskazywało, że coś pójdzie nie tak… A jednak. Akcja porodowa zatrzymała się, po otrzymaniu znieczulenia, przy rozwarciu 5 cm. Nie pomogła oksytocyna. 2 godziny oczekiwania w okropnym bólu na cesarskie cięcie. Powód – niewspółmierność porodowa, tzn. zbyt wąska miednica. Waga dziecka 3280g. Dodatkowo dziecko wstawiało się twarzyczką, zamiast główką w kanał rodny. Co czułam po? Ogromne rozczarowanie porodem i cierpienie. Jedynie zdrowa i śliczna córeczka pomogła mi się pozbierać…

Po 11 miesiącach znów widzę dwie kreski na teście… Ciąża jak najbardziej planowana. Wielka radość przeplata się z obawą jak dam sobie radę z małym dzieckiem, będąc w ciąży. Ciążą przebiega książkowo, bez wspomagania lekami i suplementami. Do połowy ciąży w ogóle nie myślę o porodzie. Przeprowadzamy się do nowego domu, zajmuję się córeczką, są wakacje. Mój nowy lekarz długo zwleka z wypowiadaniem się odnośnie rodzaju porodu. Twierdzi, że to za wcześnie, nie znamy ostatecznego ułożenia i masy płodu. Podświadomie liczę się z ponowną cesarką. Około 34 tc trafiam na stronę Naturalniepocesarce i zaczynam czytać historie VABAC-ów. Analizuję mój pierwszy poród, konsultuję z położną, która przy nim była. Próbuję znaleźć potwierdzenie, że tym razem się uda. Niestety jest zbyt wiele niewiadomych…

Pogodziłam się z myślą o cesarce, dostaję skierowanie do szpitala na 6. listopada (39 tc). Ustalam z moim lekarzem, że jeżeli akcja porodowa nie zacznie się przed tą datą, będzie cięcie. Przy mojej budowie miednicy nie mam szans urodzić dziecka większego od poprzedniego. Postanawiam zdać się na zespół lekarzy, na który trafię i… cud. Staram się wywołać poród przez seks i masaż brodawek. W nocy z piątku na sobotę (37tc + 6d) o 4:20 budzą mnie pierwsze skurcze. Powtarzają się w nieregularnych odstępach ale są dość częste – około 5 na godzinę. Nie mogę dalej spać, ale zostaję w łóżku do 7:00 żeby nie budzić męża i córki. Biorę kąpiel, ale skurcze nie ustępują. W ciągu dnia przybierają na sile. Czułam, że się zaczyna ale nie chciałam za wcześnie jechać do szpitala. W południe wysyłam męża po zakupy, córka poszła na drzemkę, ja też się kładę żeby zebrać trochę sił. Gdy wstaję po godzinie, skurcze znikają a ja płaczę do męża, że to pewnie był fałszywy alarm. Zaczynam sprzątać, skakać na piłce, skurcze wracają dość regularne i częste. Po obiedzie dzwonimy po teściów – naszej opieki dla córki. Czekamy a z pokoju córeczki dochodzą słowa piosenki Majki Jeżowskiej „Marzenia się spełniają”.

Dojazd z innego miasta zajmuje im 2,5h. Około 19:00 jedziemy z mężem do szpitala. Skurcze są już dokuczliwe. Pierwsze badanie: szyjka zgładzona, rozwarcie 4 cm. Pani doktor patrząc na moją budowę mówi, że będzie ciężko urodzić naturalnie. Pamiętam jej słowa:  „te kobiety, które mogą rodzić, nie chcą, a te, które chcą, nie mogą”. Będzie cesarka – myślę – ale przynajmniej nie „na sucho”.

Poznaję położną, która ze mną urodzi – Pani Lidia. Ona również nie nastawia się na poród siłami natury. Mówi, że wczoraj była taka jedna, co się uparła na poród naturalny a skończyło się cesarką i że „na szczęście to lekarze podejmują decyzje nt. porodu a nie my” [Jako redakcja pragniemy w tym miejscu z całą stanowczością zaprotestować przeciwko prezentowanemu w powyższym zdaniu położnej podejściu. To KOBIETA RODZĄCA, a nie lekarz czy ktokolwiek inny, podejmuje ostateczną DECYZJĘ nt. porodu. Lekarz decyduje o tym czy i jaki rodzaj interwencji w poród (np. cięcie cesarskie) w danej sytuacji zaproponować / zalecić. Kobieta zaś decyduje czy propozycję / zalecenie lekarza przyjąć czy odrzucić (ustawowe prawo do świadomej zgody lub odmowy!!!)]

Zrezygnowana zdałam się na zdanie lekarzy. Nie chciałam porodu siłami natury za wszelką cenę, narażając zdrowie i życie dziecka i swoje. Chciałam spróbować urodzić, gdy są na to realne szanse. USG wykazało masę płodu 3400g. Wymiar miednicy 16 (cokolwiek to znaczy). Młoda, atrakcyjna lekarka bada mnie na fotelu i stwierdza, że rozwarcie 5 cm, a dziecko ładnie się wstawia. Dzwoni do lekarza kierującego i oboje decydują o przebiciu pęcherza płodowego. Zgadzam się, pod warunkiem otrzymania znieczulenia.

Przechodzimy do sali porodowej, gdzie czeka na mnie zdenerwowany mąż. Jest on w stałym kontakcie z moim lekarzem prowadzącym ciąże, gdyż poinformowałam go, że zaczęłam rodzić. Gdy młoda pani doktor przebija pęcherz czuję falę zwątpienia. Tylko ona i lekarz kierujący wierzyli, że może się udać. Cała reszta patrzyła na rozwój wydarzeń. Tak bardzo się wtedy bałam… Spytałam położną czy dobrze zrobiłam. Nie odpowiedziała nic… Po otrzymaniu znieczulenia tracę trzeźwość umysłu. Może i lepiej. Staram się nie spać, pamiętając, że sen zarówno dziś, jak i podczas pierwszego porodu wyciszył skurcze, które przecież prowadzą mnie w objęcia mojego synka. Ważne, że już tak nie boli. Po 20 min wchodzi doktor kierujący, bada i mówi, że rozwarcie 8 cm. Niedługo potem jest już pełne rozwarcie a znieczulenie słabnie. Pani Lidka karze przyjąć pozycję na prawym boku z nogą uniesioną by dziecko mogło się dobrze ułożyć. Mąż pomaga, bo ja z bólu nie jestem w stanie jej ruszyć. Przychodzi druga lekarka. Pojawiają się skurcze parte, bardziej znośne niż te powodujące rozwarcie.

Położna i lekarki dziwią się, że mam tyle sił przeć, chwalą, że dobrze to robię. Pani Lidka mówi, że teraz już nie mam wyjścia, muszę urodzić i że właśnie spełniam swoje marzenie. Jej słowa ogromnie mnie zmotywowały. Niestety jedna z kości miednicy przeszkadza dziecku przyjść na świat. Lekarze decydują, że urodzę z pomocą vaccum. Po chwili tuliłam mojego synka a dumny mąż przecinał pępowinę. 28. października, w imieniny Tadeusza, o 23:44 urodził się Bartosz 3160g i 52 cm. Jedna z najpiękniejszych chwil mojego życia! Byłam przeszczęśliwa i bardzo z siebie dumna, że tego dokonałam. Podziękowałam personelowi, a najbardziej młodej lekarce, która pierwsza we mnie uwierzyła. Na co ona przyznała, że jestem odważna. Odwaga, upór i CUD sprawił, że naprawdę było warto! Walczyłam do samego końca, jak to ujęła koleżanka z pokoju ze szpitala, jak lwica.

Nierozpakowane mamy uwierzcie w swoje możliwości! Ja też wątpiłam… Dziękuję za wpisy na naturalniepocesarce.pl  Gdyby nie one, nie miałabym tak pięknego porodu. Marzenia się jednak spełniają…

Moje Światowe Dni Młodych- Kraków 2016. Szpital na Siemiradzkiego

Poronienie, trudna ciąża zakończona cięciem cesarskim. Przepracowywanie trudnych emocji. Kolejna ciąża z przebojami, utrata zaufania do lekarza prowadzącego w 36 tygodniu ciąży (nowe wskazanie do cc – Światowe Dni Młodzieży;), zmiana planowanego szpitala, poród po terminie, indukcja i znieczulenie zewnątrzoponowe. Udany VBAC! Oto historia Ani:)

Ta historia zaczyna się w 2012 roku, kiedy po wielkim oczekiwaniu zobaczyliśmy na teście ciążowym upragnione dwie kreski. Niestety Nasza radość trwała stanowczo za krótko. W 13 tygodniu straciliśmy Nasze Szczęście. Był ogromy żal, może wylanych łez i jeszcze większa chęci zostania rodzicami.

Dwa miesiące później byłam już w drugiej ciąży. W ciąży tak bardzo chcianej, że aż niewyobrażalnej. W ciąży pełnej obaw i wielkiej nadziei, że tym razem się uda. Całą ciąże przed każdą wizyta drżałam ze strachu o moje Maleństwo. Kolorowo nie było. L4. Masa tabletek na podtrzymanie. Anemia – bo przecież jeszcze nie zdążyłam dojść do siebie po poronieniu. I słowa mojego lekarza, które dawały mi wiarę w to wszystko „Widocznie organizm był już gotowy, widocznie Ktoś na górze tak chciał”. Mijał tydzień za tygodniem, a dzidzia pod moim sercem zagnieździła się na dobre Termin miałam na 01.08.2013. Od maja czułam delikatne skurcze, lekarz straszył przedwczesnym porodem. Synek nie chciał się odwrócić główką w dół i już wtedy lekarz wspominał o cesarce. Dziecko duże, spory obwód główki, Pani zbyt wąska, anemia, poronienie- słyszałam na każdej wizycie. Im bliżej terminu tym bardziej utwierdzałam się w tym że nie dam rady urodzić naturalnie. Lekarz zaproponował nam rozwiązanie w 39tc przez cesarskie cięcie, nie byłam do tego przekonana. Pamiętam że przepłakałam wtedy chyba z 3 noce. Tak bardzo bałam się o moje dziecko. Tak bardzo chciałam żeby było całe i zdrowe. Poddałam się. Dzisiaj bardzo żałuję że wtedy nie zawalczyłam. Niestety czasu nie cofnę.

25 lipca 2013 roku przez cesarskie cięcie przyszedł na świat nasz syn Leon. 3890g 56cm. Obwód tej niby dużej główki 37cm… 10 punktów. Jeszcze na Sali operacyjnej mogłam przywitać się z Małym. Baa mogłam nawet z pomocą położnej przystawić Go do piersi. Dałam mu odruchowo buziaka w czółko próbował ssać a do mnie dotarło, że wszystko co się dzieje, dzieje się poza mną. Jedyne co czułam to wielka pustka i żal. Nie było żadnych fajerwerków nie było tryskającej miłości. Wiedziałam że jest mój, ten jedyny, ten wyczekiwany. Mój Syn.

sdm

Po powrocie do domu kiedy widziałam jak mój mąż zajmuję się Małym miałam do siebie jeszcze większy żal. Wszystko co przy nim robił było otoczone ogromną miłością. Ja czułam że nie potrafię Go kochać tak mocno jakbym chciała, miałam wrażenie że wszystko co robie, robie machinalnie. Przez pewien czas uczyliśmy się z Małym siebie nawzajem. A ja z każdym dniem zakochiwałam się w Nim coraz bardziej, aż utonęłam w tej miłości po uszy

Mały rósł a ja w głowie miliony razy przepracowywałam swój poród. Nie raz zdarzało mi się płakać jak koleżanki opowiadały o swoich naturalnych porodach… tak bardzo im zazdrościłam.

Gdy Leo skończył rok odstawiliśmy się od piersi, wróciłam do pracy i zaczęliśmy intensywnie myśleć o kolejnym dziecku. Niestety ciągle się nie udawało. Było dużo badań, dużo żalu i ciągły niedosyt że się nie udaje. W lipcu 2015 roku okazało się że moje jajowody są niedrożne, kilka tygodni później usunięto zrosty. We wrześniu pierwszy raz dostałam tabletki ‘’wspomagające”. W końcu w listopadzie 2015 roku zobaczyliśmy na teście dwie upragnione delikatne kreseczki. Lekarz potwierdził ciąże i ku memu zaskoczeniu już na pierwszej wizycie założył mi kartę ciąży (przy wcześniejszych ciążach tak nie było). Nie dostałam żadnych lekarstw na podtrzymanie, morfologia w normie. Będzie dobrze pomyślałam. Czułam się świetnie. Pracowałam, zapisałam się na zajęcia ruchowe dla ciężarnych. Miałam tyle energii. Niestety nie trwało to długo.

W 6tc zaczęłam krwawić. Przerażenie. Telefon do lekarza. Telefon do męża. Na USG okazało się że z Dzieckiem wszystko dobrze. Dostałam lekarstwa i zalecenie żeby się oszczędzać. Krwawienie ustało. Po 2 dniach przerwy kolejne krwawienie. Lekarz kazał nam jechać na izbę przyjęć. Pozbierałam potrzebne rzeczy z domu, podświadomie czułam, że to już koniec. Drogi do szpitala w ogóle nie pamiętam, pamiętam tylko że siedziałam w samochodzie i czułam jak coś się ze mnie wylewa. Łzy same napływały mi do oczu. W szpitalu badanie i USG. Usłyszałam bicie serca mojego Dziecka i znowu ryczałam jak bóbr- tym razem ze szczęścia Zwiększyli mi dawkę leków. Zalecili spoczynkowy tryb życia wypisali L4 i odesłali do domu. W 12 tygodniu, dzień po badaniach prenatalnych znowu zaczęłam krwawić. Dzień wcześniej widziałam jak moje dziecko buszuje po moim brzuchu a teraz to?? Nie wiedziałam o co chodzi. Krwi było dużo, bardzo dużo. Jeszcze do tego byliśmy poza Krakowem. Zadzwoniłam do mojego lekarza, kazał jak najszybciej jechać do najbliższego szpitala. Zrobili USG, serce bije. Zostawili mnie na obserwację. Wypisałam się na żądanie. Nie czułam się tam komfortowo, chciałam wracać do Krakowa.

Przeboje z krwawieniem powtarzały się jeszcze dwa razy, w 18tc i ostatnie w 21 .Całą ciąże towarzyszyła mi anemia. Przy ostatnim pobycie na patologii ciąży okazało się że szyjka zaczyna się rozwierać. Czułam że coś się dzieje. Bolał mnie brzuch, męczyły skurcze przepowiadające. Bardzo bałam się, żeby nie urodzić za wcześnie. W 24tygodniu założyli mi szew okrężny na szyjkę. Spędziłam znowu kilka dni w szpitalu. Przy wypisie ordynator poinformował mnie że jeśli wszystko dobrze się ułoży w 35 tygodniu lekarz ściągnie mi szew a w 38 umawiamy się na cięcie… i wtedy mnie tchnęło. Zaczęłam po cichutku myśleć czy aby na pewno tak musi być… a może by tak pokrzyżować im plany?? Tak!!! Spróbuję. Wróciłam do domu, wyprzytulałam Starszaka i zasiadłam do komputera.

Wtedy o VBAC nie wiedziałam nic. Na szczęście bardzo szybko znalazłam się na stronie naturalniepocesarce.pl, zaczęłam chłonąć Wasze historie jak gąbka, zaczęłam marzyć o takim porodzie. Po kilku dniach, kiedy byłam już przekonana do swojej decyzji porozmawiałam z mężem. Pokazałam mu materiały dostępne na stronie. Przeczytał kilka historii i powiedział, że jeśli taka jest moja decyzja to On będzie mnie wspierał. Z mężem poszło jak z płatka, ale wiedziałam że czeka mnie jeszcze rozmowa z moim lekarzem. Pod skórą czułam, że nie będzie entuzjastycznie nastawiony do mojego pomysłu ,więc postanowiłam działać. Umówiłam się na wizytę do lekarki proVBAC, która miała odbyć się tydzień po wizycie u mojego lekarza prowadzącego (pomyślałam że jeśli mój lekarz się nie zgodzi, to po prostu go zmienię).  Ku mojemu zaskoczeniu lekarz wcale nie powiedział jednoznacznie nie. Co prawda trochę mnie ochrzanił, że jeszcze miesiąc temu walczyliśmy o to, abym nie urodziła wcześniaka a ja już wymyślam no ale… Dość długo rozmawialiśmy, niczym mnie nie straszył, powiedział że będziemy bacznie wszystko obserwować i podejmiemy najlepszą decyzję. Uwierzyłam mu. Byłam szczęśliwa po wyjściu z gabinetu, bo przecież wcale nie chciałam zmieniać lekarza. Przecież On jest najlepszy, najlepiej mnie zna. Zawsze mogłam na niego liczyć, zawsze odbierał ode mnie telefony i służył radą a zdarzało mi się dzwonić o kosmicznych godzinach. Po tej wizycie stwierdziłam, że skoro mój lekarz tak do tego wszystkiego podchodzi to nie będę konsultowała się z innym, bo przecież mam wsparcie.

Termin miałam na 19 lipca w Krakowie wszyscy przygotowywali się do Światowych Dni Młodych – my żyliśmy własnym życiem i przygotowywaliśmy się jak najlepiej potrafiliśmy do naszego porodu do porodu siłami natury po uprzednim cesarskim cięciu. W 35tc byłam umówiona z moim lekarzem na ściągnięcie szwu. Poszło szybko sprawinie i prawie bezboleśnie. Później USG, waga Synka 2800 więc raczej mały w porównaniu do brata Po KTG i badaniu lekarz stwierdził że prędko nie urodzę …i w tym momencie jego słowa prawie zwaliły mnie z nóg… „To jak umawiamy się na 12 lipca na cięcie?” Ale że co? Ja się na nic nie umawiam, przecież nie tak miało być, przecież ja chce rodzić dołem! Przecież rozmawialiśmy o tym! I wtedy usłyszałam, że niby tak, ale zbliżają się ŚDM, że przecież nie wiadomo jak będzie z dojazdem do szpitala, że On może nie dojechać na czas, a wtedy ordynator się nie zgodzi na taki poród i że lepiej będzie jak w ŚDM będę już z Małym w domu. No tak, idealne wskazanie do ciecia!  W życiu bym na to nie wpadła – porażka.

Tym sposobem w 36tc zostałam bez lekarza prowadzącego. Po tym co usłyszałam powiedziałam sobie, że ja już tam nie wrócę. Było mi źle, nie wiedziałam co mam robić i co będzie dalej. Byłam załamana. Z grupy wsparcia wiedziałam już gdzie w Krakowie mogę szukać pocieszenia i chodź wcześniej nie dopuszczałam myśli, że mogę powitać Synka w innym szpitalu niż Starszaka tak teraz wiedziałam, że muszę zaryzykować. Następnego dnia obdzwoniłam szpitale proVBAC i tak kilka dni później byłam już po pierwszej konsultacji u dr Wójcika w Przyszpitalnej poradni na ul. Kremerowskiej. Dostałam skierowanie na USG blizny i na pomiar miednicy. Tydzień później dostałam od doktora zielone światło na próbę porodu. Blizna w najcieńszym miejscu 2,2mm. Zdecydowaliśmy z mężem, że by czuć się pewniej, opłacimy dodatkową opiekę położnej. Trochę z przypadku trafiłam na cudowna panią Danusię, która bardzo wspierała mnie w mojej decyzji. Termin porodu zbliżał się wielkim krokami. Do moich wcześniejszych przygotowań (typu herbata z liści malin i olej z wiesiołka) dołączyła większa aktywność fizyczna i szeroko pojęte domowe porządki Za każdym razem KTG książkowe, zero skurczy, chociaż w nocy nie raz „coś” nie dawało mi spać.

Tydzień przed terminem skurcze na KTG się pojawiły. Młoda lekarka chciała nawet skierować mnie już do szpitala, tłumacząc że stan po cc i że trzeba uważać. Na szczęście skonsultowała się z dr Wójcikiem, który po badaniu stwierdził, że nie ma sensu kłaść mnie na oddział, zalecił tylko częstsze KTG. Na kolejnych badaniach żadnych skurczy, rozwarcie 1,5cm, główka wysoko.

W dniu terminu bardzo źle się czułam, pół dnia wymiotowałam, byłam osłabiona nie mogłam jeść ani pić. Wiedziałam, że tak naprawdę nic się nie dzieje, żadnych skurczy nie było. Zadzwoniłam do położnej. Porozmawiałyśmy, trochę się uspokoiłam, ale czułam wewnętrznie że potrzebuję wsparcia, ściągnęłam męża z pracy i na szczęście powoli wszystko się wyciszyło. Odebraliśmy Starszaka z przedszkola, poszliśmy na długi spacer, później na plac zabaw, pograliśmy w piłkę. Ciągle miałam nadzieję, że coś się ruszy. Nie ruszyło.

Kolejna noc była spokojna, wyspałam się, odprowadziłam Synka do przedszkola i wybrałam się na maraton zakupowy. Wróciłam do domu i po raz setny urządziłam wielkie sprzątanie. Po kolejnym KTG (byłam wtedy 2 dni po terminie ) lekarka dała mi czas do 26 lipca na rozruszanie akcji, a jeśli nic się nie będzie działo, we wtorek rano miałam się zgłosić do szpitala na badanie wydolności łożyska. W przychodni dostałam jeszcze przepustkę na dojazd do szpitala – było to konieczne ze względu na trwające ŚDM. Od razu po wyjściu z przychodni zadzwoniłam do położnej. Pani Danusia odpowiedziała na wszystkie nurtujące mnie pytania i jak zwykle mnie uspokoiła. Na końcu jak zwykle przypomniała, że mam zjeść konkretne śniadanie, bo muszę mieć siłę by rodzić

W zasadzie ta data 26 lipca była mi trochę na rękę. 25 lipca obchodziliśmy 3 urodziny Starszaka, więc chciałam być z Nim w tym dniu. A tak w ogóle, to przecież 26 są moje imieniny to idealna data na poród, pomyślałam

W poniedziałek wieczorem przyjechali moi rodzice, mieli zostać ze Starszakiem, kiedy my będziemy rodzic. Rano 26 lipca (za radą położnej) zjadłam śniadanie, pożegnałam się z Synkiem i ruszyliśmy do szpitala. Koło 10 przyjęli mnie na oddział i podłączyli pierwszą dawkę oksytocyny, leżałam tak chyba z 3 godziny, nie czułam skurczy chociaż na KTG „coś tam” się pisało. Odłączyli oxy, zjadłam obiad. Przyszedł dr Wójcik, zbadał mnie, popatrzył na KTG, powiedział że daje mi 2 dni, bo łożysko dłużej nie da rady. Złożył mi życzenia imieninowe i powiedział, że jeśli nic nie zacznie się dziać, to widzimy się w piątek na ponownym OCT. Miałam w głowie tysiące myśli, niby cieszyłam się, że mogę wrócić do domu, że mam jeszcze kolejne kilka dni na rozkręcenie akcji, ale z drugiej strony byłam już wykończona tym całym przeterminowaniem. Po drodze do domu zaliczyliśmy Mc Donalda. Miałam ogromną ochotę na pochłonięcie czegoś „obrzydliwego” Zjadłam, wypiłam kubek coca-coli i szczęśliwa wróciłam do domu Wieczorem zadzwoniłam do położnej, wyżaliłam się. Ustaliłyśmy, że jeśli nic się nie wydarzy, to w piątek (29 lipca) widzimy się w szpitalu.

Noc była ciężka, skurcze męczyły, ale były do zniesienia. Rano odszedł czop. Zaczęłam delikatnie krwawić. Byłam przeszczęśliwa, że Dzidzia daje znaki Niestety dzień mijał nadzwyczaj spokojnie, a ja w głowie już przewidywałam najgorszy scenariusz.

Wieczorem usiedliśmy z mężem na kanapie, rozmawialiśmy, słuchaliśmy muzyki, cieszyliśmy się chwilą. Byłam spokojna jak nigdy wcześniej. Złe myśli odeszły, wsłuchiwałam się z muzykę, razem z Red Hot Chili Peppers nuciłam Dark Necessities Zamykałam oczy i wyobrażałam sobie swój wymarzony poród.

Rano powtórka z rozrywki, śniadanie, buziak dla Małego i w drogę. Tym razem w szpitalu było spokojniej. Dość szybko przyjęli mnie na oddział. Blizna 2,2cm, rozwarcie 1,5 cm, główka wysoko. Położna zaprowadziła mnie na pierwsze piętro gdzie już czekała na mnie moja Pani D.

29 lipca, 10 dni po terminie o 9:18 dostałam pierwszą dawkę oksytocyny. W międzyczasie zbadała mnie Pani D. – zafundowała niezbyt komfortowy masaż i stwierdziła, że rozwarcie 2cm. Koło 11 skurcze zaczęły stawać się coraz bardzie wyczuwalne. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że chyba się zaczyna. Po 30 minutach już wiedziałam, że nie chyba

Ja rodzę! Czuję skurcze! Hura!!

Moja radość nie trwała długo. Nie mogłam się ruszać, a ból z minuty na minutę był mocniejszy. Pani D. zdecydowała, że odpinamy KTG i kroplówkę, kazała mi pochodzić po korytarzu. Pomogło, było lżej, ale bardzo chciałam, żeby mąż był już przy mnie (to mogło się stać dopiero jak przejdziemy na salę porodową). Wróciłam na sale przygotowawczą – tam czekała na mnie Pani D. z ciepłą zupa i workiem Sako. Zjadłam zupę, niechcący natknęłam się w torbie na Snicersa – musiałam go zjeść, nooo musiałam, czułam że jak go zjem to urodzę naturalnie(co prawda był przygotowany dla Męża no ale.. ).

Kolejny zapis KTG miałam podłączony na worku, przy skurczach mogłam się delikatnie ruszać, co na tym etapie przynosiło ulgę. Pod oknami szpitala przedzierały się tłumy pielgrzymów, śpiewali, krzyczeli, a ja czułam się jakby mi kibicowali. Kolejna dawka oxy. O 13 miałam dość, w głowie błagałam o cesarkę. Koło 13:30 kolejne badanie 3,5cm, skurcze mocne regularne i decyzja o przeniesieniu na sale porodowa. Zadzwoniłam do męża – od tamtej chwili byliśmy już razem. Poszłam pod prysznic, ruszałam się – było trochę lepiej. Ciągle miałam uczucie, że zaraz zwymiotuję, czułam się tragicznie. Pani D. uspokajała, że to dobry znak, że szyjka pracuje. Po jakimś czasie znowu ktg na leżąco – wykańczało mnie to, ale położna obiecała, że postara się, żeby to był ostatni zapis w takiej pozycji. Dałam radę. Później wybawieniem okazała się piłka, bujałam się na niej delikatnie a Mąż przy skurczach dzielnie masował plecy.

Koło 16 byłam już tak zmęczona, że miedzy skurczami przysypiałam. Skurcze były tak bolesne, że poprosiłam o znieczulenie. Cudowne uczucie! Mogłam się zregenerować i nabrać sił. Później lekarka zdecydowała o przebiciu wód płodowych. W tym czasie Mąż czytał Maluchowi książkę, słuchaliśmy muzyki, zjedliśmy kolację. Później udało mi się na chwilę zasnąć. Około 19:40 zaczęło puszczać znieczulenie. Czułam delikatne skurcze. Po badaniu wielkie zaskoczenie – pełne rozwarcie. Mamy 10 cm. Nie wierzyłam. Pani D. zmobilizowała mnie do wstania z łóżka i podpięciu KTG na piłce. Po wstaniu czułam jak wody się sączą. Druga faza zaczęła się o 19:50. O 20:40 położna wytłumaczyła mi co mam robić gdy poczuję parcie i zaprosiła mnie na łóżko. Byłam przerażona – jak to już !? Wydawało mi się, że nie jestem gotowa, że te skurcze nie są na tyle bolesne, żebym dała radę przeć. Wydawało mi się, że ból będzie mocniejszy, że będę wiedziała co mam robić, ale nie wiedziałam. Pierwsze parcie masakra, główka się cofnęła. Parcie. Maż tłumaczył mi co kiedy mam robić i to było moje wybawienie, bo ja zupełnie tego nie czułam. W pewnym momencie Pani D. zapytała czy chcę dotkną główki, zdążyłam tylko wykrzyczeć: nie! bo już czułam, że nadchodzi kolejne parcie.

I tak o godzinie 21:10 powitaliśmy Ksawerego.

sdm2

Poczułam jego cudowne ciepło na moim brzuchu i zakochałam się bez pamięci Wtedy dotarło do mnie że się udało, urodziłam! Pani D. poinformowała nas że pępowina przestała tętnić więc tata zabrał się za przecięcie, a później mogliśmy się tulić. Mały urodził się z wagą 3760g i 53cm wzrostu. Obwód główki 38cm. Rodził się z rączką przy buzi i był owinięty pępowiną. Niestety pękłam i zostałam nacięta. Później okazało się, że jest problem z urodzeniem łożyska. Bardzo mnie to zaskoczyło. Musieli zabrać Małego na chwilę, bo ból był tak mocny, że nie byłam w stanie go utrzymać. Dostałam oksytocynę i kolejną dawkę znieczulenia. Okazało się, że łożysko przykleiło się do tylnej ściany. Musieli łyżeczkować. Na koniec zafundowali mi jeszcze sprawdzanie blizny (wiedziałam o tym, że w szpitalu mają takie procedury). Później szycie, niby na znieczuleniu, ale i tak czułam każdy ruch.

Zaraz po szyciu Maluch z tatą wrócili z ważenia.

Nasza sala pustoszeje, zostajemy tylko my i nasze Szczęście. Później, przytulasy i pierwsze karmienie. Pani D. zagląda do nas, przynosi nam słodką herbatę i kolejną kolację. Koło 24 wędrujemy na 2 piętro. Dostajemy pożegnalnego buziaka od taty, cały potok wspaniałych słów od Pani D. i zostajemy w tę piękną noc sami. Ja i mój Syn. Patrzę na Niego jak spokojnie śpi, ja sama nie mogę zasnąć. Patrzę i ciągle się uśmiecham. Patrzę i wciąż nie wierze, że się udało.

Nasz magiczny czas!

Czy tak wyobrażałam sobie mój poród?

Nie.

Myśląc o nim wcześniej, nie chciałam indukcji, nie chciałam oksytocyny, nie chciałam rodzić w znieczuleniu. Chciałam urodzić jak najbardziej naturalnie.

Nie udało się. Sama z biegiem upływających dni zgodziłam się na indukcję, sama widziałam, że po każdej próbie odłączenia oksytocyny skurcze słabły i stawały się nieefektywne, więc godziłam się na kolejne dawki. Sama po wcześniejszej rozmowie z położną zdecydowałam się na znieczulenie. To były moje świadome decyzje, których dziś nie żałuję .Czułam że to mój poród i że to ja o wszystkim decyduję. Dzięki wiedzy zdobytej na grupie wsparcia, dzięki pełnemu zaufaniu mojej cudownej położnej i wielkiemu wsparciu mojego Męża czuję się spełnioną mamą moich cudownych Synów.

Dziś wiem, że poród drogami natury to niewyobrażalny ból, ale wiem też, że to jedyny ból który ma sens. Ból który prowadzi do najpiękniejszych chwil w życiu kobiety i daje spełnienie.

Ania

KOCHAM moje OBA porody (Niemcy)

Czasem czytając historie porodowe dziejące się w innych krajach (tak, tak, wiem, że za granicą też bywa różnie i nie zawsze różowo, ale…) mam wrażenie, że polskiemu położnictwu bliżej obecnie do chirurgii niż do prawdziwej, nastawionej na wspieranie natury sztuki położniczej. I za każdym razem mam nadzieję, że to się zmieni… na lepsze. Wiem, że już się w niektórych miejscach zmieniło i dziękuję przy tej okazji wszystkim tym lekarzom i położnym, którzy/które wspierają kobiety w rodzeniu drogami/siłami natury po cięciu cesarskim, nawet więcej niż jednym. Oby było Was coraz więcej! W wielu miejscach naszego kraju dużo jest jednak wciąż do zrobienia, a motorem pozytywnych zmian jesteście WY, kochane Kobiety! Dzisiejsza historia, której autorka prosiła mnie o anonimowość, daje nadzieję i pokazuje, że do VBAC można podchodzić inaczej – bez wpędzania w lęk, bez zastraszania, tak … normalniej. Może świadomość tego Was podbuduje i upewni w decyzji o rodzeniu sn po cc.

W sierpniu 2013 przez cc urodziła się moja pierwsza córka. Ponad 4kg, 56cm. Poród zaczął się od wymiotów o 1 w nocy i lekkich skurczy. Po 7h nieregularnych skurczy i wymiotowania miałam dalej 1 cm z którym przyjeli mnie na oddział (córka urodziła się 14 dni po terminie). O 8 rano tachykardia – tętno 180-200 i decyzja o cięciu. Po rozcięciu okazało się, że zielone wody i początki zatrucia wewnątrzmacicznego.
Cesarka była ok. Mąż w 30 minut dojechał do szpitala, od razu na porodówke i już wspólnie jechaliśmy na salę. „Rodziliśmy” razem. On mnie uspokajał, mówił do mnie, a obok mnie cieli. Dziecko dostałam od razu po wyjęciu i szybkiej ocenie stanu zdrowia. Leżała mi na klatce piersiowej i spała, a ja płakałam ze szczęścia. U nas w szpitalu (Niemcy) nawet na sekundę nie zabrali mi dziecka, ani męża. Wstać musiałam około 2 godziny później na siku… Tuż po cesarce dali mi też porządny obiad. Blizna wyglądała super, ale po czasie pojawił się bliznowiec (u mnie norma). Bolała mnie dwa lata i 12 dni ( aż do drugiego porodu).
Całą drugą ciążę bolała mnie blizna, bo był pod nią taki jakby guzek. Raz mocniej, raz słabiej. Podczas porodu bolała okropnie. W poniedziałek o 20 zaczęły się skurcze, o 1 w nocy były tak silne, że pojechaliśmy do szpitala. Rano mnie z niego wypuścili, bo „w domu będzie pani lepiej”. W środę rano byłam wykończona, dalej w domu (w międzyczasie jeszcze raz w szpitalu i tekst starej położnej, że nie rodzę). Pojechaliśmy do szpitala, wytłumaczyłam, że od 2 nocy nie śpię i już nie mam siły. Rozwarcie po 40 h skurczy 1,5 cm.
Położna wyjaśniła mi jakie ryzyko niesie ze sobą znieczulenie i oxy (ewentualnie zatrzymanie porodu i cc) i pozwoliła mi decydować. Od razu kazałam wołać lekarza. Po zzo poszłam spać (na lewym boku, bo na prawym od razu spadało dziecku tętno). Dostałam oxy z dyfozora (maleńka dawka 2ml/h). Skurcze stały się słabsze, ale regularniejsze i 2 godziny później obudziło mnie odejście wód i niesamowity ból blizny. Położna zbadała i mówi, że to nie bliznę mi rozrywa tylko to parte. 8 skurczy później byłam mamą po raz drugi. Kazali mi wstać na skurczu kucać, a pomiędzy wstawać. Było ciężko, mąż podnosił. Udało się!!!
Ten poród uleczył moją duszę i ciało. Guzek pod blizną się wchłonął, o dziwo nawet bliznowiec się pomniejszył, blizna już kompletnie nie boli (kto wie może zrosty porozrywało, nie wiem). Teraz patrzę na cesarkę jako bogate doświadczenie życiowe i KOCHAM moje OBA porody. Dziękuję wam za pomoc. Cicha anonimowa podczytywaczka.
P.S. Dodam jeszcze, że druga córka urodzona 7 dni po terminie, bez kontroli blizny i straszenia mnie. Byłam zwykłą pacjentka. Przykre, że kobiety w Polsce muszą walczyć. Ja musiałam pokonać tylko strach przed cc i przed sn jednocześnie. Każdy lekarz i każda położna traktowali sn jako oczywistość.

W jakiejś innej czasoprzestrzeni (Warszawa)

Od strachu przed porodem naturalnym do cudownego VBACu. Z wsparciem zarówno podczas ciąży, ze strony lekarza, jak i podczas porodu, ze strony położnej. W bezpiecznym otoczeniu, z opieką pełną delikatności, szacunku i podmiotowości – tak to MOŻLIWE także w polskim szpitalu. Oto historia Oli:

baby_foot_black_and_white

Zdecydowałam się opisać mój poród bo czuję ogromną wdzięczność dla tych wszystkich dziewczyn, których historie porodu można przeczytać na tej stronie. Wdzięczność za to, że chciały walczyć o poród VBAC, za ich odwagę. Czytałam te historie całymi wieczorami, kiedy mąż i synek spali i ryczałam. Ja wiem, tak jak na pewno wiele z Was, ile łez można wylać po nieudanym porodzie. I dlatego te historie są potrzebne, bo dają innym siłę i nadzieję, że może się udać, że może być pięknie. Dziś, ponad 5 miesięcy po drugim porodzie, zdecydowałam się opisać krótko historię moich porodów.

Podczas mojej pierwszej ciąży w 2012r. pojawiła się arytmia, która bardzo nasilała się w czasie wysiłku. Nikt nie chciał ryzykować porodu sn, zarówno kardiolog jak i lekarka prowadząca ciążę wskazywali na cesarkę. A ja panicznie bałam się porodu naturalnego i chętnie przystałam na to rozwiązanie. Oglądałam setki filmików z porodów. Te twarze wykrzywione bólem, te krzyki, byłam tym przerażona. Bardzo chciałam, aby była przeprowadzona w szpitalu św. Zofii w Warszawie, ale ponieważ w czasie ciąży leżałam 2 tygodnie na oddziale patologii ciąży w MSWiA, tam skierowano mnie na cięcie. W styczniu 2013, kilka dni przed planowym terminem porodu, stawiliśmy się z mężem w szpitalu. Trochę czekaliśmy, po wypełnieniu wszystkich potrzebnych papierków – przebranie w szpitalną kusą piżamę, wenflon. Wszystko zimne, nieprzytulne, metalowe, sterylne, obce twarze, zapach płynu do podłóg, jakiś uśmiech przechodzącej położnej. „Proszę wyjąć ubranka dla dziecka i pieluchy” – Jezu to naprawdę zaraz się stanie…Znieczulenie. Wszystko szybko, jak w jakimś śnie… I tak w pewien zimny, styczniowy dzień przyszedł na świat mój pierwszy syn. Nigdy później nie przeszło mi przez gardło że go „urodziłam”. Uważałam, że nie było w tym mojego udziału. Mojego syna po prostu ze mnie wyjęli, dla mnie nie miało to nic wspólnego z porodem. Nie zmienia to faktu, że chwila w której go ujrzałam była jedną z najszczęśliwszych chwil w moim życiu. Czas na chwilę stanął w miejscu. Wspomnienie tego porodu jest dla mnie trudne, bo było to zarówno chwila niewyobrażalnego szczęścia a jednocześnie wyraźne uczucie, że coś jest nie tak, że nie tak to powinno wyglądać.

Po porodzie –standardowo – nie pozwolono mi wziąć dziecka do siebie, ani na sali operacyjnej (co jestem w stanie zrozumieć), ani na pooperacyjnej, tłumacząc to względami bezpieczeństwa. Męża wyproszono po pół godzinie. Leżałam więc sama 8 godzin, osamotniona, obok dziewczyny, która po ciężkim porodzie zakończonym cc spała, obok synka, który leżał 2 metry ode mnie w tym szpitalnym wózeczku dla noworodków i płakał. A ja razem z nim. Z bólu, z bezsilności, z emocji. Nie mogłam go dotknąć, przytulić. 9 miesięcy wyobrażałam sobie ten moment a teraz leżałam jak kłoda, obolała, niezdolna do ruchu. Po jakimś czasie poprosiłam, żeby ktoś zajrzał do niego, dlaczego tak płacze, otrzymałam odpowiedź, że dzieci po cc tak mają. Kiedy znowu ktoś zajrzał zapytałam, czy może jest głodny, zamiast przystawić mi go do piersi – zabrano i nakarmiono sztucznym mlekiem. Wszystko nie tak. Teraz kiedy mam już więcej doświadczenia, wiem że wiele zależało ode mnie, być może mogłam głośniej upominać się o swoje, poprosić o przystawienie, ale wtedy uważałam że przecież położne wiedzą lepiej…widocznie nie wolno mi karmić skoro nikt nie pozwala…Wieczorem „przeszłam” na normalną salę poporodową. Bardzo chciałam karmić naturalnie, ale pokarmu na początku było mało (teraz wiem że to normalne). Synek zwracał sztuczne mleko, wciąż miał mierzony poziom cukru i kazano mi go przystawiać. Każda położna miała „swoje” metody. Żadnej w ciągu 7 dni spędzonych w szpitalu nie udało się przystawić synka do piersi poza jedną położną, która była wielkim wsparciem (chyba Kasia) ale wiadomo że miała na dyżurze wiele pacjentek, nie mogła zajmować się tylko mną. „Przystawiamy, przystawiamy! Jak to pani robi? Źle!!!” Poranione brodawki, ból, łzy, płacz głodnego synka, nerwy, nawał, gorączka. Ryczę na samo wspomnienie tych dni. Po wyjściu ze szpitala pomogła mi pani mgr Joanna Piątkowska – konsultant laktacyjny – mój Anioł. Tylko i wyłącznie dzięki Niej odzyskałam wiarę w to, że mogę karmić, że uda nam się. Że nie jestem złą matką, tylko ten poród był trudny i dla dziecka i dla mnie. I że to nie moja wina. Mogłabym długo pisać jak bardzo mi pomogła. Nie było łatwo przestawić synka z butelki na pierś (po 2 tygodniach), ale udało się. Karmiłam synka z powodzeniem rok.

Wspomnienie tego porodu długo wywoływało u mnie łzy. Na początku nie wiedziałam dlaczego tak mi to dolega, przecież wszystko było ok. „Ciesz się że urodziłaś zdrowe dziecko, tylko to jest ważne” – mówili wszyscy wokół, kiedy próbowałam opowiadać o tym co czuję. Ale zaczęłam drążyć temat. Im więcej książek i artykułów w Internecie czytałam tym bardziej uświadamiałam sobie dlaczego tak jest i że nie jestem jedyna. Moje podejście do porodu naturalnego zaczęło się zmieniać.

W październiku 2014 roku okazało się że jestem w ciąży, termin porodu wyznaczony był na lipiec 2015. Ciąża mijała bezproblemowo, poza kiepskim samopoczuciem w I trymestrze. Ciążę prowadziła ta sama pani doktor, bardzo opiekuńcza i ciepła, wspierała mnie w moich nieśmiałych planach porodu sn ale cały czas wskazywała też, żeby nie układać sobie w głowie scenariusza, po prostu pozytywnie się nastawić. Na szczęście prawie nikt mnie do porodu naturalnego nie zniechęcał, a jeżeli już, wynikało to tylko z troski. Ja sama starałam się myśleć tylko pozytywnie, a na kilka tygodni przed porodem przestałam już wertować książki i Internet, zdałam się na intuicję. Kilka tygodni przed terminem podpisałam umowę z położną ze szpitala Św. Zofii (co z perspektywy czasu uważam za świetną decyzję, nie żałuję ani jednej wydanej złotówki) i czekałam…

Tydzień przed terminem o 4 nad ranem obudziłam się z niejasnym poczuciem że coś się dzieje, chociaż nic konkretnego nie czułam. Nic się nie działo, ale nie mogłam już zasnąć. Po godzinie zaczęły się pierwsze, baaardzo nieśmiałe skurcze, ale dość szybko przybierały na sile. Po telefonie do położnej, na 8 stawiłam się do szpitala przekonana że mam chyba już tzw. kryzys 7 cm i zapewne niedługo urodzę, po czym okazało się że jest 1 cm rozwarcia… Musiałam przeorganizować sobie w głowie skalę bólu. Siedziałam i czekałam na wolną salę, bo właśnie trwało sprzątanie i słuchałam krzyków kobiet z sąsiednich sal. Siedziałam przerażona, patrzyłam na salową i w głowie kołatało mi się „mam nadzieję że nie będę musiała tak krzyczeć”. Po KTG, które pokazywało regularne skurcze, na ile pozwalał mi ból chodziłam, kucałam, skakałam na piłce. Czas wlókł się w nieskończoność. Niestety do 12 nie było dużego postępu. Przed 13 rozwarcie było nadal małe, położna zaproponowała znieczulenie. Bałam się znieczulenia, byłam przekonana że po przebytej cesarce jest to niemożliwe, naczytałam się też o zatrzymaniu akcji porodowej i późniejszych porodach zabiegowych po znieczuleniu, ale położna wszystko mi spokojnie wyjaśniła. Znieczulenie miało pomóc szyjce na szybsze rozwieranie. I powiem szczerze – to znieczulenie uratowało mnie psychicznie i fizycznie, byłam już trochę zmęczona, głodna, niewyspana. Ból nie pozwalał mi się skupić, racjonalnie pomyśleć, odetchnąć, zaczynałam już wątpić we własne siły i w to że w ogóle urodzę.

Ulga sprawiła że odpoczęłam, znowu nabrałam sił i chęci, odzyskałam świetny humor. Po znieczuleniu położna przebiła pęcherz płodowy – odpłynęły czyste wody (nie miałam pojęcia że może ich być tak dużo). Mąż przyjechał ok. 14 i razem spędziliśmy fajny czas. Często lubię wracać do tych chwil, byliśmy razem, wiedziałam że poród trwa w najlepsze, szyjka rozwiera się – co regularnie sprawdzała położna a ja czułam skurcze, ale nie czułam bólu. Skakałam na piłce, zmieniałam pozycje, co na pewno miało bardzo pozytywny wpływ na postęp porodu. Ok. godziny 16 znieczulenie przestało działać, poprosiłam o kolejną dawkę. Badanie pokazywało 5-6 cm rozwarcia, pani anestezjolog dostrzyknęła koleją dawkę ale okazało się, że znieczuliła się tylko lewa strona, i tylko na chwilę. Podczas skurczu ciężko było mi już wytrzymać na łóżku na leżąco. Pani anestezjolog pobyła jeszcze ze mną, ale ponieważ ponowne zakładanie cewnika nie było bezpieczne zgodziłam się, że już nie znieczulamy.

Trochę jeszcze poleżałam na łóżku, położna znowu mnie zbadała i poprosiła abym jeszcze chwilkę przeszła się po Sali, usiadła na toalecie i pewnie będzie już 10 cm. Pamiętam jak przez mgłę, że między skurczami siedząc w łazience widziałam jak położna z mężem przygotowują pieluszki do okrycia maluszka i pomyślałam: nie ma mowy, ja nigdy nie urodzę, to jest ponad moje siły. Coś krzyczałam że chcę cesarkę, że nie rodzę, że nigdy więcej! Później było mi wstyd…Coś dziwnego działo się też z czasem, umknęły mi gdzieś całe godziny, wydawało mi się że coś trwało chwilę, mąż później mówił mi że godzinę. Podczas porodu przebywa się chyba w jakiejś innej czasoprzestrzeni. Po jakimś czasie położna zbadała mnie szybko w łazience i stwierdziła że jest pełne rozwarcie. Najpierw przez jakiś czas próbowałam przeć przy drabinkach, wstając między skurczami a kucając w czasie skurczu, ale to nie była „moja” pozycja. Zachęcana przez położną trochę krzyczałam, ale to mi nie pomagało, nakręcałam się negatywnie słysząc własny krzyk. Potem przeszłyśmy na stołek porodowy, mąż siedział za mną i w tej pozycji było mi o wiele wygodniej. Po 1 godzinie parcia o 20 urodził się Staś – 58 cm / 3960 g / 10 pkt. Nie pamiętam ale chyba nie płakał, wzięłam go na ręce, położyliśmy się. Lekarz był w ostatnich momentach porodu, do końca życia nie zapomnę jak powiedział: „Gratuluję Pani pięknego syna” a Położna: ”Dała Pani dziecku to, co najlepsze”. Te momenty były tak piękne, byłam z siebie tak dumna i szczęśliwa że wszystko się udało, że już po wszystkim!

Położna z przecięciem pępowiny poczekała aż przestanie tętnić. Konieczne było niewielkie szycie i sprawdzenie stany blizny po cc przez lekarza ale potem już zostaliśmy we trójkę z mężem i to były magiczne 2 godziny. Pamiętając złe wspomnienia z początków karmienia z pierwszym synkiem trochę się bałam jak to będzie tym razem a Staś popatrzył spokojnie, przyssał się do piersi i zasnął. Po 2 godzinach przyszedł lekarz, aby zbadać Stasia a ja trochę się umyłam się i przeszliśmy na salę poporodową. Mąż pojechał do domu a ja zachwycona wpatrywałam się w Stasia i myślałam jak bardzo się cieszę, że tak się wszystko ułożyło.

Dziś minęło już pół roku od tych chwil, a ja nadal chętnie wracam myślami do sali agrestowej w św. Zofii. Nadal też zaglądam na tą stronę i myślę, że miałam wiele szczęścia. Podczas drugiej ciąży nikt nie próbował mnie namawiać na drugą cc, Pani Dr prowadząca ciążę, jak również położna wspierały mnie w tych nieśmiałych marzeniach. Podczas porodu od początku do końca byłam traktowana z szacunkiem i delikatnością, nikt nie kazał mi się kłaść, KTG było wykonywane na stojąco. Mam wrażenie że Szpital św. Zofii to jakaś oaza pośród innych szpitali w Polsce. Nie wiem jak to możliwe, że jest jedno takie miejsce i co można zrobić żeby położne i lekarze w innych szpitalach trochę zmienili swoje podejście.

Mój vbac’owy, grudniowy, świąteczny cud… (Białystok)

Historia Pauliny obfituje w tak wiele niespodziewanych zwrotów akcji, że mogłaby z powodzeniem posłużyć za filmowy scenariusz. To opowieść, poruszająca wiele okołoporodowych wątków, która budzi emocje, inspiruje, daje nadzieję i przywraca wiarę w to, że wśród współczesnych lekarzy można jeszcze spotkać PRAWDZIWYCH POŁOŻNIKÓW:)

Najpierw słów kilka o pierwszej ciąży a właściwie o jej zakończeniu. Otóż ciąża rozwiązana cesarskim cięciem z powodu ułożenia pośladkowego płodu w sierpniu 2013. Oczywiście cała ciąża przebiegała książkowo, wyniki idealne, ja nastawiona na poród naturalny, bo dlaczego nie, skoro ja zdrowa, dziecko idealnie się rozwija, aż tu psikus na dwa tygodnie przed terminem. Dzidziuś siedzi sobie dupka i raczej się nie odwróci. Na początku były łzy rozczarowania, ale później oswoiłam się z tą myślą i pewnej pięknej sierpniowej nocy zaczęły się skurcze, które zakończyły się cesarskim cięciem i w końcu mój skarb ważący 3950g i mierzacy 63 cm miałam po drugiej stronie brzuszka. Jak czułam się po cc? Fizycznie źle, bolało, ciągnęło, ciężko było zająć się maleństwem itd… Ale psychicznie w ogóle nie ucierpiałam na tym – urodziłam mojego synka, tak jak było mi dane. Byłam ciekawa jak to jest rodzić naturalnie, ale nie żałowałam, nie rozpamiętywałam…

W marcu tego roku (2015) ponownie zaszłam w ciążę. Oczywiście na pierwszej wizycie u ginekologa zapytałam jaką drogę porodu prognozuje. Ja wtedy nie miałam żadnej wiedzy, po prostu z czystej ciekawości chciałam wiedzieć co mnie czeka. Doktor odpowiedział, że najprawdopodobniej będzie cc, że tak się najczęściej praktykuje „cięcie po cięciu”. Pomyślałam, ok, tak ma być to tak i będzie, najważniejsze, żeby dziecko było zdrowe. Pytanie oczywiście ponawiałam na kolejnych wizytach i odpowiedź była podobna, chodź pojawiła się też taka, że wszystko zależeć będzie od lekarza,  na którego akurat trafię na dyżurze. W między czasie pytanie o możliwość porodu naturalnego po cięciu zadałem na jednej z grup stricte „mamusiowych”. Tam po kilku odpowiedziach mniej lub bardziej zasadnych ktoś polecił mi grupę „Naturalnie po cesarce”… No i tu się zaczyna ta piękna historia…

Przez całą ciążę pozostawalam wiernym obserwatorem owej grupy, raczej prawie się nie udzielałam, a oddawałam się lekturze, wrecz już stało się to uzależnieniem kiedy zaglądałam co chwilę czy aby coś nowego się nie pojawiło. Stopniowo przyswajałam informacje, że poród sn po cc jest możliwy, ba, nawet wskazany, o czym nigdy wcześniej nawet bym nie pomyślała. Powoli rodziły się we mnie przekonanie i decyzja, że jeśli będzie mi dane spróbować rodzić naturalnie, to takiej próby się podejmę… I tu przyznam, że brakowało we mnie takiego zapału jak u innych dziewczyn, takiego samozaparcia, wiary… Ja po prostu śledziłam grupę, ale raczej z nastawieniem, że co będzie to będzie, jak lekarz zdecyduje o cc, to się zgodzę ze strachu o dziecko i o moją bliznę. Nie robiłam kompletnie nic w kierunku przyspieszenia porodu, przygotowania krocza, żadnych liści malin, wiesiołka, dałam swojemu ciału przygotować się do tego, tak jak samo potrafiło, i czekałam…

Dodam, że mąż i otoczenie byli przekonani o powtórnym cięciu, więc wsparcia i dopingu nie miałam, a każda próba rozmowy z mężem o porodzie naturalnym kończyła się niemal kłótnią… I nie miałam mu tego za złe, bał się o nas i nie rozumiał tego, jak poważną operacją jest cesarskie cięcie…

Termin miałam na 21 grudnia. Od miesiąca pojawiały się skurcze przepowiadajace, twardnienie brzucha itd. Ale wszystko zaczęło się 22 grudnia wieczorem… Wtedy to, szykując już co nieco na święta, żartowaliśmy z mężem, że ciekawe czy w ogóle coś zjem z tego, bo może nasz Franio zdecyduje się wyjść… I bach… Zaczęły się skurcze. Raz silniejsze, raz słabsze, nieregularne. Po kilku godzinach, koło północy, kiedy skurcze były już nawet co 3 – 4 minuty, zdecydowałam się jechać do szpitala. Pojechaliśmy do tego, w którym chciałam rodzić – tępy dyżur, brak miejsc, mogę zostać i ewentualnie rodzić na korytarzu, bez męża…

Takiej odmowy się nie spodziewałam, położna zbadała mnie, szyjka zgładzona, przepuszcza na jeden palec, akcja się rozpoczyna, proszę jechać do dyżurującego szpitala. Tam, okropnie niemiłe położne, położyły mnie na ktg, na ciemnym korytarzu, i zamiast zainteresowac się mną, rozprawialy o śledziach w śmietanie i innych daniach, wymieniając się przepisami. Mąż czekał za drzwiami, mi słabo, gorąco, mam wrażenie, że mdleje . Położna łaskawie kazała położyć się na bok, ale to trwało tylko chwile, bo tętno małego zaczęło zanikać. Mi chce się płakać, że nie chce tu rodzić, z taką obsługa… Zawołały lekarza, tętno wróciło do normy ale… Skurcze osłabły, wręcz prawie zanikły… Lekarz zbadał mnie i stwierdził, że akcji porodowej brak, mogę wracać do domu, ewentualnie może położyć mnie na patologię…

Wróciłam do męża. Postanowiliśmy wrócić do poprzedniego szpitala i wziąć już to łóżko na korytarzu. Tam, ta sama położna stwierdziła, że jednak mnie nie przyjmie, żeby położyć się na tę patologię [w drugim szpitalu] jak proponowali tam i żebym nie ryzykowała powrotu do domu, bo jestem przecież po cięciu…. Ja wystraszona, rozpłakałam się na parkingu, miałam dość, byłam przestraszona, zdezorientowana i zła… Postanowiliśmy jechać i położyć się na tą patologie, skurcze wróciły, silne i coraz częstsze, a ja już będąc na parkingu szpitala podejmuję decyzję, że wracamy do domu. Mąż myślał, że zwariowałam, ale wytłumaczyłam mu, że wrócimy, przeczekamy w zaciszu swojego mieszkania, że będę monitorować skurcze i ruchy dziecka, i pojedziemy do szpitala rano, kiedy zacznie się dyżur szpitala, w którym chcieliśmy rodzić. Tak też zrobiliśmy. Mąż się zdrzemnął, ja niestety nie – skurcze były silne, liczyłam czas między nimi i zaciskałam zęby, żeby nie obudzić dziecka… Te kilka godzin  do 7 rano ciągnęło się w nieskończoność.

O 7 rano skurcze rozkręcone, czop intensywnie odchodzi, jedziemy do szpitala. Tam procedura przyjęcia, papierologia, badanie, 2 cm rozwarcia , idziemy na porodówkę. I wtedy byłam już szczęśliwa, że w końcu jestem w odpowiednim miejscu i że z dzieckiem wszystko ok.

O 8.30 jesteśmy na porodówce. Badania, obchód lekarzy i pytanie jak chce rodzić. Ja… Wiem, wiem, nie spodziewacie się, odpowiedziałam zdezorientowana „chyba cesarka”. Byłam już zmęczona, zestresowana i chciałam, żeby już synek cały i zdrowy był na świecie. Po mojej odpowiedzi doktor zapytał dlaczego cesarka, ja wytłumaczyłam, że nastraszył mnie i lekarz i położna, i całe otoczenie ryzykiem rozejścia blizny. Doktor wytłumaczył mi, że najlepszą opcją i dla mnie i dla dziecka jest poród naturalny, a on ze swojej strony obiecuje , że gdyby się coś działo, cięcie zdąży zrobić… Potem szacowanie wagi, w między czasie rozwarcie już 3 cm. Prysznic… Koło 11 przebicie pęcherza. 12 – rozwarcie 5 cm, decyzja o znieczuleniu. Zaraz 6 cm. Ja leżę pod ktg i umawiam się z położną, że chcą wstać, pospacerować, ona na to, że po znieczuleniu muszą zrobić dłuższy zapis, ale potem mogę sobie chodzić. Ja chciałam pomóc małemu zejść i pomóc sobie przetrwać skurcze. Byłam pewna, że będę rodzić jeszcze parę ładnych godzin. Ale nie zdążyłam…

Położna poinformowała mnie, że mam dać znać jak będę czuła parcie jakby chciało mi się kupę. To było 15 minut od badania, które wskazywało na 6 cm rozwarcia. Ja mówię położnej, że to już chyba czuje takie parcie, ona na to „A co ty gadasz, ale zbadam Cię”. Okazuje się, że rodzę!!! 10 cm rozwarcia i główka nisko, położna w szoku, że wskoczylam z 6 cm na 10 w 15 minut i mówi, że i ja i dzidziuś to błyskawice. W pośpiechu zaczęła wszystko szykować na przyjście malucha, mężowi kazała zamknąć okno, a ja patrząc na jej przygotowania byłam w ogromnym szoku, nie wierzyłam, że to już, że najprawdopodobniej sama urodzę naszego synka. Szybka instrukcja, jak przeć, kiedy przeć, i po pół godzinie mam naszego Frania na brzuchu. Mąż płacze, ja oddaje dźwięki radości i spełnienia i „dziękuję” dla doktora, który pozwolił i namówił mnie na tę próbę… On na to, że brzuch mam cały i to najważniejsze, że się udało uniknąć cc.

Potem już tylko urodzenie łożyska, szycie, karmienie synka i telefonowanie do najbliższych, że mamy już swój wymarzony prezent gwiazdkowy ❤❤❤. Mojego szczęścia, dumy i jednocześnie niedowierzania po prostu nie da się opisać! Dumy mojego męża również. Przez kilka dni chodził dumny, ze swojej żony i chwalił się wszystkim jaka była dzielna:).

Ja czułam się o wiele lepiej niż po cc.  Miałam nacinane krocze, ale podobno minimalnie. W miarę normalnie funkcjonowałam i siadałam już od pierwszych godzin po porodzie. I co ważne, kiedyś nie byłam przekonana co do plusów obecności męża przy porodzie, ale dziś wiem, że dzięki niemu się udało – wspierał, pomagał i na każdym skurczu partym podtrzymywał mi nogę i głowę tak jak położna zaleciła – sama bym nie dała rady na tym się skupić. Bycie razem w takim momencie to piękne i niepowtarzalne dopełnienie naszej miłości i jeszcze większe scalenie naszego związku.

received_1136175943060000-2

Mój niespodziewany VBAC (Warszawa)

Kiedy pierwszy poród zakończył się cięciem cesarskiem po wielu godzinach intensywnej akcji, nierzadko już w II okresie porodu, będąca w kolejnej ciąży mama może mieć trudności z podjęciem decyzji o próbie VBAC. Pojawiają się wątpliwości – czy znów kilku- lub kilkunastogodzinny wysiłek nie pójdzie na marne? Nie pójdzie – i to w żadnej wersji, bowiem nawet w przypadku konieczności powtórnego cięcia, rozpoczęcie i czas trwania akcji porodowej są korzystne dla rodzącego się Maleństwa (więcej na ten temat tu). A szanse na VBAC wcale nie są małe:) Dziś historia Olgi:

18 listopada 2015

Jakiś czas temu zastanawiałam się jak rodzić. Bałam się powtórki z pierwszego porodu, który zakończył się cięciem w II fazie porodu z powodu spadku tętna dziecka.

Mój syn zdecydował za nas. Dziś przyszedł na świat o 5:25 -18 miesięcy po cięciu.

To, że chciałam podjąć chociaż próbę SN wiedziałam już od jakiegoś czasu. Umówione cc na zimno miałam odwołać w przyszłym tygodniu. Aż tu wczoraj zaraz po meczu (chyba z wrażenia ze wygraliśmy bez lewego 😉 ) pojawiły się skurcze. Lekko przerażona bo to 38 tc organizuje opiekę dla starszaka, biorę męża pod pache i jedziemy 😉 Na miejscu młoda pani doktor podnosi na duchu, że szybko wszystko idzie i mobilizuje do próby SN, bo ja zaczynam się trochę łamać ( no byłam odważna do momentu aż uswiadomiono mi ze może być za późno na zzo… 😉 ).

Trafiamy na porodowke o 2:30 z 5 cm rozwarcia, bolesnymi skurczami, które momentami odbierały oddech i mocnym postanowieniem, że walczymy do końca 😉 Od poczatku prosiłam o anastezjologa i znieczulenie… Przy pierwszym porodzie nie bylo mi dane bo było za poźno, wiec tym razem postanowiłam, że nie dam się spławić ;P. Nie wiem jak to się stało, ale anastezjolog pojawił się kiedy miałam pełne rozwarcie i zaczynały się skurcze parte. Wyproszono męża i jednak sprobowano mnie znieczulić (bez sensu, bo nie dość, że się nacierpialam przy wkłuwaniu przy skurczach – a wiadomo nie wolno się ruszać… tylko weź się człowieku nie ruszaj przy skurczu partym ;), to to znieczulenie i tak nie działało). Weszliśmy w ostatnią fazę porodu z położna i mężem chwile po 4 rano. Szczerze to gdyby nie mój mąż który motywowal, krzyczał i trzymał za głowę i nogi to nie wiem czy bym dała radę. I takim oto sposobem wyskoczył po 5 rano nasz drugi syn ;). 

Ja zostałam okrzyknieta bohaterem, bo ponoć spotkać na Inflanckiej panią, która chce walczyć o vbac jest trudno… Mało tego, chwilę po naszym vbac na IP trafiła dziewczyna również po cc, a pani doktor, która mnie przyjmowała, tak jej nagadała że mają tu taką wariatkę jak ja, co chciała spróbować i się udał, że dziewczyna też podjęła próbę;) Dzięki dziewczyny za ta grupę [Naturalnie po Cesarce Grupa Wsparcia]! Gdyby nie wy pewnie z automatu bym się zgodziła na cc. A tak czuję się … BRAWO JA! Jestem z siebie dumna. I bardzo dziękuję mężowi oraz zespołowi z Inflanckiej za wiarę i dodawanie wsparcia!

Jestem z siebie taka dumna! (Warszawa)

Historia  Eweliny kończy się happy endem, choć postawa i zachowanie personelu medycznego budzi co najmniej mieszane uczucia. Ale chyba ważniejsza w tej opowieści jest kobieca siła i duma spełnionej mamy:)

Moja pierwsza ciąża była zaskoczeniem. Trafiło się i musiałam się jakoś przyzwyczaić do tej myśli. Przez pierwsze trzy miesiące byłam nastawiona na cc. Moja mama miała trzy cesarki i ta droga wydawala mi się łatwiejsza. Długo też zakładałam, że nie będę karmić piersą. Szczęście, że ciąża przebiegała prawidłowo. Musiałam leczyć co prawda niedoczynność tarczycy i cukrzycę ciążową, ale poza tym czułam się naprawdę dobrze. Termin porodu miałam na 20.10.13r. i z dnia na dzień coraz bardziej cieszyłam się, że tak los pokierował moim życiem. Z czasem poród siłami natury i karmienie piersią stały się dla mnie naturalną opcją.

Biorąc pod uwagę ciąże w najbliższej rodzinie spodziewałam się porodu grubo po terminie. A tu 11.10 od 18 zaczęły się skurcze. O godzinie 22 zdecydowaliśmy się jechać do szpitala, godzinę później byliśmy na IP, a tam przetrzymali mnie do 3 rano każąc chodzić po korytarzu, żeby sprawdzić czy akcja się rozwija. Potem trafiliśmy na jednoosobową salę, kiedy położyłam się na łóżku zasnęłam ze zmęczenia, bo była to już moja druga nieprzespana noc. O 9 upuszczono mi wody i zrobiono masaż szyjki, żeby przyspieszyć poród. Położna stwierdziła, że do 14 na pewno urodzę. Bólu nie czułam, ćmiło mnie tylko lekko w części lędźwiowej kręgosłupa, więc byłam bardzo pozytywnie nastawiona. O 13 miałam 5 cm rozwarcia i skurcze zaczęły troszkę boleć. Ze strachu poprosiłam o zzo, podali od razu. Po godzinie akcja całkiem się zatrzymała. Lekarze zdecydowali, że poczekają chwilę, aż znieczulenie przestanie działać i jeśli wtedy akcja nie wróci podadzą oksytocynę. Nie wróciła.

Po 15 dostałam kroplówkę i tętno synka momentalnie zaczęło spadać. Decyzja o cc. Rozbeczałam się. W pierwszym momencie nie chciałam podpisać zgody, ale lekarka ostro uswiadomiła mnie co będzie jeśli się nie zgodzę. Podpisałam, przebrałam się w krótką koszulkę, dostałam buzi od męża i zabrali mnie na operacyjną.

Płakałam cały czas. Stukali mnie zimnym stępelkiem by sprawdzić czucie, maska na twarz i płynę. Wokół kręcą się lampy, potem się rozmywają i słyszę „chce pani dziecko”. Jestem ledwo przytomna, przstawiają mi Felcia do twarzy, nie mam nawet siły go pocałować, stykamy się tylko policzkami. Maska na twarz, znów płynę wśród lamp. Zdejmują maskę, czuję jak przekładają moje bezwładne ciało na drugie łóżko.

Cała się trzęsę, znów łzy w oczach, jadę gdzieś, małego nie ma. Kątem oka widzę męża z białym zawiniątkiem na rękach na korytarzu. Wstawiają łóżko ze mną na pooperacyjną, zasypiam. Chwilę później budzi mnie mąż, głaszcząć mnie po twarzy. Feliks leży pod jakimiś lampami metr ode mnie. Zdążyłam zamienić z mężem kilka znań i położne wyprosiły go z sali, ma przyjechać następnego dnia. Jest już ciemno, a położna mnie budzi i pyta czy chcę nakarmić synka. Próbujemy przystawić go do piersi, ślicznie zasysa i ćlumka sobie, pierwszy raz go dotykam. Po nakarmieniu położna odkłada go pod lampy. O drugiej w nocy budzą mnie, pionizują i każą iść się umyć. Musiałam przejść przez cały korytarz do łazienki w koszuli która sięgała mi do połowy pupy, nikt mi nie pomógł się umyć.

Na następny dzień zaczęły się problemy z karmieniem, sutki popękane, a mały źle chwytał pierś i płakał z głodu. Proszę położną laktacyjną o pomoc, myślałam, że nie mam mleka i dlatego Feliks tak płacze przy przystawieniu do piersi. Położna złapała moją pierś, powiedziała, że siary jest dużo i poszła sobie. Mały darł się jak szalony w nocy, kolejną to samo. Spadł z wagi ponad 10%, kazali dokarmić mm. I w ten sposób mały całkiem zrezygnował z piersi, wybrał butlę. Mimo tego, że mleka miałam rzekę. Do końca stycznia odciągałam pokarm i mu podawałałam. Potem się poddałam. Czułam się z tym wszystkim fatalnie. Czułam się złą matką. Wyrzucałam sobie, że przecież sama tego chciałam – i cesarki, i karmienia butelką.

Kiedy mały skończył pół roku podjęliśmy decyzję o kolejnym dziecku. Konsultowałam się z wieloma lakarzami. Postanowiłam zajść w ciążę około roku po cc. Na początku sierpnia wyliczyłam, że owulację będę mieć tydzień przed urodzinami małego i na wtedy zaplanowałam starania. Umówiłam się na początek września do ginekologa-endokrynologa, żeby upewnić się czy wszystko ok. Jednak złożyło sie inaczej i 24 sierpnia na teście zobaczyłam cieniutką, ledwo widoczna kreseczkę. Od razu pobiegłam na betę i kolejne badanie hormonów tarczycy. Jest ciąża, ale tarczyca poza normą. Wizyta, zmiana dawki leku i termin porodu na 5 maja.

W ciąży znów przypałętała mi się cukrzyca ciążowa. Poza tym wszystko ok. Aż do 30 tc kiedy rano zaczęłam mieć silne skurcze. Prysznic, nospa i magnez. Coraz częstsze i mocniejsze. Jedziemy do najbliższego szpitala. Tutaj szczerze odradzam szpital w Wołominie. Po zbadaniu szyjki odmówiono mi ktg, a lakarka nazwała mnie panikującą małolatą. Nie wiem czy to była odwaga czy głupota, że przy skurczach co 3 minuty wszłam ze szpitala i w godzinach porannych czyli największych korków pojechałam do Warszawy, do tego samego szpitala gdzie rodziłam wcześniej. Okazło się, że jednak rodzę. Przyjęli mnie na blok porodowy, podali tokolizę i zastrzyki na rozwój płuc. Zrobili usg, 30tc, a mała waży 2200! Jeśli zatrzymamy skurcze to przy właściwej dacie szykuje się cc. Byłam tam ponad tydzień i poznałam chyba wszystkie położne. Miłe i pomocne kobiety, tylko jedna strasznie złośliwa. Mimo pozwolenia lekarzy nie dawałą mi iść do toalety tylko podawała basen. Więcej musiałam się nagimnastykować i ponapinać mięśni sama go sobie podkładając niż gdybym po prostu poszła do łazienki. I to wszystko przy zapalonym świetle i w trzyosobowej sali. Na szczęście poród szybko się wyciszył i po przeniesieniu na patologię mogłam wracać do domu, do synka. Zdecydowałam, że mimo wcześniejszych doświadczeń znów będę tam rodzić.

21.04 czyli równe 38 tygodni ciąży na wizycie gin zrobiła mi delikatny masaż szyjki, wieczorem odeszło mi sporo krwawego czopa. W środę pojechałam na ktg i lekarz dyżurujący po zapoznaniu się z moim wywiadem położniczym skierował mnie na usg na cito. Wyszło, że blizna ma 2,5mm, a mała waży 3824g. Uznał, że lepiej nie ryzykować i umówił mnie na cc. Ze względu na brak terminów dopiero na 8 maja. Ale kazał codziennie zgłaszać się do siebie, bo może coś się zwolni i mnie przyjmą.

Wieczorem jak zawsze złapały mnie skurcze. Przyzwyczajona nawet za bardzo ich nie liczyłam i normalnie położyłam się spać. O 6 obudził mnie silny skurcz, zaczęłam odmierzać czas. Były co 7 minut. Myślę, no to norma, przejdą jak zawsze. Poszłam pod prysznic, a skurcze się nasiliły i zrobiły trochę bolesne. Wzięłam nospę i magnez, ale nie przechodziło. Nadal bez przekonania kazałam męzowi pakować się do auta. Zawieźliśmy małego do mojej mamy i przez całą drogę byliśmy przekonani, że nas zawrócą z IP.
Na izbie byliśmy przed 9 i rzeczywiście po badaniu szyjki położna stwierdziła, że rozwarcie na dwa palce jest, ale to na pewno jeszcze nie dziś, bo szyjka jeszcze nie do końca zgładzona. Mówię, że skurcze są, więc podłączyła mnie pod ktg. Okazało się, że rodzę tylko znów za wcześnie przyjechałam. Po pół godziny pod ktg przyszedł wujek męża (pracuje w tym szpitalu) i powiedział lekarce o wczorajszym wyniku usg, ja jakoś kompletnie o tym zapomniałam. Przy okazji okazało się, że jedno planowane ciecie jest odwołane i możliwe było, że wskoczę na to miejsce. Wtedy już sama nie wiedziałam czy tak bardzo zależy mi na sn. Łatwej będzie położyć sie na stół skoro jest taka opcja. Złapałam jeszcze na korytarzu lekarza, który dzień wcześniej kierował mnie na cięcie. Poprosiłam, by zadzwonił na porodowy i upomniał się o to moje cc, skoro mają wolną salę.
Kazałam pójść mężowi po rzeczy do samochodu i przebrałam się w koszulę. Jako, że nie wiedzieliśmy jaka będzie w końcu decyzja odnośnie rodzaju porodu mąż został w swoich ubraniach. Na porodowym dostaliśmy swoją salę i czekaliśmy na koniec obchodu. Po usg dwójce lekarzy wyszło, że mała waży około 3600, więc spokojnie mogę próbować sn. Ale nie pytali mnie tylko poinformowali o tym i o tym, że mam 50% szans na powodzenie. Tak więc mąż poszedł po szpitalne ciuszki dla tatusiów.
I tak sobie zaczęliśmy rodzić.

Skurcze bolały z kręgosłupa, ale był to ból tylko troszkę silniejszy niż okresowy. Żałuję, że nie trafiłam na „Naturalnie po cesarce” wcześniej, wtedy ten poród byłby na pewno lepszy. Podobno ze względu na cukrzycę ciążową i spadek tętna przy poprzednim porodzie musiałam być przez cały poród podłączona pod ktg. I tak sobie leżałam i gadałam z mężem. co jakiś czas przychodziła położna i badała, dwa razy pozwolili mi wyjść pod prysznic. I tak do 13 kiedy po raz kolejny okazało się, że nic a nic się nie rusza, cały czas 5 cm rozwarcia. Poprosiłam o piłkę, licząc, że ruch spowoduje, że akcja jakoś się wreszcie konkretnie zacznie. Bałam się, że znów skończy się na cc, poprzednio też przeiceż doszło tylko do 5 cm. Przed 15 na badaniu znów okazało się, że niewiele się ruszyło, ledwo szyjka troszkę krótsza się zrobiła. Rozryczałam się już z tego wszystkiego. Położna zaproponowała masaż szyjki, zgodziłam się. Jak tylko zaczęła masować, mówi, że wody mi się sączą i czy upuścić ich więcej. Nie wiem czemu znów się zgodziłam.
Zaczęło boleć, skurcze po kolejnych dwóch godzinach zrobiły się tak bolesne, że miałam łzy w oczach ze strachu przed każdym kolejnym. Michałowi trułam, że trzeba było walczyć o cc. Kazałam mu zawołać lekarza, przyszedł i prosiłam o ZZO. Ale po badaniu okazało się, że nadal mam te 5cm! Więc jest za wcześnie. A ja znowu w bek, bo co znów po tylu godzinach mnie potną? Lekarz stwierdził, że teraz to tylko gaz rozweselający mogą mi podać. Próbowałam tym oddychać, ale nie dawałam rady kompletnie się na tym skoncentrować. Z bólu zaczęło mnie wykręcać po całym łóżku, pasy od ktg zaczęły mi się zsuwać. Położna która przyszła kazała Michałowi ręcznie przy każdym moim skurczu łapać tętno dziecka.
O 18.50 po raz kolejny posłałam męża po lekarza. Już całkiem styrana przez te skurcze mówię, że albo dają mi zzo albo chcę cesarkę. Zbadał mnie i hura! 6 cm! Niby tylko cm więcej ale można podać znieczulenie. O 19 była zmiana położnych. Pamiętacie jak leżałam z tym przedwczesnym porodem i oceniłam wszystkie położne bardzo pozytywnie i stwierdziłam, że była tylko jedna wredna, ale za to tej wredoty miała za cały oddział? No to już wiecie kto stanął w drzwiach po zmianie. Anestezjolog przyszedł po kolejnych 20 minutach. Byłam już taka wkurzona na wszystko, a ten mnie opieprza, że nie wypada tak się rzucać podczas skurczy! Serio?! A ja kompletnie nie dawałam już rady, reakcje mojego ciała były całkiem poza mną. A tu trzeba być przez chwilę w bezruchu. Więc znieczulenie dostałam dopiero o 19:30, odwróciłam się na plecy i miałam tak leżeć do czasu aż znieczulenie zacznie działać, czyli 15 minut.
Położna mnie bada i mówi 8 cm! Od razu skurcze jakieś przyjemniejsze się zrobiły i leżenie na wznak nie było takie złe. Po chwili czuję zsuwającą się główkę i drę się do położnej, że mała schodzi niżej. Ta, że niemożliwe jeszcze i żebym się nie darła tak, bo przestraszę inne rodzące. A ja krzyczę, że wiem co czuję, zresztą koleżanki opisywały, że parte to uczucie jakby się kupę chciało i ja właśnie to czuję. (No musiałam jej to jakoś wytłumaczyć, bo wrażenie miałam jakby mała miała zaraz wypaść). Położna razem z asystentką anestazjologa znów mi trują, żebym nie krzyczała. Ale to nie był krzyk bólu tylko strachu. Wołałam położną by podeszła mi miedzy nogi. Główka znów się zsunęła i jednocześnie trysnęły mi wody. Prawie wycelowałam w tą durną położną. Wreszcie skumała, że nie panikuję tylko mała jest już bardzo nisko. Zerknęła, kazała szybko wołać neonatologów i sama zaczęła się pospiesznie ubierać w kitel. Nagle zrobiło się dużo ludzi wokół, dwóch ginekologów, dwie położne, dwóch studentów i dwójka neonatologów. Ktoś przemontowuje łóżko tak żeby były te podpórki na nogi. Każą przeć. Jedno parcie – główka. Dopingują, że pięknie prę i żeby tak dalej, każą oddychać. Nie słucham ich w ogóle. Drugie parcie cała Bianiutka. O 19:36 po 6 minutach II okresu porodu. Końcówka poszła naprawdę ekspresowo i prócz nacięcia nic nie bolała mimo tego, że znieczulenie nie zdążyło do końca zadziałać. To był po prostu wysiłek jakbym biegła na Mont Everest. Jak tylko położyli mi malutką na piersi, asystentka anestazjolga przeprosiła mnie i powiedziała, że musiały być ostre, bo bały się, że będę źle oddychać i zrobię krzywdę dziecku. Pochwaliła mnie, że po tym co odwalałam to II faza była super i oby więcej takich końcówek. Gdybym się tak nie cieszyła to bym ją chyba udusiła. Szkoda gadać.
Mąż cały czas był przy mnie, czas tak szybko leciał, że cały dzień razem ze mną nic nie jadł. Pozwalał mi nawet gryźć siebie w palce. Po wszystkim przeciął pępowinę i tulał i cmokał na zmianę mnie i małą. Dobrze było mieć go obok, choć właściwie był tylko tłem do całego wydarzenia.

Okazało się, że Bianka ważyła 3890 i mierzyła 59 cm. Wielka babka. A ja półtora roku i jedenaście dni po cc urodziłam ją siłami natury. Nadal nie mogę wyjść z podziwu dla samej siebie.

Teraz mogę wysłać to co przygotowałam wcześniej, z dopiskiem, że już ponad pół roku karmimy się piersią bez dokarmiania mm ( no prócz jednego dnia gdy mała miała silną żółtaczkę).

Dziewczyny powodzenia dla Was! Da się nawet krótko po cc urodzić blisko 4kg dziecko, da się! I nawet jak macie wątpliwości to różne scenariusze mogą się wydarzyć. Tak naprawdę to nie ja zdecydowałam o rodzaju porodu. Do ostatniej chwili liczyłam gdzieś tam w środku na drugie cc. Ale jednak wyszło inaczej i jestem z siebie taka dumna!