Tag Archive | ZZO

Tak blisko, a mimo to tak daleko… czyli, nie żałuję, że próbowałam (Warszawa)

Poród toczy się czasem swoim własnym torem. Niezależnie od chęci, determinacji i wsparcia, którym rodząca kobieta jest otoczona. Czasem niełatwo to zaakceptować. Niełatwo i nieprędko, ale to możliwe. Bo SIŁA jest KOBIETĄ, nie tylko gdy chodzi o naturalne wydanie potomstwa na świat, ale też wtedy (a może przede wszystkim wtedy), gdy trzeba pójść drogą, która nie była tą wymarzoną i upragnioną. Dziś wzruszająca historia porodów Aliny.

Na to, żeby urodzić swoje dziecko czekałam przez ostatnie prawie 9 lat. Od stycznia 2007 roku, gdy tylko dowiedziałam się, że jestem w ciąży z naszym pierwszym synem, czytałam te wszystkie entuzjastycznie nastawione do naturalnego porodu pozycje M. Odenta, I. Chołujowej, P. Agrawal… Opowieści o tym, jak poprzez poród dopełnia się w kobiecie kobiecość, jak doświadcza ona swojej mocy głęboko ukrytej…

Tak jasne było dla mnie, że chcę rodzić naturalnie, w wodzie, z mężem, że nie brałam w ogóle pod uwagę innej opcji.

Pierwszy poród przyniósł ogromne rozczarowanie – przede wszystkim sobą, swoim ciałem, ale też lekarzami i położnymi, procedurami szpitalnymi…

Był 40 tydzień zdrowej, książkowej, cudownej ciąży. Około 18, po kilku godzinach regularnych skurczy, pojechaliśmy do szpitala. Dziś wiem, że zbyt wcześnie. Po zrobieniu ktg przyjęta zostałam na patologię ciąży i rodziłam przez następne… 33 godziny. Przez całą noc skurcze były na tyle silne, że nie pozwoliły mi zostać w łóżku. Co kilka godzin badanie i wciąż ta sama informacja, że szyjka nie skraca się i nie rozwiera. Wydeptuję więc ścieżki na korytarzu, przysypiam na kilka minut pod ciepłym prysznicem, co silniejsze skurcze przeczekuję w kucki przy ławkach na korytarzu. O 8 rano pojawiają się mężowie pacjentek z patologii ciąży niosący im śniadania w reklamówkach. To głupio tak rodzić przy obcych, robi mi się nieswojo i jak tylko pojawia się i mój mąż – prosimy o przeniesienie na porodówkę.

O 10 rano, umęczona po całej nocy spędzonej na korytarzach oddziału patologii ciąży, wreszcie znajduję się na sali porodowej. Pięknej. Z wanną, piłką i drabinkami. Ale sprzęty to nie wszystko… Przypadkowa położna, której częściej nie ma niż jest, a jak jest to i tak niczego nie proponuje. W międzyczasie, w nocy jeszcze podczas któregoś badania, przebicie pęcherza (rzekomo przypadkowe), potem ze względu na zielone wody oksytocyna, jedna, druga, trzecia dawka… Podkręcone sztucznie skurcze, więc ból trudny do zniesienia, kiedy myślę, że już nie wytrzymam ani jednego skurczu więcej – proszę o znieczulenie. Wytrzymać muszę jeszcze przez godzinę, bo anestezjolog jest zajęty przy cięciu. Wpadam w trans – tracę poczucie czasu, jestem tylko bólem i oddechem, szczęście, że jest przy mnie mąż. Wkłucie w kręgosłup przyjmuję jak obietnicę zbawienia. Ogromna ulga, zasypiam od razu i śpię dwie godziny, tyle, ile działa środek przeciwbólowy. Budzą mnie kolejne skurcze, kolejne badanie przynosi dobre wieści – jest już 8-9 cm. Razem z pełnym rozwarciem pojawiają się nowe siły. Z radością przyjmuję do wiadomości zmianę położnych na dyżurze, i gdy w drzwiach pojawia się K., która znam ze szkoły rodzenia, myślę, że teraz już będzie dobrze i wreszcie urodzę. Niestety, skurcze II fazy nie przynoszą spodziewanego efektu. Podczas kolejnego badania najpierw położna, potem lekarz, wyczuwają ciemiączko dziecka. Pojawia się szybka decyzja o cc ze względu na złe wstawienie się dziecka – w karcie informacyjnej przeczytamy potem: „wysokie proste stanie główki”. Podczas cięcia jest ze mną mąż, trzyma mnie za rękę i płacze. On też jest wyczerpany i przestraszony. Tuż przed północą pojawia się nasz pierworodny – 3800 gramów, 56 cm, 10 pkt – piękny i zdrowy. Zakochuję się w nim od razu.

Od przyjęcia do szpitala minęło ponad 30 godzin, w trakcie których nic nie jadłam i niewiele piłam. Poza dwoma godzinami znieczulenia, również nie spałam. Dziś wiem, że poza prawdopodobnie niepotrzebnym łańcuchem interwencji medycznych, byłam również po prostu zbyt zmęczona, by móc spokojnie urodzić dość duże, jak na moje możliwości, dziecko.

Bardzo żałowałam, że wtedy nie było nas stać na prywatną położną, bo w ciągu półtorej doby przewinęło się wokół nas tyle osób, że chaos i zamieszanie były ogromne. Sam wyjazd na cięcie tak nagły, nerwowy i niespodziewany, że zostawił ślad traumy do dziś.

Długo nie mogłam do siebie dojść, pozbyć się poczucia porażki i winy, że nie dałam rady urodzić własnego dziecka, że musiano je ze mnie „wydobywać”, jak uroczo określa to terminologia medyczna.

Z drugim cc poradziłam sobie lepiej, świadomość, że przy tak cienkiej bliźnie (w badaniu usg w 37 tygodniu – 0,8 mm) nie dostanę pozwolenia na poród sn, pomogła pogodzić się z tym. To w ogóle była ciąża cudem donoszona, od 24 tygodnia z powodu niewydolności cieśniowo-szyjkowej w szpitalu wyleżana. Zgodziłabym się wtedy na wszystko, byle by nasz syn był już z nami, cały i zdrowy. Szczególnie, że cztery poprzednie ciąże straciliśmy… Odpuściłam myśl o porodzie naturalnym.

Żal pojawił się jednak, gdy dowiedziałam się od swojej lekarki wykonującej cc, że blizna była w porządku, że spokojnie mogłam próbować rodzić sn. Może jednak czasem lepiej nie wiedzieć?

Nie planowaliśmy trzeciego dziecka. Samo do nas przyszło. I od razu słowa przyjaciółki-douli „może po to przyszło?”…

Bardzo dobrze było mi z tą myślą, że to dziecko być może właśnie m.in. po to do nas przyszło, bym mogła doświadczyć porodu, poczuć tę siłę, moc kobiecości, w inny sposób niedostępną, narodzić się niejako na nowo ze swoim dzieckiem, uleczyć w poczuciu swojej kobiecości to, co przez lata pozostało nieuleczone.

Tak, teraz miało być inaczej.

I wszystko wskazywało na to, że będzie: „dobra” blizna (a przynajmniej jej ocena na usg), utrzymana w ryzach dietą cukrzyca ciążowa i dobra waga dziecka, dzielnie trzymająca szyjka, umówiona doświadczona, odważna położna i przyjaciółka – doula, najlepszy w mieście szpital i ja w dobrej formie. Czego chcieć więcej?

I zaczęło się pięknie – akcja sama się rozkręciła, przy regularnych skurczach co 3 minuty byliśmy w szpitalu, gdzie czekała już na nas nasza położna i cudownie się nami zajęła. I przez następne kilkanaście godzin też było pięknie. Bo rodziłam. A wokół siebie miałam dwie wspaniałe kobiety i męża.

Na izbie przyjęć chwila wahania – zostać czy iść jeszcze na spacer lub kolację? Skurcze zapisują się na ktg, w badaniu rozwarcie na 2 cm, pierwsza myśl – idziemy na kolację. Ponieważ jednak szpital jest przepełniony i istnieje ryzyko, że za kilka godzin nie będzie miejsca, podejmujemy decyzję, że zostajemy i czekamy na salę porodową.

Skurcze są jeszcze przyjemne, sala jest piękna i świetnie wyposażona, położna i doula dbają o to by było mi wygodnie i by jak najmniej bolało. Skaczę na piłce, masuję sutki, oddycham, rozmawiamy, słuchamy muzyki, żartujemy. Jest cudnie. Męża wysyłam do kina i przez kilka godzin doświadczam porodu z samymi kobietami. Bajka.

Niestety, historia zaczyna się powtarzać…

Najpierw pojawia się spadek tętna u młodego. Dość głęboki. Widzę, że położna jest mocno wystraszona. Ja zaczynam się bać natychmiastowej cesarki. Rozmawiamy z młodym, głaszczę brzuch, oddycham głębiej i ufff, w końcu tętno wraca do normy. Ale ja już przez najbliższych kilka godzin zostanę podpięta pod ktg – przenośne niestety nie działa.

Około 1 w nocy pojawia się propozycja przebicia pęcherza albo podania oksytocyny, bo szyjka stoi na rozwarciu 2 cm od ponad 8 godzin. Nie chcę się zgodzić ani na jedno ani na drugie, mając w pamięci pierwszy poród. Położna naciska, a ponieważ jest to jedna z bardziej pro sn położnych w tym mieście, to ufam, że ma ku temu powody. Wybieramy pęcherz. Czuję ciepło odpływających wód, na szczęście są czyste. Skurcze stają się bardziej bolesne ale i efektywne. Przez jakiś czas pomaga ciepła woda w wannie. Kiedy nie mogę już znaleźć da siebie dobrej pozycji a skurcze stają się trudne do zniesienia, proszę o znieczulenie. Wiem, że potrzebuję odpoczynku, muszę się przespać by mieć siłę na II fazę. Zasypiam jak tylko przestaję czuć ból. W trakcie dwóch godzin dochodzimy do pełnego rozwarcia. Zaczyna się II faza, skurcze są zaskakująco i niepokojąco bolesne. I równie nieefektywne. Z każdym kolejnym skurczem ból jest coraz większy, czuję, że coś jest nie tak. W pozycjach wertykalnych nie mam już szans – kładę się na łóżku, na boku, tak jest trochę łatwiej. Położna nie odstępuje już nas na krok. Krzyczę już na każdym skurczu. Przerwy miedzy nimi nie dają wytchnienia, bo zaczynam zamykać się i bać kolejnej nadchodzącej fali bólu. Uczucie rozrywania jest tak przepotężne, że tracę rozeznanie, proszę doulę, która trzyma mnie za rękę by zamieniła się z moim mężem. Wolę jemu miażdżyć dłoń.

Niestety nie pojawiają się parte, dziecko nie schodzi w kanał rodny, pojawia się wątpliwość czy to się uda, bo macica nie pracuje tak, jak powinna, to znaczy nie spycha dziecka w dół. Ból nie do zniesienia, nie mogą podać drugiej dawki znieczulenia, bo się boją o bliznę. Gdzieś w środku siebie wiem, czuję, że mimo ogromnej chęci i determinacji nie dam rady. Po prawie półtorej godzinie trwania II fazy porodu lekarze i położna decydują o cc. Jestem w takim stanie, że jest mi wszystko jedno, byle by tylko już nie czuć kolejnej rozrywającej mnie na strzępy fali bólu.

Podczas cięcia jest ze mną „moja” położna, trzyma mnie za rękę, patrzy mi w oczy i mówi co się dzieje. To sprawia, że czuję się bezpieczna. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Po odpępnieniu i zbadaniu synka przytula mi go do policzka a potem zanosi do męża, który go na gołej klacie kanguruje. Po przewiezieniu na salę pooperacyjną pomaga nam się karmić. Młody pięknie ssie. Jest już ze mną cały czas a personel pomaga we wszystkim w czym potrzeba. To była cesarka po ludzku.

Byłam już tak blisko. Rodziłam przez 15 godzin. I nie urodziłam. Znowu.

Młody, jak się okazało, zamiast 3600 ważył 4420 gramów. Położna stwierdziła, że choćby z tego powodu nie miał szans urodzić się sn. I całe szczęście, że się nie wstawiał, bo gdyby utknął w kanale rodnym, to moglibyśmy mieć większe problemy. A gdyby badania usg pokazały realną wagę dziecka to nie dostałabym zgody na vba2c.

Pocieszyło mnie to tylko trochę. Znów pojawiły się myśli, że to ja zwiodłam, że moje ciało nie dało rady urodzić naszego dziecka. I mnóstwo żalu, bo miało być tak pięknie. A zamiast tego po raz kolejny zostałam z syndromem niedokończonego zadania. I bolesną świadomością, że tego zadania już najprawdopodobniej nigdy nie dokończę.

Potrzebowałam kilku tygodni by wypłakać się i oczyścić. W tym czasie pojawiały się fale żalu, złości, smutku i rozgoryczenia. I wciąż wracały pytania i wątpliwości: „a gdyby…”, „a może trzeba było…”, „a może powinnam…” itp. Itd. Wciąż na nowo przeżywałam poród we śnie, co noc wracałam na porodówkę szukając innego zakończenia tej historii.

Kilka razy upewniałam się w trakcie rozmowy z położną, że zrobiłyśmy wszystko co można było. Zamęczałam też pytaniami męża. Bywało, że zaraz po rozmowie wątpliwości wracały. W końcu postanowiłam zaufać temu co słyszę. I sobie, swojemu ciału, które zrobiło co mogło. A gdy już nie mogło, to dało znać, że potrzebne jest inne rozwiązanie.

Nie żałuję, że próbowałam.

Żałuję, że się nie udało.

Ale mam nadzieję, że za jakiś czas pamiętać będę głównie to, że przecież przez kilkanaście godzin było tak pięknie.

Trzymajcie za to, proszę, kciuki.

Mama trzech synów z okolic Warszawy.

„Skąd się u Pani wzieła taka mądrość?” (Warszawa)

15 dni po terminie, mimo okresowej tachykardii w zapisie KTG, z pomocą cewnika Foleya i 2 dawek oksytocyny, mimo odejścia zielonych wód płodowych podczas akcji porodowej – szczęśliwy VBAC – z wiarą, że się uda, z dużą świadomością po stronie rodziców, ze spokojnym wsparciem personelu, bez popędzania i straszenia. Oto inspirująca historia porodu Anny:

Moją historia rozpoczyna się w czerwcu 2013 roku, kiedy to na świat przyszedł mój syn Szymon. Od początku było wiadomo, że będzie on dużym chłopcem – wyprzedzał wszystkie terminy i wymiary o 2-3 tygodnie. Byłam przygotowana na wcześniejszy poród, ale niestety nic na niego nie zapowiadało.. Gdy minął 7 dzień od terminu postanowiono zostawić mnie już do końca na oddziale patologii ciąży. Przyjęto mnie w piątek, bezczynnie i bezowocnie przeleżałam weekend. W poniedziałek wykonano powtórnie wszystkie badania i podjęto wstepną decyzję – „Syn jest za duży, by urodziła go Pani sama”. Dodatkowo było już 10 dni po terminie, no więc trzeba ciąć. Wtedy stchórzyłam i zgodziłam się na cc. Teraz poczekałabym chociaż do pierwszych oznak porodu. I tak po 11 dniach od terminu na zimno przyszedł na świat Szymon – 4804g/63cm szczęścia. Dostał 9/10 w skali Apgar – przez cc nie mógł się rozprężyć i miał kłopoty z oddychaniem. Zabrano go na OIOM noworodkowy gdzie saturacja wykazywała ok. 60%. Ja mogłam zobaczyć syna dopiero po 24h gdy było już lepiej. Wtedy też mogłam go pierwszy raz nakarmić (wcześniej bez mojej zgody karmiony był mm). Już wtedy wiedziałam, że będę robić wszystko, by drugie dziecko przyszło na świat siłami natury i nie powtórzyła się ta sytuacja. Mimo, że nastepnego dnia po cc czułam się już całkiem nieźle, nie chciałam przeżywać tego drugi raz.

Gdy w styczniu tego roku dowiedzieliśmy się z mężem, że po raz drugi zostaniemy rodzicami, bardzo się ucieszyliśmy 🙂 Moja ciąża przebiegała bardzo podobnie do pierwszej – przynajmniej na początku. Tym razem byłam od początku nastawiona na poród siłami natury. Wszystko szło zgodnie z planem. Malutka od początku rosła książkowo a terminy porodu z OM i USG różniły się zaledwie o 4 dni, więc żadna różnica 🙂 Wiedziałam, że w związku z tym żadne cc nie wchodzi w grę. Mimo to kazano mi zgłosić się na kwalifikację do porodu siłami natury do ordynatora szpitala, w którym zamierzałam rodzić. Pan doktor był jak najbardziej za moją próbą vbac – „Córka nie jest duża, jeżeli Pani chce proszę próbować – cesarkę zawsze zdąrzymy zrobić”. Te słowa bardzo podniosły mnie na duchu 🙂 Około 36tc podczas rutynowego badania USG okazało się, że Młoda ma za mały brzuszek w stosunku do reszty ciała – podejrzewano hipotrofię i kazano powtórzyć badanie za tydzień. Na szczęście po tygodniu wszystko się unormowało i nie groziło nam cc.

I tak rosłyśmy sobie kolejne tygodnie (znaczy córka rosła, bo ja nie przytyłam w ciąży ani kilograma :P) aż przyszedł termin porodu. Do tego czasu chodziłam na badania KTG, które wskazywały, że wszystko jest w porzadku. Gdy minął tydzień od terminu OM po raz pierwszy kazano mi się zgłosić na oddział patologii ciąży.. O nie, nie.. nie położyłam się, po co? Skoro wszystko jest OK, mogę równie dobrze przyjeżdżać na KTG z domu i czekać na rozwój akcji a nie leżeć bezczynnie na oddziale. Tak też było, KTG co dwa dni. Wyniki zaczynały być coraz gorsze, prawie za każdym razem na badaniu Młoda szalała – tętno wskazywało 160-180 ud/min. Postanowiono, że tym razem bezpieczniej będzie jeżeli już się położę na oddział i będę pod stałym „monitoringiem”. Była niedziela – 12 dni po terminie OM (8 z USG). Ja oczywiście dalej nie chciałam nawet słyszeć o cc. Na patologii znów KTG i znów tachykardia – decyzja: jedziemy na porodówkę poobserwować. Spędziłam noc na sali porodowej podpięta pod KTG – przerwy na siusiu, co ok. 3godziny. Dalej tachykardia. „Może Pani iść na górę po najpotrzebniejsze rzeczy, do rana tu zostajemy”.

Cały czas pisałam z Mężem i relacjonowałam mu co się dzieje, by w razie czego mógł przyjechać. Martwiły mnie te wyniki KTG, jednak co jakiś czas Młoda uspokajała się i zapis był prawidłowy – byłam więc pewna, że po prostu przeżywa ze mną nową sytuację, w której się znalazłyśmy. W poniedziałek rano zapadła decyzja, że wynik obserwacji jest na tyle dobry, że mogę wracać na patologię na obchód. Tu pojawiła się jedyna położna, która była na tyle „miła” i chciała mi ulżyć w cierpieniach proponując cc – „oo duże ryzyko, nic się nie dzieje, ja bym poprosiła na Pani miejscu o cięcie..” Tak, tak.. nie po to walczymy tyle czasu, by się teraz tak po prostu poddać. Na szczęście to była jedyna osoba, która chciała zrujnować moje plany o udanym vbacu.

Na obchodzie na patologii pojawił się mój ukochany ordynator, który kwalifikował mnie do porodu SN. Wyniki morfologii się polepszyły (całe dwie ciąze miałam anemię), więc jeżeli nadal chcę próbować rodzić sama, to powoli spróbujemy się przygotować. Mamy jeszcze chwilę czasu do soboty (wtedy mijały 2 tyg. od terminu USG – taki trochę deadline, ale ordynator nie użył słowa „cesarka”). Przygotujmy szyjkę cewnikiem.

I tak o 14 założono mi cewnik Foleya (zero rozwarcia, szyjka twarda, długa na 2,5cm). Niezbyt przyjemne doświadczenie rurki między nogami, ale czego się nie robi dla dziecka 🙂 Pojawiły się skurcze – dość bolesne, ale do wytrzymania i nieregularne – no ale zawsze to coś. Odszedł czop. Na KTG dalej co jakiś czas tachykardia, ale już z przewagą dobrego zapisu. Noc przespałam. Rano o 9 następnego dnia (wtorek – 6.10) zdjęto cewnik. Szyjka dalej długa, ale już mięciutka i rozwarcie na (naciągane) 2 palce – więc cewnik spełnił swą funkcję – przygotował szyjkę na indukcję oksytocyną.

Zadzwoniłam po Męża – „Przyjeżdzaj na porodówkę, będziemy indukować”. O 14 zeszłam na dół na porodówkę, gdzie miła Pani położna przywitała mnie słowami: „Oo Pani z 10.10, córka na pewno czeka do Pani urodzin i chce Pani zrobić prezent :)”. Dostałam salę i czekałam na Męża. Ten po drodze zabrał wszystkie moje i córy rzeczy z patologii – „Już tam Pani nie wróci – wymęczymy Was do końca ;)”.

O 16 dostałam pierwszą dawkę oksytocyny. Miałam być podłączona na 6 godzin na razie i zobaczymy co dalej. Mój organizm od początku pięknie reagował, nawet na najmniejszą dawkę – pojawiły się skurcze, jeszcze nie jakieś super bolesne, ale rozwarcie nie specjalnie rosło. Cały czas był ze mną Mąż, cały czas słuchaliśmy muzyki i na skurczach śpiewaliśmy – było wesoło i na luzie. Swoją drogą szanty i piosenki dziecięce są bardzo fajne do śpiewania zamiast krzyczenia na skurczach 😉 Bardzo też pomagało skakanie na piłce na skurczach – które już były coraz bardziej bolesne. O 23 odłączono oksytocynę – skurcze dalej były, więc super – coś tam się jednak dzieje. Rozwarcie – ledwie na 3 palce i to tak na ścisk. Decyzja: odpoczywamy i zobaczymy co będzie rano. W nocy dalej skurcze, ale mniej regularne i trochę cichły. Udało mi się przespać i zregenerować siły. Mąż spał na podłodze – on się bardziej nie wyspał niż ja. Rano skurcze już nieznaczne. Przyniesiono śniadanie, ale nie pozwolono mi go jeść do obchodu. O ósmej obchód. „Co robimy?” – „Dajemy drugą dawkę oxy, przebijamy pęcherz (po 6h), ja biorę Panią, trochę ją zmęczę, poćwiczymy i niech rodzi” – powiedziała z uśmiechem położna. „No dobra do północy Pani urodzi :)”. Gdy wyszli położna ze mną została, kazała się umyć, zjeść śniadanko i jak będę gotowa to dać znać to zaczniemy działać.

O 9 podłączyła mi drugą dawkę oksytocyny. Od początku skurcze były bardziej bolesne niż wcześniej (to dobry znak – pomyślałam), nawet piłka przestała dawać ulgę. Ale jeszcze szło wytrzymać. Na KTG zapis w miarę prawidłowy i regularne skurcze 🙂 Uda się! O 11 przyszła położna, sprawdzić co tam u nas słychać z rozwarciem. Położyłam się na łóżku i trach! – „to chyba wody?” – „no chyba tak, zielone ale to nic, kobiety, które rodzą w 38tc też nieraz takie mają – jest OK :)” Rozwarcie: takie słuszne 4 cm. Więc coś się dzieje 🙂 Jeszcze wytrzymałam z pół godziny skurczy i poprosiłam Męża, by zamówił mi znieczulenie. Przyszła Pani anestezjolog, zrobiła obszerny wywiad (wyśpiewałam Pani odpowiedzi na pytania do piosenki „Mam tę moc” :P) i podała znieczulenie (brr okropność ale za to jaka ulga). Poleżałam sobie troszkę i odpoczełam – nic mnie nie bolało a rozwarcie rosło 🙂 Przyszła Pani położna – „Jak będzie Pani czuła parcie, proszę wołać”. OK.

Nie minęło 5 minut jak krzyczałam do Męża, by wołał Panią Wiolę. „To co, rodzimy? Lekarz powiedział, że do której Pani urodzi? Do północy? To działamy”. Kazała podnieść nogę do góry i spróbować przeć. Taaa gdybym jeszcze wiedziała jak 😛 „To ma być parcie, chyba na prawdę chcesz urodzić o północy” – powiedziała mi z uśmiechem 🙂 Wytłumaczyła mi jak prawidłowo to robić. Mąż cały czas głaskał mnie po głowie i wspierał. „Już chwilkę, widzę już głowę 🙂 zaraz będzie po wszystkim”. Krzyczałam głośno – to było silniejsze ode mnie i jednocześnie bardzo mi pomagało. „Nie dam rady! Nie prawda! Dam radę!!!” 20 minut skurczy partych i Olga wylądowała na moich piersiach 🙂 Okazało się, że była dwukrotnie owinięta pępowiną wokół szyi – stąd tachykardia. Cały ból odszedł, pojawiły się łzy radości – u mnie i u Męża. UDAŁO SIĘ! Druga najszczęśliwsza chwila w moim życiu (po narodzinach syna). Tuliliśmy się we trójkę 🙂 Pani doktor, która była przy porodzie, w tym czasie podała mi małą dawkę oksytocyny bym urodziła łożysko, ale Pani Wiola w tym czasie zgrabnie je wyciagnęła, ku jej zdziwieniu 😛 Po zszyciu mnie (delikatnie pękła mi warga – położna pięknie ochroniła mi krocze – „nie lubię szyć, to nie nacinam :)”) wszyscy wyszli i zostawili nas samych na dobre dwie godzinki 🙂

an

Przystawiłam córę do piersi – no pięknie się przyssała 🙂 Cudowne uczucie 🙂 Zostałam przez córę ochrzczona na dzień dobry – i siusiu i smółka wylądowała na moim brzuchu, ale i tak było mi nieziemsko 🙂 Po dwóch godzinach przyszła Pani Wiola – podmyła Olgę, zważyła i pomierzyła. Nie taka malutka – 3695g, 56 cm. 9 (a ostatecznie 10) punktów w skali Apgar (za siną skórę na początku).

olga

Dostaliśmy jeszcze chwilę, by się ogarnąć po wszystkim, po czym pojechaliśmy na oddział położniczy 🙂 Na odchodne otrzymałam gratulacje od położnych, które były ze mną przez te dni, a od Pani Wioli pytanie: „Skąd się u Pani wzięła taka mądrość, większość kobiet już dawno wybrałaby cc?”. Nie umiałam jej odpowiedzieć, dla mnie to było tak oczywiste, że urodzę Olgę naturalnie, że nie dopuszczałam w ogóle innej opcji. „Gratuluję Pani Aniu, mądra z Pani kobieta”. Poczułam się bardzo dumna z siebie i Męża. Gdyby nie on byłoby mi na pewno trudniej znieść poród.

Na mój udany vbac złożyło się kilka czynników: po pierwsze wiara w to, że się uda – nie można się poddać i zwątpić; po drugie: wsparcie ukochanej osoby i po trzecie: przychylny personel. W moim przypadku te czynniki okazały się najważniejsze, jednak jak wiadomo każdy poród jest inny, czasami wystarczy po prostu szczęście.

Olga urodziła się 7.10 o g. 13:43 po 15 dniach od terminu OM. Nie doczekała do mamusinych urodzin 10.10, ale i tak jest najcudowniejszym prezentem jaki mogłam dostać od losu. Warto było na nią tyle czekać 🙂

olg2

O tym, że szczegóły mają znaczenie (Warszawa)

O tym, jak ważną postacią w opiece okołoporodowej jest położna i o tym, że od rodzenia można się uzależnić:) Oto historia Anny:

Ta historia nie będzie opowiadała o złych lekarzach, o niemiłych położnych. Nie będzie wyciskała łez. To historia dwóch różnych, choć momentami jakże podobnych, porodów. Cudów życia.

Wiadomość o ciąży zaskoczyła mnie. Choć nie powinna. Wszak seks bez zabezpiecznia, wcześniej czy później musiał się tak skończyć. I tak właśnie, po 11 latach znajomości zmuszono nas do wzięcia ślubu. Chrzestny mojego ówczesnego narzeczonego uznał, że w prezencie ślubnym da nam… Położną. Oszalał.. Po co mi położna? Poradzę sobie sama. Tak wtedy myślałam. Kilka miesięcy później okazało się, że był to najlepszy prezent ślubny, jaki można było sobie wymarzyć…

Z Moją Położną poznałyśmy się w szkole rodzenia, póżniej na wywiadzie przedporodowym. Założyła dokumentację medyczną, podpisała umowę. Wszyscy z niecierpliwością czekaliśmy na poród.

Dzień przed terminem poszłam na KTG. Odczekałam 2 godziny w kolejce. Następnie pół godziny leżenia. Badanie. Wszystko w normie. Szyjka długa, zamknięta, twarda. „Jeszcze z tydzień Pani w tej ciąży pochodzi” – usłyszałam od lekarza. No żesz… Zrezygnowana i zmęczona zadzwoniłam do mamy się pożalić. Byłam zła! Jakto jeszcze tydzień? Nie mogę spać i wyglądam jak baleron (przytyłam ponad 20 kg przy wadze 50 kg i wzroście 150 cm).. Mam dość! Sfrustrowana popłakałam sobie w domu, po czym uznałam – nie chcesz się rodzić, to nie! Moja Położna w tym dniu również zadzwoniła zapytać co słychać. Umówiłyśmy się na KTG. Zarwałam noc zajmując się jakimiś bzdetami, poszłam spać grubo po 2.

O 6 obudził mnie straszny ból brzucha. To chyba jakiś żart.. Skurcze regularne, co 5 minut. Przecież miały być najpierw co 15!! Postępowałam wg wytycznych Mojej Położnej, które pamiętałam ze szkoły rodzenia. Zjadłam śniadanie, wzięłam Nospę, poszłam do wanny. Zero ulgi. Skurcze co 3 minuty. O 7:30 zadzwoniłam do Mojej Położnej. Dowiedziałam się, że w szpitalu, w którym miałam rodzić nie ma miejsca. Moja Położna kazała jechać do innego, w którym będzie na mnie czekać. Zwlekłam męża z łóżka i pojechaliśmy. Godziny szczytu, a ja rodząca, ze skurczami co 2-3 minuty przez całą Warszawę, prawie 50 km do szpitala na poród. Mimo to, dobry humor mnie nie opuszczał. Po 9 byliśmy na miesjcu.

W szpitalu na badanko, przy okazji przebicie pęcherza. Zielone wody. Ups! Ale najważniejsze, że rodzimy. Wypada wysłać smsa do moich studentów, że dodatkowego terminu kolokwium nie będzie, zapraszam na sesję poprawkową. Poczłapaliśmy sobie na salę porodową, przebrałam się. Pokręciłam na piłce. Skurcze przybierały na sile. Bolało okropnie. Zawsze źle znosiłam bóle miesiączkowe, ale ten ból to było jakieś nieporozumienie. Już wiem, czemu dziewczyny błagają o cesarkę. Ale ja nie… Ja będę twarda. Poradzę sobie! Zwymiotowałam śniadanie – i po co było jeść? Między skurczami próbowałam chociaż na chwilę zasnąć, byłam strasznie śpiąca. Nic z tego… Cierpiałam w ciszy… Nagle usłyszałam, że dziewczyna w sali obok strasznie krzyczy. Przy następnym skurczu postanowiłam krzyknąć, może wtedy będzie mniej bolało? Niestety, krzyk też nie pomagał.. Co chwile chodziłam do łazienki, czasami na kolanach taszcząc za sobą kroplówkę, którą dostałam z okazji lekkiego odwodnienia. Moja Położna od czasu do czasu sprawdzałą tętno Maluszka. Nie było zbyt dobre. Badanie KTG. Ból niesamowity, a ja musze leżeć. Mój mąż zgłodniał i zaczął zajadać kanapkę, od czasu do czasu próbował podnieść mnie na duchu trzymając za rękę. Ale to nic nie dawało, ból wciaż był nie do zniesienia. Jego niemożność pomocy wywoływała we mnie złość. W miedzy czasie badanie, rozwarcie na 2 cm. KTG co chwilę grało muzyczkę informując, że tętno dziecka jest nieprawidłowe. W skurczu 60-70, po za skurczami 170-200. Moja Położna z wrodzonym i profesjonalnym spokojem dała mi do zrozumienia, że mamy problem. Zawołała lekarza. Wszystko spokojnie i z uśmiechem. Przyszła Pani doktor. Krótka wymiana zdań. Decyzja o CC. „Aniu, Twojemu dziecku coś nie pasuje. Możemy jeszcze poczekać, ale poród idzie wolno i prawdopodobnie za kilka godzin i tak będzie trzeba ciąć. Szkoda Twojego cierpienia i zdrowia Maluszka. Czy zgadzasz się na Cięcie Cesarskie?” W tej chwili było mi wszystko jedno. Byłam otępiała z bólu i marzyłam tylko o tym, żeby to wszystko się już skończyło. Mając łzy w oczach, składałam podpisy pod wszystkimi zgodami. Cieżko to nazwać podpisami. Z bólu ledwo trzymałam długopis i stawiałam jakieś ślaczki w miejscu wskazywanym przez Moją Położną. Ona wciaż uśmiechnięta, profesjonalna, spokojna.. Przewiozłą mnie na salę operacyjną, pomogła się rozebrać. Dostałam znieczulenie w kręgosłup. Pamiętam, że trzymała mi wtedy głowę, żebym się nie ruszała, gdy lekarz będzie wbijał igłę. Jej dotyk był magiczny. Koił i uspokajał. Po chwili ból zniknął. Nie można było tak od razu? – pomyślałam. Lekarz, który mnie kroił, bardzo się śpieszył na operację – nie miał butów, był w samych skarpetkach… Mój dobry humor powrócił.

Synka wyjęli mi z brzucha 5 minut później. Był cały, zdrowy, różowiutki. Moja Położna, która przez cały czas była ze mną, przystawiła mi go na chwilę do twarzy. Gdy mnie szyli, mogłam dać mu buziaka, pogłaskać. Potem zniknął, a ja zostałam przewieziona na salę pooperacyjną. „Byłaś bardzo dzielna, dałaś z siebie wszystko. Jeszcze dasz radę urodzić Siłami Natury” – powiedziała mi wtedy Moja Położna. I chyba to sprawiło, że mój świat nie zawalił się od razu. Mój pierwszy poród, licząc od odejścia wód, trwał 4 godziny..

Po cesarce, jak to po cesarce… U każdego lekarza wstyd, że CC. „Zagrażająca zamartwica wewnątrzmaciczna” – mam nadzieję, że nie taki powód wpisują kobietom, które mają cesarki na życzenie… W domu płacz. Poczucie niespełnienia. Mąż starał się wspierać, ale nie rozumiał. Miałam wrażenie, że nikt nie zrozumie, i nikomu nie mówiłam o tym, że jest mi tak cholernie źle.

Jakiś czas później kilka moich znajomych rodziło przez CC. Każda próbowała rodzić Siłami Natury, ale żadnej z nich się nie udało. Jedna 40 godzin, druga 27, trzecia „miała dużo szczęścia”, wyciągneli jej córkę „w ostatniej chwili”. Mojej kuzynce powiedzieli, że gdyby przyszła na KTG dzień później, to nie byłoby kogo wyciągać. Powoli zaczynałam się cieszyć, że rodziłam tylko 4 godziny, a mój Syn jest cały i zdrowy. Zaczęłam doceniać to, w jak dobrych rękach się znalazłam – w rękach Mojej Położnej. Gdyby nie Ona, mój poród mógł być ogromną traumą…

Niecałe 3 lata później (w końcu!!), udało mi się namówić męża na drugie dziecko. Chciałam dziewczynkę, Basieńkę. Będzie parka i koniec z dziećmi. Mąż jednak twiedził, że będzie syn. W końcu wie, co robił… (I się nie mylił). Jedno było pewne: Rodzę z Moją Położną. Wymyśliłam sobie, że zadzwonię do Niej w połowie ciąży, w 20 tygodniu. Odliczałam dni.. Nie mogłam się doczekać. A jeśli na połowę lipca planuje urlop? A jeśli ma już jakiś poród w tym czasie? A jeśli mnie nie pamięta i się nie zgodzi? Nie wytrzymałam. Zadzwoniłam kilka dni przed planowaną datą, która zakreśliłam na czerwono w kalendarzu. „Cześć Ania! Co tam słychać?” usłyszałam głos Mojej Położnej w telefonie. Czyli jednak pamięta… „Wyślij mi smsem termin porodu i jesteśmy w kontakcie”. Od tej pory, było mi już wszystko jedno. Wiedziałam, że jestem w dobrych rękach. Że co by się nie działo, z Moją Położną wszystko będzie dobrze. Byłam pewna, że ja i moje dziecko jesteśmy bezpieczni i żadna krzywda nam się nie stanie.

Znajomi dopytywali o plany porodowe. „Kiedy Cie kroją?” – słyszałam często. Gdy mówiłam, że będę próbować rodzić Siłami Natury, pukali się w głowę. „Jesteś wariatka”. „A po co Ci to? Chcesz się znów męczyć?” – mówili z czułością. Odpowiadałam uśmiechem. Nie wiedziałam co mam odpowiadać. Żaden argument: najlepsze dla dziecka, najlepsze dla mnie, nie był wtedy najważniejszy. Ja po prostu czułam, że muszę to zrobić, muszę spróbować. Czułam wewnętrzną potrzebę przeżycia tego, co jak mi podpowiadała intuicja, będzie niezwykłe.

Ostatnie kilka tygodni ciąży było dla mnie męczarnią. Miałam straszne bóle brzucha. Kilka fałszywych alarmów. Mąż drżał ze strachu przed wcześniakiem. U lekarza słyszałam tylko „nic się nie dzieje, szyjka długa, do samej kości”. Nie mogłam doczekać się porodu, gdyż upały w lipcu były nie do zniesienia, i w ostatnie 3 tygodnie przytyłam 5 kg. Znów czułam się jak baleron, mimo tego, że do niedawna, z lekką nadwagą, chodziłam jeszcze na lekcje tańca towarzyskiego. (Tak, w ciaży można tańczyć! :))

Znów dzień przed terminem poszłam na badanie. Tyle, że tym razem nie na KTG, a do mojej Mojej Położnej. Wzięłam ze sobą torbę do porodu. Miałam przeczucie, że to będzie dzisiaj. Dzień idealny. Wtorek, 10 rano. Syn w przedszkolu. Dzisiaj rodzę, na weekend jestem w domu. Niestety. Główka sterczy nad spojeniem łonowym. Wszystko wysoko. Nie ma szans na rodzenie. Widzimy się w poniedziałek w szpitalu na KTG i zobaczymy co dalej.. Znając moje szczęście urodzę w piątek w nocy. Gdy nie będzie z kim zostawić dziecka. Pojadę w środku nocy. Sama. Taksówką. I cały weekend przeleżę w szpitalu – mówiłam. Obudziłam się w sobotę rano, we własnym łóżku. Wypoczęta. Bez żadnej oznaki zbliżającego się porodu.

Upał znów straszliwy, chociaż zbierało się na deszcz. Nalaliśmy wody do basenu na ogródku, żeby się nieco schłodzić i nie zwariować. Woda była zimna, ale moim chłopakom to nie przeszkadzało. Mi trochę, ale w końcu się przemogłam i również weszłam się schłodzić. Było przyjemnie, rodzinnie. Zrobiłam obiad. Zjedliśmy w dobrych nastrojach. I wtedy coś poczułam. Coś zaczęło ze mnie wychodzić. Podczas wizyty w łazience okazało się, że wypadł mi czop. No super! Napisałam smsa do Mojej Położnej. „No to czekamy na skurcze” – odpisała. Skurcze jak na zawołanie pojawiły się za chwile. Nieregularne, co 8-10 minut. Nospa nie pomagała. Poszłam do wanny, ogoliłam nogi, umyłam włosy. Miałam skurcze co 5 minut, gdy suszyłam i układałam włosy. W końcu rodzę – muszę ładnie wyglądać! Napisałam znów do Mojej Położnej: skurcze co 5 minut, trwają ok 60 sekund. „Chcesz już jechać do szpitala?” – zapytała, gdy zadzwoniła. Muszę jeszcze zrobić dziecku budyń i ściągnąć pranie, bo zbiera się na deszcz. „Ok. Zadzwoń jak będziesz gotowa”. Mój mąż pojechał po swoją siostrę, która na szczęście właśnie kończyła pracę i mogła zająć się Bratankiem. A ja zostałam w domu z synem. Ściągnęłam pranie, poskładałam i poukładałam na półkach. No i robiłam ten budyń, co chwila kucając z bólu. Mój syn nie wiedział co się dzieje. Ale ja z uśmiechem na ustach mówiłam: Arturek się rodzi kochanie, a to trochę boli. „To super mamo, ale rób już ten budyń” – odpowiadał. Gdy budyń był gotowy poszłam dorzucić do torby ostatnie ważne rzeczy. Mój Mąż chodził jak nakręcony i mnie popędzał. Był strasznie zdenerwowany. A mnie się nigdzie nie śpieszyło.. Zadzwoniłam do Mojej Położnej. Umówiłyśmy się za godzinę w Izbie Przyjęć. Byliśmy na czas.

Rutynowa procedura. Badanie: szyjka pół centymetra, rozwarcie prawie na 2 palce, a główka Maluszka dość wysoko. I po co było się tak śpieszyć? W każdym razie – rodzimy. Papierologia i do sali porodowej. Mąż oczywiście nie uwzględnił mojej prośby o to, że chcę rodzić sama i razem ze mną poszedł na salę porodową. Na szczęście, po godzinie, udało mi się go wygodnić na położenie dziecka do spania i zjedzenie kolacji, więc miałam prawie dwie godziny tylko dla siebie. I dla mojego porodu. Podczas badania przebicie pęcherza. Wody czyste. Ufff… Moja Położna zaproponowała wannę, bosko. Cieplutka woda, pełne zanurzenie. Skurcze bolały. Tak jak 3,5 roku temu bolały bardzo. Błagałam o znieczulenie. „Musimy poczekać, aż główka Dziecka będzie niżej” – poinformowała mnie Moja Położna. Czekałyśmy więc umilając sobie czas międzyskurczową rozmową. Co kilka minut pojawiał się ból. Oddychałam, płakałam, rzygałam, nie mogłam znaleść wygodnej pozycji.. I mimo wczesnej (21? 22?) godziny byłam strasznie śpiąca. A podobno każdy poród jest inny..

Przy kolejnym badaniu okazało się, że jestem gotowa na znieczulenie. Dwie przemiłe Panie zaaplikowały ZZO. Moja Położna znów trzymała mnie za głowę. Gdy igła została wbita nadszedł skurcz, a ja nie mogłam nawet drgnąć. Moja Położna wciaż mnie trzymała pomagając przetrwać ból. Jej dotyk znów dawał ogromną ulgę i ukojenie. Po chwili leżałam już i czekałam, aż przestanie boleć. Przestało. W końcu. I wtedy pojawił się mój mąż. Miałam dobry humor. Oboje patrzyliśmy na KTG i przerywaliśmy rozmowy gdy widać było, że nadchodzi skurcz i należy ładnie oddychać. Wydawało mi się, że minęła dosłownie chwila, gdy znów zaczęłam czuć ból między nogami. Poinformowałam o tym Moją Położną. „Nawet nie wiesz jak się cieszę” – odpowiedziała. Mniej więcej w tym momencie całość porodu zaczęła mi się rozmywać. Jednak ani przez chwilę nie wątpliłam w to, że wszystko będzie dobrze. Byłam spokojna o siebie i o swoje dziecko. Ona była obok, wiec nic złego nie mogło nam się stać.

Nagle tętno Arturka spada do 60. Moja Położna mówi coś o „Gaussie”, woła lekarkę. Po chwili pojawia się pani doktor – piękna kobieta. Wtedy wydawało mi się, że jest Aniołem. Miła, czuła, delikatna.. Anioł, na pewno Anioł. Dostaję tlen i mam mocno oddychać. Zmieniam pozycję na pionową, oddycham. Czyjaś ręka masuje mój brzuch. I po chwili wszystko jest dobrze. Tętno Arturka wraca do normy, a ja dostaję pozwolenie na wyjście do łazienki. Po drodze przychodzi pierwszy skurcz party. Nie wiem co się dzieje. Kucam i krzyczę. Moja Położna też nie wie co się dzieje, ale gdy mówię, że to skurcz, uśmiecha się szeroko i pomaga mi wstać. „Idz, sikaj. Dziecko Ci nie wypadnie” – żartuje zamykając drzwi łazienki.

Wracam na łóżko. Ponownie zostaję opleciona pasami od KTG. Leżę na lewym boku z prawą nogą uniesioną do góry. Moja Położna wizualizuje mi naturę parcia. Jest 23:40. „Masz 15 minut żeby urodzić” – mówi Moja Położna. 21 – chcę urodzić w niedzielę – opowiadam. „Będzie niedziela. Przyj!” Wyobrażam sobie tłok powietrza i kieruję go w dół. Prę na każde zawołanie. Noga zaczyna boleć. Pieprzone biodro, wypadało by w końcu iść z nim do lekarza – myślę. Jest mi niewygodnie. Moja Położna sugeruje zmianę pozycji, pyta mnie o zdanie. Nie umiem odpowiedzieć jej w jakiej pozycji byłoby mi wygodniej. Dostaję więc pozwolenie na położenie nogi i prę na lewym boku. Między skurczami jest czas na odpoczynek. Na polecenie Anioła wciągam mocno powietrze „prosto do brzuszka”. Oddycham. Skurcz za skurczem. Prę z całych sił. Mimo tego, że na kolejne parcie nie mam już siły – prę, bo Moja Położna mówi, że mam przeć. Słucham się Jej, bo wiem, że ma rację. Z moim ust mimowolnie wylatuje krzyk (gardło bolało mnie póżniej przez dwa dni), ale czuję, że parcie daje efekty. Po każdym parciu dostaję pochwalę od Mojej Położnej i od Anioła. Jestem z siebie zadowolona. „Widać główkę! Ma dużo włosów!” – słyszę słowa Mojej Położnej. Przy kolejnym skurczu główka Arturka jest już na zewnątrz. Czuję to. Jest bosko. Jestem zmęczona, ale szczęśliwa. Jeszcze jeden skurcz i dostaję mojego Maluszka na brzuch. Zalewa mnie fala endorfin, hormonów, szczęścia i miłości….

A w głowie jedna myśl:

Jeszcze jedno, jeszcze Basia.. A może więcej?

Uzależniłam się… Uzależniłam się od rodzenia.

ania artur ania i artur

Historia lubi się powtarzać….? (Francja)

Półtorej doby po pęknięciu pęcherza płodowego, po długim oczekiwaniu, po chwilach zwątpienia i z fantastycznym wsparciem położnej oraz męża.  Dziś szczęśliwa polska opowieść Kasi  we francuskich realiach.

 

26 miesięcy temu zaczeło się tak samo… 3 tygodnie przed wyznaczona datą porodu  straciłam wody i pojechałam na porodowkę. 26 miesięcy temu Eryk urodził sie przez cesarskie cięcie…
Tym razem, po wielu miesiącach psychicznych przygotowań do naturalnego porodu, książek i artykułów przeczytanych na temat VBACu mialo byc inaczej! A jednak zaczeło się tak samo i nie tak jak się mialo zacząć… Miało się zaczać skurczami, które jak najdłużej miałam „przeżyć w domu’’, żeby w ostatniej chwili pojechać do szpitala i tam już – za późno na znieczulenie – urodzić moją oczekiwaną Lenkę. A jednak historia lubi sie powtarzać…
O 3 nad ranem ze łzami w oczach budzę męża informując go, że znowu straciłam wody i nie mam skurczy. Prawdopodnie będę miała kolejną cesarkę. Byłam załamana. Wsiedliśmy do samochodu, zostawiając Eryczka z dziadkiem, który przyjechał na ten okres z Polski. W szpitalu standardowe badania, po których okazało się, że rozwarcie jest na pół palca. W moich dokumentach było napisane wielkimi czerwonymi literami: po cesarskim cięciu, chęć na VBAC. Położna mnie pociesza i mówi, że wczoraj rano przyjeła dwie panie w identycznej sytuacji jak moja i jedna urodziła „normalnie’’. Położyli mnie do pokoju i kazali czekać na skurcze… To były najgorsze chwile – czekanie na skurcze,  które się nie pojawiają. Po 24 godzinach ciągle nic… Wypadałoby, żeby poród sie zaczął, bo bez wód teoretycznie protokoły ze szpitala nie pozwalaja przetrzymywać dłużej niż 24 godziny. Ale ja byłam zdeterminowana a lekarze i polożne pozytywnie nastawieni. Po 28 godzinach od straty wod, w środe rano po obchodzie decyzja była podjęta. Psychicznie byłam nastawiona na cesarkę. W południe przyszła położna i zaprosiła mnie na salę porodową I powiedziala, że będę rodzić VBAC! Byłam tak zaskoczona, zmęczona po tylu godzinach czekania, że psychicznie nie wytrzymałam. Rozpłakałam sie i chciałam, żeby mnie już pocieli, bo ja nie wytrzymam jeszcze paru godzin porodu i bólu podczas skurczy. Polożna, Valérie (zapamietam tę kobietę do końca mojego życia!) wytlumaczyła mi, że 10 lat temu miała identyczną sytuację i udało się. Żebym spróbowała. Że zostawi mnie na 15 minut, żebym przemyslała czy chce rodzić VBAC, bo jeśli nie będę pozytywnie nastawiona to nie ma sensu i rzeczywiście najlepiej wtedy ciąć. Wyszła z porodówki i zostawiła mnie z mężem, który powiedział, że jeśli nie spróbuje teraz, to do końca życia będe mu marudzić… rozwarcie ciągle miałam na pół palca.
Po powrocie położnej, na nowo zmotywowana powiedziałam, że chcę próbować. Dostałam minimalną dawkę hormonów na wywołanie porodu dla kobiet po wczesniejszym cięciu, znieczulenie zewnątrzoponowe i viola  – zaczęło się. Co godzinę Valerié przychodziła, żeby sprawdzić jak poród postępuje. Znieczulenie od czasu do czasu przesawało dzialać i krzyczałam, żeby anestezjolog na nowo uruchamiał moją pompkę, która wstrzykiwałam sobie znieczulenie… ale bolało…. Valérie zmieniała mi pozycję, bo mała była ułożona plecami do moich pleców, więc dużo czasu spędziłam na czworaka, aby mała się obróciła.. przez 5 godzin doszlam do 5cm, wiec „standardowo’’ jak powinno być. Jedyna rzecz,  która mnie martwiła to to, że Valérie kończy zmianę o 19:00 i następna położna może będzie mniej przyjazna. Valérie na nowo zmieniła mi pozycję, tym razem na boku. O 18:00 wraca, bada mnie i zaczyna przygotowywać narzędzia do porodu. Z meżem nie rozumiemy, co się dzieje, a ona że za chwile bede przeć!!! Przez godzinę z 5 cm zrobiło sie 10cm.
Udało sie! Po 30 minutach, bez nacięcia, miałam Lenkę na rękach – zadowolone maleństwo, które patrzyło na mnie wielkimi oczami, possało cyca przez 3 minuty i usneło sobie spokojnie na mnie… Tego dnia nie zapomnę do końca życia, jak również mojej polożnej Valérie.

Niebo a ziemia vs vbac a cc (Warszawa)

Znów z opóźnieniem, ale znów wspaniała i inspirująca – historia porodu Asi, która szczęśliwie urodziła drogami natury w warszawskim szpitalu na Madalińskiego 21 miesięcy po cięciu cesarskim.

Chciałam opisać moją przygodę przeżycia i pojawienia się naszego drugiego synka Tymoteusza w 2015 r, po pierwszej ciąży w sierpniu 2013 r zakończonej cc z powodu położenie miednicowego. Termin był na 18 czerwca. Cała ciąża przebiegała ok i synek ułożony prawidłowo nie jak w 1szej ciąży miednicowo. Od 30 tg zaczęłam się zastanawiać jaką decyzję podjąć co do rodzaju porodu. Trafiłam na ciekawą stronkę vbac czyli vaginal birth after cesation, w której rozczytałam się w opowieściach mam, które urodziły sn po cc i oglądałam parę filmików, które dały mi do myślenia i powoli dodawało otuchy do podjęcia decyzji i SN.

Chciałam zyskać:

  1. Szybko dojść do siebie po porodzie by móc zajmować się od razu maleństwem i starszym niespełna 2 letnim dzieckiem,
  2. Zyskać jak najwięcej dobroczynnych skutków sn dla Tymusia typu zasiedlenie przez bakterie mamy, przejście przez kanał rodny i wyciśnięcie z płuc wody owodniowej, od razu kontakt skóra do skóry itp.
  3. Spełnić swoje marzenie i zmierzyć się po kobiecemu z wyzwaniem porodu,
  4. Zrobić wszystko co w mojej mocy by uniknąć cc

 

 

Rozpoczęłam więc przygotowania do sn: picie herbatki z liści malin w 34 tg, łykałam olej wiesiołka i tez aplikowałam dopochwowo ale po herbatce brzuch mi twardniał i czułam bolesne skurcze, choć delikatne to tak jakby mi się okres zaczynał i po około 3 dniach odstawiłam herbatkę, skurcze zanikły. Olejek dalej stosowałam a do herbatki wróciłam po skończonym 36 tyg, ok 3 kubki dziennie.

27 maja godzina 15 i brzuch staje mi dęba i tak co 15 min. Piszę do męża sms: próba mikrofonu albo Tymek sobie żartuje albo powoli się zbiera do nas. Starszy synek wraca 15:30 daję radę go odebrać i się nim zająć pomimo tych bezbolesnych choć niekomfortowych skurczy. Wraca mąż 17:30, skurcze nie przechodzą, kładę się odpocząć a one nadal się pojawiają. Biorę też kąpiel 40 minut jak uczyli w szkole rodzenia ale skurcze wcale nie przechodzą. Łykam 2 nospy max i tez nic. Idę wcześniej spać ok 21. Wcześniej układam chronologicznie i w skoroszycie wszystkie dokumenty już skompletowane by nie szukać na IP. Cały czas czuje ten twardniejący brzuch aż do 00:50 kiedy po raz pierwszy poczułam ból jak na okres w dole brzucha i w lędźwiach. Zerkałam na zegarek i pojawiał się regularnie co 10 min. Wytrzymałam tak leżąc do godziny pierwszej i wstałam mówiąc do męża, że to raczej będzie dziś.

Poszłam dopakować resztki do torby do szpitala typu poduszka kojec w kształcie litery C, na której spałam itp, za jakiś czas wstał mąż i też nie mógł zasnąć już z wrażenia więc poszedł spakować rzeczy do samochodu. Czas mijał a skurcze cały czas były regularne, próbowałam przespać się pomiędzy bo nie wiedziałam jak to dalej się potoczy i jak rozłożyć siły. Mąż od pewnego momentu zaczął mi masować plecy przy skurczu i było trochę lżej. Tak minęła noc, męża poprosiłam by został ze mną i nie szedł do pracy a był to czwartek. Synek poszedł do niani. Do godziny 9 rano trwały regularne skurcze co 10 min i zadzwoniła znajoma. Jak zaczęłam chodzić w trakcie rozmowy tel, to skurcze zanikły na około godzinę więc po parunastu minutach rozmowy dowiedziałam się, że są to skurcze przepowiadające i pewnie jeszcze daleko do porodu. Zasmuciło mnie to, że już tyle bolesnych skurczy i godzin za mną a to nie to i mąż wziął wolne a jak poród zacznie się dopiero w następnym tygodniu? No nic, mąż poszedł się zdrzemnąć ja też spróbowałam. Nasz starszy synek odesłany do niani więc czas się zregenerować skoro skurcze ustały. I tak drzemałam około godzinę do 10 a od 10 godz znów wróciły regularne i silniejsze skurcze. Z powodu już sporego zmęczenia poprzednimi skurczami spałam nadal pomimo bólu, na który się budziłam delikatnie i znów zasypiałam. To trwało do ok godziny 11 kiedy udałam się do toalety i nadal skurcze. Wydawało mi się, że coś wypadło ale nic nie zauważyłam więc machnęłam ręką i udałam się w stronę wyjścia z wc i nagle w coś wdepnęłam skarpetą…… zdziwiłam się co takiego miękkiego leży na podłodze, może jakaś zabawka starszego syna? zapalam światło podnoszę stopę i widzę na skarpecie spory kawałek galarety delikatnie podbarwionej na różowo. To był czop śłuzowy. Naśmiałam się bo skojarzyło mi się to z tymi żelowymi wkładkami do powiększania biustu ale zarazem też ucieszyłam się, że coś się dzieje i idzie do przodu. Znów tel kolejna kol, która rodziła w lutym br. Rozmawiamy i skurcze znów zanikły. Skarżyłam się jej,że nie wiem jak rozłożyć siły i że wszyscy mówili mi do tej pory włącznie z położną, że to może dopiero za parę dni się zacząć, że to macica ćwiczy i się przygotowuje. Szczerze miałam dość takiego ćwiczenia i nadal byłam niespokojna i co tu robić by sprawdzić co się dzieje, położna powiedziała że w szpitalu na Madalińskiego ma właśnie dyżur i jest sajgon: panie czekają na korytarzu więc odradza przyjechanie w tym czasie. Zadzwoniła kolejna znajoma i poradziła bym pojechała do szpitala w Pruszkowie i zrobiła KTG, dobry pomysł, na miejscu i powiedzą co się dzieje faktycznie a nie z przypuszczeń. Mąż więc zabrał sie za szukanie nr tel do szpitala na Wrzesinie czyli w Pruszkowie a na stronie internetowej jak byk, że szpital się czyści do końca maja. Bu no i co tu robić, zadzwoniliśmy do Enel-Medu a tam czeka się 2 dni i trzeba mieć skierowanie- znów nic. Zostaje jeszcze Babka Medica, w której robiłam wszystkie badania w ciąży. Umówili nas na 15:25 więc musielibyśmy wyjechać godzinę wcześniej by być na czas i tak się umówiliśmy z mężem. Mąż ugotował mi ponownie udko kurczaka i rosół, który pochłonęłam szybciutko bo skurcze mnie też wygłodziły i osłabiły. Ok godziny 13.45 położyłam się by wypocząć i zdrzemnąć się chwilkę przed wyjazdem. Obudziłam się 14:10 w samą porę, pomyślałam i już zbierałam się by wstać i znów skurcz. Byłam w pokoju dziecięcym gdzie jeszcze mamy swoje łózko małżeńskie. Zdążyłam wstać i oprzeć się o mebelki dziecięce i poczułam, że coś mi wypływa powoli więc kontrolnie zdjęłam spodnie by sprawdzić i wtedy odeszły mi wody, na szczęście nie na wykładzinę tylko na puzzle podłogowe starszego syna i nie na spodnie bo wcześniej zdążyłam zdjąć:). Zawołałam męża a on dzielnie przybiegł i posprzątał po mnie:) To był jeden z najzabawniejszych momentów bo chlusnęło ze mnie i czułam się dosłownie jak krowa na łące, która podnosi ogon i sika fontanną. Taki obraz mi powstał w głowie. Oczywiście ucieszona, hura!!!!!!!zaczął się pierwszy okres porodu więc to dziś będzie i to nie były tylko skurcze przepowiadające.

Poszłam więc do toalety i znów skurcz, o rety są co 7 minut więc piszę do położnej co się dzieje, oddzwania i mówi bym na spokojnie się spakowała co uczyniłam już w nocy, zjadła coś, wzięła kąpiel i za godzinę wyruszała lub jak będą skurcze co 5 min to wcześniej. Wstałam i znów skurcz i znów ten sam obraz krowa na łące sikająca fontanną tym razem na kafelki w łazience:) Mąż poszedł coś zanieść do garażu a ja widzę że skurcze nadal co 5 min. Więc sprawdziliśmy listę postępowania w razie rozpoczęcia porodu i wyruszyliśmy do szpitala. W aucie podroż około 40 min, skurcze coraz silniejsze i boleśniejsze co 7 lub 10 min i nadal ze mnie odpływały wody przy każdym skurczu. Na szczęście założyłam spodnie piżamowe i podkład na siedzenie w aucie. Jak dojechaliśmy byłam mokra do kostek wręcz. Swoją drogą dziwnie się idzie w mokrych spodniach wśród ludzi. Na IP byłam prawie godzinę, masakra, zawiesił się system i nie drukowały się moje poprawne dane tylko stare z poprzedniego porodu. Przyjechałam o 16:20 z rozwarciem na 2 lub 3 cm wg badania ginekologicznego, nadal ze mnie leciało przy skurczach. O 17:20 w końcu trafiam na blok porodowy. Byłam już tak zmęczona, że słabo pamiętam ten czas. Niestety nie było wolnej sali więc musieliśmu czekać 1,5 godziny na korytarzu. Parę skurczy na korytarzu, wypełniłam jakieś doksy, zbadano tętno dzidzi i przyszła nasza umówiona położna – była nadal na dyżurze ale o 19 kończyła i miała się już tylko nami zająć, zabrała nas do sali pooperacyjnej zanim zwolni się sala porodowa. Uf w końcu łóżko i mogłam na kucaka na nim się oprzeć na worku sako. Kolejne skurcze coraz mocniejsze, mąż masuje mi plecy daje to ulgę ale nie zmniejsza bólu. W sumie byłam tak zmęczona, że ten czas minął mi jak 20 min a w rzeczywistości było to 1,5 godz. W tej sali pooperacyjnej położna przyniosła piłkę, na której mówiła by skakać. Podłączyła ktg, zaaplikowała wenflon, pierwsza próba nie udana i krew się tylko w próbówce podczas pobrania pieniła. Druga próba udana, pobrana krew. Godzina 19 i położna już tylko dla nas, rozpoczyna się skakanie na piłce, masaż sutków by wywołać regularne skurcze jako że mi ciągle zanikały albo zwalniały, podłączona do ktg, na plecach z gorącym termoforem do łagodzenie bóli krzyżowych. Zaraz potem przeszliśmy na salę porodową, nazywała się cynamonowa, pomyślałam o fajnie bo lubię cynamon:)

Do momentu znieczulenia czyli do 21 pamiętam ten czas jak przez mgłę. Pierwsze badanie i słyszę że mam jakąś kość chyba ogonową zakrzywioną dlatego mnie tak mocno boli i szyjka macicy też jest wygięta. Więc pomyślałam aha to się nie uda przez te atrakcje. Trochę w kuckach na łóżku parę skurczy, potem nadal skakaliśmy na piłce, położna walczyła masażem sutków o regularne i dłuższe skurcze. Podpytałam męża co w tym czasie się działo bo ja już byłam tak umęczona. Pamiętam też, że chyba na początku zadała pytanie co robimy ze znieczuleniem ja odpowiedziałam, że bez na pewno nie dam rady. Położna to bardzo radosna osoba ja już nie miałam siły ale w duchu się uśmiechałam np. gdy zapytałam czy np. te codzienne porody i masaże sutków nie wpływają na nią a odpowiedź była następująca: „Mnie kobiety nie kręcą:) „ szkoda że nie miałam siły się śmiać. Mi generalnie chodziło o to czy na jej postrzeganie własnej seksualności nie wpływa i nie oziębia np. He he. Potem już nawet w duchu się nie uśmiechałam bo ból przy skurczach był tak rozsadzający nieznośnie, tak promieniujący, że traciłam panowanie nad ciałem i oddechem, łzy mi same płynęły i wtedy pomyślałam- nie dam rady…. naprawdę już nie dam rady……

To było okropne, ból jakby przejął kontrolę nad moim ciałem. To był najgorszy moment jaki pamiętam. Powiedziałam ostatnimi siłami „czemu to tak boli, kto to wymyślił” i „ja chcę tylko spać”. Wtedy położna mnie zbadała bo widziała, że robię się już jak warzywko lejąca z bólu. Na badania na łóżku oczywiście znów polały się wody. Położna była naprawdę delikatna i współczująca i zapowiadała, że np. jeszcze trochę bym wytrzymała, że zaraz kończy. Przy skurczu rozwarcie było na 6cm więc poszła po anestezjologa. Przyszedł pan z panią, pan wytłumaczył mi na czym to ma polegać, co się może ze mną dziać i co po kolei będą robić, i czego ja mam nie robić zwłaszcza w momencie skurczu oraz możliwe i rzadkie skutki uboczne. W trakcie znieczulenia złapały mnie ze 2 skurcze ale przygotowałam się na nie by się nie ruszać – złapałam mocno męża obie ręce i ściskałam max i pomogło. Był moment kiedy mocno mnie zakuło w plecach i bezwarunkowo prawie podskoczyłam za co zostałam upomniana, że takie coś może się źle skończyć. Po podaniu znieczulenia stresowałam się, że znieczulenie przestanie działać i nie wytrzymam pod koniec porodu, położna mnie uspokoiła, że dopóki nie urodzę nie odłączy pompy ze znieczuleniem. Przy opowieściach o porodach słyszałam o takim momencie że robi się zimno zwłaszcza w stopy i ja ten etap osiągnęłam już przed znieczuleniem choć nie byłam tego świadoma przez dotychczasowy ból. Skutkiem ubocznym zzo jest ciepło w nogach i stopach, co mi się podobało bo to było miłe mieć ciepłe stopy. Jedna noga prawa moja była bezwładna i śmiesznie jak zmienialiśmy pozycję z boku na bok na łóżku to ona mi uciekała:) śmiesznie to wyglądało z mojej perspektywy. Znieczulenie zadziałało i to była najwspanialszy moment porodu, błogi…..

Na pytanie od 1 do 10 jak silne miałam skurcze odpowiedziałam 9/10 a na ile oceniam znieczulenie w tej samej skali to było mocne 9:). Zgaszono światła, mąż puścił ulubioną muzykę, położono mnie na boczku przykryto kołdrą i odpoczywałam, nabierałam sił przed ciężką pracą, ze 3 razy nawet zasnęłam w ciągu tej godziny, słyszałam jak za ścianą pani rodząca krzyczy i jak krzyczy jej nowo narodzone dzieciątko ale nie miałam sił by coś powiedzieć. Położna siedziała obok łózka i monitorowała ktg. To był najwspanialszy czas porodu taki błogi, że trudno ująć w słowa. Leżałam tak do 22 ale o 22 wcale nie czułam się już na siłach ani zregenerowana więc położna widząc mnie dętkę pozwoliła jeszcze pół godziny na ten stan ale już skurcze i ich bolesność zaczęły się nasilać niektóre nawet bardzo. O 22:30 przystąpiliśmy do ciężkiej pracy, szyjka macicy stanęła na 8cm i była twarda a skurcze parły więc położna zaproponowała jakiś lek, który miał ją zmiękczyć szyjkę by nie pękła, jednak była obawa z powodu, że to lek rozkurczowy, martwiła się czy moje nieregularne skurcze nie zanikną. Udało się, nie zanikły, tych bóli nie potrafię opisać choć też były mocne jak poprzednio to po prostu nie pamiętam. Pamiętam jedynie jak usłyszałam jest 10 cm to zaczynamy a ja taka zdziwiona już? Jest 10? nie mogłam w to uwierzyć udało się!!! dobrnęłam do drugiego okresu porodu. Jupi!!!!. Położna zrobiła przemeblowanie, zdjęła kołdrę i rozłożyła koniec łóżka porodowego w takie ginekologiczne z oparciami na nogi. Wyglądało to śmiesznie z mojego pkt widzenia jakby rozkładała samolot. Potem przystawiła stolik na dzieciątko jak się urodzi i wtedy zrobiło mi się tak miło i przyjemnie i dodało mi powera, że to już niedługo na pewno nie dłużej niż 2 godziny i zobaczę mojego niepokornego synka. Nie wiem, w którym momencie słyszałam, że główka wstawia się trochę nie tak jak trzeba. Po tym w duchu rozmawiałam z synkiem, by wstawił się jak trzeba i miałam taką nadzieję, że to słyszy i o dziwo poprawił się i wstawił prawidłowo. Oczywiście położna manewrowała mną odpowiednio by pomóc, tak samo w pewnym momencie dobrała taką pozycję by odciążyć bliznę po cc i co jakiś czas pytała czy mnie tam nie boli więc w moim odczuciu troszczyła się o tę kwestię. Potem to już pamiętam urywki, jak mąż trzymał mi lizaka w buzi i wyjmował na skurcze, że skurcze bolały inaczej bardziej znośnie choć nadal mocno. W pewnych momentach krzyczałam, żeby wykrzyczeć dziecko ale po paru dosłownie razach tak mnie gardło bolało i też coś położna powiedziała, żeby bardziej to w siebie ten krzyk brać i nie tracić energii. Posłusznie posłuchałam. Dalej tak jak w 1 etapie się zapowietrzałam z bólu ale jak mąż oddychał za mnie i z boku też położną słyszałam to mega ogromnie pomagało wrócić na odpowiedni tor oddechu. Tak w drugim etapie znów miałam kłopot z odpowiednim oddechem, gdyż trzeba było przeponą i nie nabierać w usta jak chomik powietrze, tylko w brzuch i przeć i tak 3 razy pod rząd i zazwyczaj przy trzecim albo się zapowietrzałam albo skurcz mi mijał. Poza tym Tymek stanął w newralgicznym miejscu i jak parłam to szedł do przodu ale jak przestawałam to się cofał tak jakby nie mógł przejść najwęższego miejsca. Brakowało ze 3 cm do wyjścia, słyszałam, że dziecko ma dużo czarnych włosów, mąż mógł sobie zerknąć na główkę synka a ja zapytałam czy nie można go za te włosy wyciągnąć? Chciałam już żeby się skończyło i było mi obojętnie jak. Położna mi bardzo dopingowała i krzyczała w pozytywnym sensie dopingu w trakcie skurczy co naprawdę pomagało. Niestety Tymonek nie mógł się ruszyć a ja słabłam. Dostałam oksytocynę dożylnie. Położna zadzwoniła po panią dr Kasię, położna stała nade mną dzwoniąc. Pamiętam ten moment doskonale bo nie wróżył nic dobrego i ja pomimo wycieńczenia doskonale o tym wiedziałam. Chodziło o próżnociąg choć słowo te nie padło z niczyich ust. Przyszła pani dr i były 3 próby by mogła oszacować, słyszałam, „no nie da rady a druga na to no widzę, że nie da rady”. Usłyszałam:” trzeba będzie naciąć” z czego nie byłam zadowolona ale powiedziałam no dobra trudno. W momencie parcia otworzyłam instynktownie oczy i widziałam jak położna się skupia miną i tnie krocze więc zamknęłam szybko oczy by dalej nie widzieć co robi. Nic nie czułam, choć widziałam w którym momencie to robiła, nawet nie czułam, że mnie dotyka. Koncentracja na parciu bólu i skurczu jest tak wielka, że reszty nie czuć zupełnie. Był taki moment w ostatnich minutach, że położna już nie wierzyła, że się uda i to też nie było wyartykułowane ale ja to tak mocno czułam i trochę podcięło mi to skrzydła, skoro położna już nie wierzy to się nie da. Ale położna ambitna osoba i pomimo powiedziała ok, to ostatni raz próbujemy ale czułam w głosie że to takie próbujemy by mieć czyste sumienie ale się i tak nie uda. A więc 0:54 29.05. 2015 r w sali cynamonowej na Madalińskiego wyglądał tak.

Mówię idzie skurcz, pani dr złapała mnie mocno za nogę lewą i przygięła, położna zrobiła to samo, pani dr oparła się jeszcze za brzuch ale jak i co robiła już nie wiem, mąż podał mi rękę za którą chwyciłam obiema swoimi rękoma, drugą ręką przygiął mi głowę do klatki piersiowej. Ustawienie tych 3 osób względem mnie trwało może ze 2 sekundy jak zbliżał się skurcz. Jednym słowem złożono mnie jak kanapkę na pół i przyszedł skurcz, zaczęłam przeć i słyszałam jak położna entuzjastycznie i radośnie głośno krzyczy co dodało mi sił. Pani dr też coś mówiła ale nie pamiętam już co i nagle słyszę: „o jest głowa i wychodzi z ręką na głowie dlatego tak opornie”. Na drugim parciu słyszę „jest ręka i ramiona” co odczułam bardziej bo szersze o 1 cm od główki były i na trzecim wyszły nogi.

 

JEST. URODZIŁAM TYMOTEUSZA:)!!!!!!!!!!!!

 

Te ostatnie wychodzenie w moim odczuciu było podobne jeśli ktoś pamięta z cc to do tego szarpania na stole jak wyjmują dziecko, niby nie boli ale takie nieprzyjemne.

Słyszę znów: „o nie jest taki mały”, spodziewaliśmy się 3 kg po ostatnim usg. Jak wyszedł z brzucha i widziałam jak położna go trzymała w ręku to powiedziała: „obiecałam, że dostaniesz klapsa jak wyjdziesz za to, że tak opornie wychodziłeś to masz i klaps w tyłek” Też miałam ochotę mu dać klapsa za to, że się ociągał , he he i buch

 

TYMOTEUSZ 3480 kg 57 cm LĄDUJE NA MOIM BRZUCHU I KRZYCZY.

 

Był dla mnie taki mały i taki przyjemnie ciepły, że aż mnie coś za serce chwyciło:)

Tata przeciął pępowinę na 2 i położna stwierdziła, że spotkamy się jeszcze raz na co ja zapewniłam o nie, nie będzie już następnego razu.

Reszta nie do opisania….

Potem szycie ze znieczuleniem miejscowym, 3 okres czyli poród łożyska. Razem z mężem chcieliśmy zobaczyć jak wygląda a położna nam zademonstrowała dokładnie jak w brzuchu było ułożone i szok takie coś i w nim 9 miesięcy dziecko siedzi i nie przerwało się a takie cienkie a łożysko jak mięsna meduza:)

 

Wnioski, żałuję, że za pierwszym razem nie było dane mi to przeżyć, by za drugim razem jeszcze lepiej się przygotować siłowo i oddechowo przede wszystkim.

Czuję się mega dumna i szczęśliwa jak nigdy w życiu.

Moje marzenie jako kobiety, żony i matki się spełniło, choć przy pierwszej ciąży zostało mi to odebrane co bardzo przeżywałam emocjonalnie. Tym razem się udało i to naprawdę się udało i bez większej ingerencji. Nigdy nie myślałam, że będę zdolna takiemu wyzwaniu stawić czoła i wygrać w 100% unikając przede wszystkim cc jak i próżnociągu, choć sekundy od niego dzieliły.

Jednym słowem czuję się spełniona choć nadal nie wierzę, że urodziłam naturalnie i dałam radę przy moim niskim progu bólowym:)))).

Asia

 

„Wojtuś, witaj na świecie, fajną rodzinę sobie wybrałeś.” (Łódź)

     Dziś dwie diametralnie różne historie porodów Ani. Nie będę czynić żadnych wstępów – po prostu przeczytajcie!

      2010 – w tym roku przyszła na świat moja córcia. Celowo piszę, że 'przyszła na świat’, a nie że urodziłam, bo do dziś czuję, że to nie ja ją urodziłam – wyjęli ją ze mnie lekarze. Mam poczucie niezamkniętego cyklu. Mimo iż wiem, że właściwie nie było innego wyjścia – po pierwsze ułożenie miednicowe, po drugie hipotrofia i planowana cesarka na 17 dni przed terminem. Nie poczułam ani jednego skurczu, a moje dziecko było już ze mną.

Cesarkę zniosłam tak sobie – półtora tygodnia brałam leki przeciwbólowe, mąż pomagał mi wstać z łóżka, bo sama nie mogłam, przez półtora roku swędziała mnie blizna kiedy tylko robiło się deszczowo. I sam pobyt w szpitalu po porodzie i brak pomocy i zrozumienia ze strony położnych zdecydowanie mi nie pomógł. Ze względu na niska masę urodzeniową (2300g) moja córcia leżała w inkubatorze i po raz pierwszy zobaczyłam ją po 30 godzinach. Widział ją wcześniej tata i dziadkowie, a ja, jej mama, zobaczyłam ją po takim czasie. Z perspektywy stwierdzam, że miałyśmy dużo szczęścia z karmieniem piersią – poszło bez najmniejszego kłopotu, mimo że przez 30 godzin była na butelce. Moja córcia wkrótce kończy 5 lat, a skutki cesarki są nadal z nami – zaburzenia integracji motoryczno-sensorycznej, które znacznie częściej występują u 'cesarkowych’ dzieci.

            2014 – pozytywny test ciążowy! Byliśmy przeszczęśliwi. I od początku ciąży nastawiałam się na to, że nie dam się tak łatwo pokroić. Wiedziałam, że jeśli będą jakieś przeciwwskazania, to nie będę się upierać, ale wiedziałam też, że lekarze straszą konsekwencjami na wyrost. Postanowiłam poczekać – jeśli ułożenie miednicowe się powtórzy, to nie ma o czym mówić. Ale synek ułożył się prawidłowo, okulista dał zielone światło, byłam bardzo pozytywnie nastawiona do porodu sn. Niestety, mój lekarz prowadzący miał inne zdanie na ten temat – uważał, że w moim przypadku cesarka będzie najlepszym rozwiązaniem, ale oczywiście mogę spróbować jeśli chcę. Jednak przy każdej okazji kiedy była mowa o porodzie mówił mi, co złego się ewentualnie może wydarzyć. Ogólnie starałam się tym nie przejmować, ale miałam przez to chwile zwątpienia. Bałam się też, że trafię już z akcją porodową do szpitala i tam nikt nie będzie się mną przejmował, zarządzą cesarkę, powiedzą mi, że taka jest konieczność i tyle wyjdzie z mojego porodu naturalnego. Strach ten dodatkowo potęgował termin mojego porodu – zaraz po Wielkanocy. Przecież wszystko mogło zacząć się w Wielkanoc, a wiadomo jak jest w takim czasie w szpitalach. Przeszkadzałabym tylko lekarzom i położnym w świętowaniu.

Ale potem pojawiła się u mnie nadzieja – jest w Łodzi szpital prywatny, który ma umowę z NFZ (Medeor Plus) i można tam rodzić za darmo. Procedura wygląda tak, że w 36 tygodniu odbywa się tzw. wizyta kwalifikacyjna u ordynatora i jeśli z ciążą jest wszystko w porządku (warunek konieczny, bo szpital ma 1. stopień referencyjności), to dostajesz skierowanie i od 39. tygodnia możesz u nich rodzić. Pan ordynator zadał mi pytanie jak chciałabym rodzić, a kiedy odpowiedziałam, że bardzo bym chciała naturalnie, odpowiedział, że to świetnie, że to najlepszy sposób porodu dla dziecka i on nie widzi przeciwwskazań do próby sn. Wyszłam z tej wizyty przeszczęśliwa! Teraz tylko żeby akcja nie zaczęła się przed 39. tygodniem i wiedziałam, że się uda!

            Trafiłam na oddział tydzień przed terminem porodu w nocy z 1 na 2 kwietnia ze skurczami co 3-4 minuty. Na IP okazało się, że to jednak skurcze przepowiadające, bo na KTG się nie zapisują, po badaniu położna stwierdziła, że do porodu daleko, ale że mogą mnie przyjąć i jeśli się nic nie rozwinie, to jutro mnie w razie czego wypuszczą. Miałam położyć się spać i zbierać siły na ewentualną jutrzejszą akcję, ale skurcze nie pozwalały mi nawet leżeć, o spaniu nie wspominając. Około 5 rano udało mi się przysnąć na 1,5 godziny, ale potem znowu się zaczęło. Około 8 kolejne badanie i położna stwierdziła, że sytuacja wygląda znacznie bardziej porodowo niż w nocy. Jednak ja zaczęłam mieć wątpliwości – czułam, że skurcze zaczynają mi się w bliźnie, idą do góry brzucha i wracają do blizny. Bałam się, że ta blizna się rozchodzi. Ale położna mnie uspokoiła, powiedziała, że według niej jest wszystko w porządku. Około 9 był obchód, na którym ordynator gratulował mi decyzji o próbie sn i zachęcał do aktywności, bo podanie oksytocyny było raczej wykluczone. Spacerowałam zatem po schodach i korytarzu, masowałam brodawki. Skurcze były już wtedy naprawdę częste, co około 2 minuty i bolesne. O 12 badanie, podczas którego położna pozwoliła mojemu pęcherzowi płodowemu pęknąć i od tej pory akcja ruszyła na całego. Miałam dość – przez ostanie 30 godzin spałam 1,5 godziny, wszystko mnie bolało i było mi już wszystko jedno, czy mnie potną, czy nie. Ale położna stanęła na wysokości zadania, zmotywowała mnie, porozmawiała jak z człowiekiem, a nie kolejnym przypadkiem i zebrałam w sobie siły. Niedługo potem przyjechał mój mąż i już było mi łatwiej. A kiedy miałam rozwarcie na 4 cm dostałam upragnione znieczulenie. Pierwsza dawka niewiele pomogła, więc dostałam drugą, po niej cały ból zniknął. Rozwarcie zwiększało się bardzo szybko i nawet nie wiem kiedy usłyszałam, że jest magiczne 10cm, na lewy bok i przemy. Potem położna przyniosła taki uchwyt do łóżka porodowego, żebym mogła rodzić w kucki. Podczas rodzenia dotknęłam główki, co dodało mi sił. Oraz niezrównana położna przyniosła lusterko, żebym mogła wszystko widzieć – dla mnie była to rewelacja, wiem, że nie wszystkie kobiety by chciały widzieć, co tam się dzieje, ale mnie to bardzo pomogło i motywowało. I cały czas słyszałam od położnej 'Ania, jak Ty pięknie przesz, Anusia, naprawdę super!’. I o 15.40, 3.40 godzin od odejścia wód płodowych przyszedł na świat Wojtuś – malutki, 50cm, 2850g. Nie zostałam nacięta, nie pękłam. Od razu trafił na mój brzuch, a ja zaczęłam bardzo płakać – ze szczęścia. Dałam radę, urodziłam naszego syna! Jest cały i zdrowy i leży na moim brzuchu, a nie w inkubatorze! Leżał tak 2,5 godziny, dopiero wtedy został zważony i zmierzony. Niezrównana położna powiedziała: 'Wojtuś, witaj na świecie, fajną rodzinę sobie wybrałeś.’ Postawa położnej sprawiła, że naprawdę miałam poczucie, że urodziłam po ludzku, tak jak chciałam i tak jak było najlepiej dla mojego dziecka. Następnego dnia rano na obchodzie ordynator mi serdecznie gratulował, co było bardzo miłe.

            Wojtuś ma już 3 tygodnie i gdyby nie kilka nadprogramowych kilogramów, nie pamiętałabym, że byłam w ciąży i rodziłam. Doszłam do siebie błyskawicznie, od razu byłam w stanie opiekować się moim synem, dzięki temu nie poznał smaku mleka modyfikowanego i nie był zawijany w rożek jak mumia, bez możliwości swobodnego poruszania rączkami i nóżkami (córkę to spotkało, wygodniej położnym zajmować się takim zawiniątkiem). Było dokładnie tak jak chciałam. I zgadzam się z twierdzeniem, że poród jest w głowie kobiety – naprawdę dobre nastawienie może zdziałać cuda 🙂

Mój VBAC (Warszawa)

Bywają sytuacje, kiedy cięcie cesarskie jest jedynym rozwiązaniem pozwalającym dziecku bezpiecznie przyjść na świat. Tak było w przypadku córeczki Joanny. Jednak nawet przy bezwzględnie jasnych i niezaprzeczalnych wskazaniach do cc, matka niejednokrotnie czuje żal i tęsknotę za doświadczeniem naturalnego porodu, którego nie dane było jej (wcale lub w pełni) przeżyć. Warto ten żal uszanować i przepracować, z doświadczeń wyciągnąć wnioski na przyszłość, uzbroić się w wiedzę i wspierające dusze wokół siebie, a w kolejnej ciąży… kto wie? Może historia potoczy się tak szczęśliwie jak u bohaterki dzisiejszej historii…

Zacznijmy od początku, czyli pierwszego porodu. A był on zaskakująco niefortunny, zważywszy na przebieg ciąży. Przez całe dziewięć miesięcy czułam się świetnie, pracowałam naukowo, regularnie chodziłam na basen, duuuużo spacerowałam i miałam świetne wyniki. Do porodu – poza szkołą rodzenia – niespecjalnie się przygotowywałam, oczekując, że odbędzie się „z automatu” jak natura chciała. Z tak dobrym samopoczuciem wymarzyłam sobie poród w Domu Narodzin (jest takie cudo przy Szpitalu św. Zofii w Warszawie), bez lekarzy, interwencji medycznych i prawie jak w domu. Życie zweryfikowało te plany. Akcja zaczęła się nieoczekiwanie w 39tc od zielonych wód płodowych – co w szczególności stanowi natychmiastową dyskwalifikację do porodu w Domu. Z ciężkim sercem pojechałam do szpitala – na szczęście z córcią było wszystko w porządku: tętno dobre, stabilne, tylko skurczów brak. Zostałam przyjęta na porodówkę z nadzieją, że „kiedyś” zacznie się prawdziwa akcja. Czekaliśmy. Po 7 godzinach położna zaproponowała oksytocynę. Zgodziłam się z dużą niechęcią, ale wciąż nadzieją na poród drogami (skoro już nie siłami) natury. Po oksytocynie powoli zaczęły się skurcze, ale poza koszmarnym bólem, nie dawały zbyt wiele szyjce macicy. W końcu, po 18h od przyjęcia i 11h oksytocyny doszło do zakażenia – ja odpłynęłam z wysoką gorączką, dziecku skoczyło tętno i zapadła – jedyna w tych okolicznościach słuszna – decyzja o natychmiastowym cięciu. Córka na szczęście urodziła się śliczna i zdrowa. Ja wyszłam na tym obiektywnie trochę gorzej (cięcie „w trybie pilnym” , gorączka i bardzo duża utrata krwi). Szczęściem w nieszczęściu, zniosłam to całkiem nieźle – co nie zmienia faktu, że z sali pooperacyjnej wyszłam dopiero następnego dnia po południu, a córkę na stałe do swojego pokoju dostałam po prawie dwóch dobach. Na szczęście – tu brawa dla personelu – udało się przytulić maleństwo jak tylko przebudziłam się z operacji (po ok. 5h), a dzięki wizytom na oddziale noworodkowym utrzymałyśmy karmienie piersią. Mimo wszystko jednak pozostało poczucie, że coś poszło nie tak. Na dodatek córka była wrażliwym (czyt. krzykliwym ;-)) dzieckiem, a ja, bombardowana artykułami o wyższości psn nad cc wmawiałam sobie, że jej kolki to wynik niechcianej cesarki. Cóż, trzeba było swój żal jakoś odchorować.

Minął rok od pechowego porodu, córka wyrosła z trudnego niemowlaka na cudowną dziewczynkę i okazało się, że znów jestem w ciąży. I choć wszyscy w rodzinie przyjęli jako pewnik, że „po cesarce to już tylko cesarka”, ja postanowiłam spróbować. Tym razem przygotowałam się lepiej. Przede wszystkim, odżałowałam pierwszy poród. Zdecydowałam się też tym razem skorzystać z usług położnej z doświadczeniem we VBAC (którą zresztą znalazłam na tej stronie). No i dobrze się nastroiłam – tu dziękuję Facebookowej grupie wsparcia za masę pozytwnych historii. Ciąża znowu przebiegała bez większych problemów – a mając w głowie VBAC dbałam o zdrowie podwójnie. Mój lekarz, choć lekko sobie żartował z moich ambitnych planów, po obejrzeniu blizny i ocenie dziecka na USG dał mi zielone światło.

Tym razem akcja zaczęła się od skurczów, dokładnie po zakończeniu 38. tygodnia. Najpierw pojawiły się skurcze bolesne, ale nieregularne, które w codziennym zabieganiu wokół niespełna dwulatki w zasadzie zignorowałam. Dopiero po kilkunastu godzinach, gdy przez całą noc nie mogłam zasnąć – nie tylko z powodu marudzącego dziecka – zaczęłam je śledzić. O dziwo, okazały się, że nie tylko regularne, ale nawet zagęszczające się. Gdy były co 5-7 minut, zadzwoniłam do położnej, ale jeszcze spokojnie poszłam się kąpać i szykować wczesne śniadanie. Jak częstotliwość wzrosła do 3-5 minut, zapadła decyzja, żeby jechać do szpitala. Nie miałam poczucia, że „to już”, ale za radą położnej pojechałam – faktycznie, okazało się, że poród się zaczyna, choć szyjka ma jeszcze długą drogę do przebycia. I tu nastąpiła pierwsza nieprzyjemna niespodzianka – w szpitalu skurcze zelżały, rozjechały w czasie i znowu trzeba było czekać… Chodzenie, skakanie na piłce, masowanie brodawek – nic. Dobre 4h po przyjęciu do szpitala szyjka nie drgnęła ani o centymetr. Moja położna dała mi wybór – albo przyjęcie na oddział patologii ciąży, albo oksytocyna, albo przebijamy pęcherz. Uznałam, że trzecia opcja ma największą szansę powodzenia. Skurcze faktycznie się nasiliły, ale postęp był nadal powolny – przynajmniej postęp szyjki, bo jeśli chodzi o ból, to stał się znacznie mocniejszy. Przy 4 cm – do których dojście trwało w moim odczuciu wieczność, choć w rzeczywistości „jedynie” 7,5 h – poprosiłam o znieczulenie. I to był moment przełomu. Po znieczuleniu, wymęczona, położyłam się na godzinkę odpocząć. Jak wstałam, było już 10 cm rozwarcia, a po krótkim prysznicu i spacerze – pełne. Dodatkowo, miałam to szczęście, że znieczulenie jeszcze trzymało, więc fazę partą przeszłam niemal bezboleśnie, w euforii i poczuciu, że już jestem minuty od spotkania z synkiem. I tak faktycznie było – parcie poszło szybko, a ja wręcz czułam, jak z każdym wydechem jesteśmy coraz bliżej i bliżej rozwiązania. Po główce, reszta ciałka już niemal wyskoczyła, a ja mogłam przytulić moje małe, wyczekiwane cudo. Synek trafił od razu na brzuch mamy, a ja – jeszcze na fotel na szycie (pęknięcie powierzchowne, ale nieregularne, więc szycie trwało chyba z godzinę). Nic mi to jednak nie przeszkadzało – kolejne 3 godziny z przytulonym synkiem były najpiękniejszą chwilą porodu. I takich chwil Wam wszystkim życzę.

A w ramach ciekawostki dodam, że na 3 dni przed porodem byłam u lekarza, który stwierdził, że synek jest jeszcze drobny (2700g) a szyjka długa (4,5 cm) i twarda, więc do porodu jeszcze baaaardzo daleko. „Prawie” się sprawdziło 😉 Syn ważył 3200g, choć faktycznie był krótki – stąd pewnie nie zmieścił się w statystycznych wyliczeniach ultrasonografu.

Poród „zaplanowany” (Łódź)

Dziś mam dla Was dwie pouczające, motywujące i do tego napisane lekkim piórem z dozą humoru historie. Dwa porody Iwony – rozpoczynający się naturalny poród zakończony niespodziewanym cięciem cesarskim i planowane cięcie cesarskie, które zmieniło się w szczęśliwy VBAC!

Do ich przeczytania zapraszam na stronę Iwony:

Płaczę już tylko ze szczęscia (Kraków)

Czasem mamy, które mają za sobą przebyte cięcie cesarskie bardzo łatwo i szybko „skazywane” są na kolejne cięcie. Zawsze warto jednak weryfikować taką diagnozę u innego, najlepiej bardziej doświadczonego i przyjaznego VBAC lekarza. Bo opinie wśród lekarzy na temat tej samej osoby i tego samego przypadku medycznego bywają nad wyraz rozbieżne. Oto historia Marzeny:

Zacznę od początku, kiedy to 19 miesięcy temu miałam cc z przyczyn do tej pory nikomu niewyjaśnionych. To, co teraz napiszę może stać się niewiarygodne , ale tak tak było. W pierwszej ciąży było wszystko w porządku do 7 miesiąca – dobre wyniki, tyle, że przybierałam na wadze. Pracowałam do końca 5 miesiąca. Pod koniec 7 miesiąca ważyłam +19 kg więcej, a w 8 miesiącu dodatkowo 20 kg przytyłam w niecały miesiąc – to nie była wina objadania się. Do szpitala trafiłam w 32 tyg z bólem kolki nerkowej ( myślałam, że oszaleje, ból był nie do wytrzymania). Dodatkowo z dnia na dzień było co raz gorzej: nadciśnienie (co nigdy nie miałam problemów z ciśnieniem) w granicach 170/110, tętno około 110-120, przybieranie na wadzę w ciągu jednego dnia +3 kg (dlatego, że nie oddawałam moczu, a kazali pić duuuuużo wody, bo były upały i mimo cewnikowania nic), przewlekle choruje na niedoczynność tarczycy, kłopoty z oddychaniem – spanie w pozycji siedzącej i podłączenie do tlenu oraz woda w płucach i ogromne obrzęki – yglądałam jak balon. Lekarze załamywali ręce, nie wiedzieli co ze mną zrobić. Dostałam sterydoterapię i podjęli decyzję o cc w trybie natychmiastowym w 35 tyg+1. Dziecko urodziło się zdrowe, (cała byłam opuchnięta a małowodzie miałam w brzuchu-było to dodatkowe zagrożenie), waga dziecka 2500, 49 cm , i 10 pkt Apgar.  Po porodzie byłam jeszcze długoo w szpitalu, miałam robione wszystkie badania przesiewowe, wymazy , badania na gruźlicę itd, utrzymywała mi sie gorączka 38,5 st, leżałam sama na sali. Było źle, prawie popadłam w depresję, dziecko leżało w inkubatorze i wzięłam je dopiero na swoje ręce po 14 dniach ;-(. Straciłam pokarm po tygodniu.  Dużo stresów i nerwów mnie to wszystko kosztowało.

Minął pewien czas i okazuje się, że ponownie jestem w ciąży. Rodzina i znajomi załamywali ręce, bali się , że tym razem mogę po prostu nie przeżyć. Ddodam, że w rodzinie mojej ani mojego męża nikt nie miał takich problemów, sam ordynator szpitala mówił , że w porę mnie z tego wyciągnęli i że jestem pierwszym takim ,,przypadkiem” (robiłam później badania pod kątem immunologicznym, ale nic nie wykazały).

Druga ciąża przebiegała prawidłowo, książkowo można powiedzieć – na wadzę +16 kg , wyniki super.  Ze względu na to, że był nie daleki odstęp czasowy między porodami nastawiałam się na cc, choć w głębi serca chciałam poczuć jak to jest urodzić naturalnie –   nigdy nie dałoby mi to spokoju, gdybym się nie przekonała sama. Lekarz prowadzący, lekarz u którego byłam prywatnie, lekarz od usg – każdy z osobna mówił, że będzie cc, „proszę się nastawić na cc, Pani Marzeno”. Tak też zrobiłam – przygotowałam się na cc. Myślę sobie: decyzja zapadła. 18 lutego miałam iść na konsultację do Ordynatora szpitala w celu ustalenia terminu cc. Zostałam dokładnie przebadana, szerokość blizny 2,1 cm uznana za poprawną i …. dostałam kwalifikację do porodu sn. Myślałam, że to jakiś żart, od razu zachciało mi się płakać. Pomyślałam, że lekarz nie wie co mówi, miałam zmienić szpital, w którym chciałam rodzić , byłam rozstrzęsiona, ogarnął mnie strach. Wtedy też dołączyłam do WAS kochane – do mojej grupy wsparcia po cc 🙂 [facebookowa Grupa Wsparcia NATURALNIE PO CESARCE – przyp.red.]. Zaczęłam dużo czytać czy da się urodzić sn, aż w końcu bardzo się nakręciłam i podjęłam decyzję, że się nie poddam.

Termin porodu miałam na 8 marca 2015 r. Nic się nie działo , czekałam cierpliwie, aż zacznie się akcja.  6 marca odpadł mi czop śluzowy w całości, później miałam śluzową wydzielinę podbarwioną krwią i tak było codziennie. Minął termin i 13 marca poszłam na wizytę do lekarza który dał mi skierowanie do szpitala i następnego dnia miałam mieć wywoływanie okstytocyną. W poprzednich dniach nie wychodziły skurcze ani nic na ktg. Cały czas wierzyłam tylko w to , że musi się udać. W głowie miałam moją małą 19 miesięczną córeczkę i jak najszybciej chciałam wrócić do domu. 13.03 zrobiono mi usg z którego wynikało, że dzidzia będzie ważyła mniej więcej 3800 g. Lekarz mówił, że mam być wypoczęta i rano po mnie przyjdą. Nie przespałam praktycznie całej nocy, walczyłam z myślami, ale ani na chwilę nie przestałam WIERZYĆ w to, że może coś pójść nie tak. Myślałam, że muszę zrobić wszystko ,żeby nie mieć cc , po którym wcześniej tak długo dochodziłam do siebie.

14 marca 2015 r. o godz. 7 przyszła położna prosić mnie na salę porodową. 7:30 dostałam pół dawki oksytocyny, ból w podbrzuszu zaczął się nasilać i zaczynałam czuć skurcze. bBrałam prysznic, chodziłam po schodach od góry do dołu. Ból był co raz większy. Podjęłam decyzję, że urodzę bez znieczulenia, ale nastąpił kryzysowy moment i na 6 cm rozwarciu poprosiłam o znieczulenie. Mąż był cały czas przy mnie, wspierał mnie niesamowicie, a położna na której dyżur trafiłam to CUD a nie kobieta- towarzyszyła mi od godziny 7 rano do 19 , później była zmiana dyżuru. Był moment, że już miałam błagać, żeby zrobili mi cc, myśłałam, że nie dam rady, że jak to jest, że niektóre rodzą dzieci w 2 godziny, a u mnie tyle już schodzi, ale wytrwałam do końca. O godzinie 20:30 przyszedł na świat mój SYNEK i wcale nie taki mały 4130 g (czyli usg się dużo pomyliło ) i 58 cm i dostał 10/10 pkt APGAR.  Płakałam ze szczęścia i teraz pisząc ta historię też płaczę , a płaczę już tylko ze szczęscia …..

1799916_861285387246090_4469828117183569287_o

Podsumowując, jak widzicie ciąża ciąży nie równa. Po porodzie wyszłam 17 marca do domu i w tym momencie czuje się najszczęsliwszą kobietą na świecie. Udoowodniłam sobie i wszystkim dookoła, że można urodzić po cc, tylko trzeba być pozytywnie nastawionym, chcieć tego i wierzyć w to, że się uda … Dziękuję mojemu najwspanialszemu mężowi, że był ze mną do końca, wszystko dokładnie widział i trzymał mi wysoko nogi jak było trzeba 😉 bo sił już nie miałam.  Moment kiedy Maluszek się pojawił na moim brzuchu – nie do opisania! O wszelkich bólach już dawno zapomniałam!

BŁAGAM WAS NIE PODDAWAJCIE SIĘ !!!!!!!!!!!!!!!
I wklejajcie historię swoich porodów – to bardzo motywuje inne osoby i podnosi na duchu – tak było w moim przypadku.

Poród niezgodny z Planem (Dublin)

Dobrze przygotowywać się do porodu. Dobrze przemyśleć czego by się chciało, a czego nie. Dobrze napisać plan porodu. Ale warto również pamiętać, że podczas porodu wiele się zmienia i żywioł narodzin może znacznie zmodyfikować wcześniejsze plany. Jednak jak pokazuje historia Kamili, „niezgodnie z planem” może wciąż oznaczać „pięknie i satysfakcjonująco”.

Mój pierwszy poród – drogami natury, był dość traumatyczny, chociaż gorsze było samopoczucie po nim. Udało mi się urodzić drogą pochwową, chociaż niekoniecznie siłami natury.

Dziecko wyciągnięto mi siłą, używając vacuum, nie dając nawet szansy na parcie samodzielne – choć przez małą chwilkę. Jeszcze zanim zaczęłam przeć – zarządzono vacuum, głęboko mnie nacięto, a potem wyszarpano ze mnie dziecko.
Przez pierwszy tydzień nie mogłam wstać z łóżka, kolejny – chodziłam przygarbiona, a potem już tylko nie mogłam siadać…

Infekcje ciągnęły się za mną cały rok – co miesiąc dostawałam od lekarza kolejne globulki, które tym razem miały mi pomóc – nie pomagało nic.

Kiedy zaszłam w kolejną ciążę, bardzo starannie przygotowywałam się do porodu. Byłam do niego pozytywnie nastawiona, pomimo wcześniejszych przeżyć.

Kiedy zaczęły się skurcze – byłam bardzo szczęśliwa. Chciałam jak najdłużej spędzić w domu. Pojechałam do szpitala tylko dlatego, że w pewnym momencie poczułam, że coś ze mnie wychodzi. Było galaretowate w dotyku. Przestraszyłam się, że może to być łożysko…

Nie wykryto u mnie wcześniej przodującego, ale byłam tak wystraszona, że od razu pojechałam do szpitala. Na miejscu zrobiono mi KTG – ze znalezieniem tętna były kłopoty.

Kolejny strach. Niepotrzebny, bo potem okazało się, że tam, gdzie jeszcze 2 tyg. temu z całą pewnością było serce, teraz była już pupa. Dziecko odwróciło się na samej końcówce ciąży – nogami do dołu, chociaż już w 20 tygodniu przyjęło pozycję główkową! O opcjach porodu nie pozwolono mi dyskutować. Zarządzono natychmiastową cesarkę, chociaż w kolejce do niej czekało kilka dziewczyn.

             Następnego dnia mogłam już wstać, 3 dni później robiłam porządki w domu. Trochę bolała mnie rana, ale mogłam chodzić, siedzieć bez przeszkód, a nawet

schylać się. Załatwiałam się też bez problemu – co było moim problemem jeszcze przez dłuższy czas po moim „naturalnym” porodzie.

Fizycznie nie było tak źle – ba! dużo lepiej niż po moim pierwszym porodzie – ale psychicznie trudno było mi dojść do siebie jeszcze przez dłuższy czas. Nie mogłam zaakceptować tego, że nie udało mi się urodzić naturalnie.

Chociaż nie planowałam rodzić w domu (marzyłam jedynie o tym) to najbardziej bolało mnie to, że po cesarce owa możliwość została mi zabrana raz na zawsze…

Chociaż moja trzecia ciąża bardzo mnie zaskoczyła, od samego początku zaczęłam się przygotowywać do porodu. Moje myśli były skupione tylko wokół niego. Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, czytać o niczym innym, oglądać o niczym innym, nawet rozmowy nie o porodzie sprawiały mi trudność…

Oglądałam każdy program w którym padało słowo „poród”, każdy serial dokumentalny o porodach, a było ich w tym czasie naprawdę dużo – porody w Polsce, w Australii, w Anglii. Potem już i to mi nie wystarczało, więc zaczęłam oglądać porody domowe w Internecie. Niektóre widziałam po kilkanaście razy, przy niektórych płakałam za każdym razem, gdy je oglądałam…

Czytałam fora o porodach (te o ciążach w ogóle mnie nie pasjonowały), a najczęściej o porodach w domu – i te właśnie były dla mnie inspiracją i wyobrażeniem o tym, jak ma wyglądać MÓJ PORÓD.

To jednak wciąż mi nie wystarczało.

Sięgnęłam więc po książki…

Przeczytałam dwie Iny May Gaskin, a jej „Poród naturalny” nawet kilka razy, a niektóre jej fragmenty – nawet kilkanaście.

Do tego „Narodziny bez przemocy” Laboyera”,

Odenta – „Odrodzone narodziny” oraz „Poród naturalny a cięcie cesarskie”.

Książkę Ireny Chołuj „Urodzić razem i naturalnie” – kilka razy.

Przygotowywałam się nie tylko duchowo.

                Chciałam być przygotowana pod każdym względem do tego ważnego wydarzenia – a przygotowywałam się znacznie lepiej niż przed pierwszym i drugim porodem.

Od 3 miesiąca zaczęłam pić herbatkę z liści malin, żeby wzmocnić mięśnie macicy.

Miesiąc później zaczęłam przyjmować olej z wiesiołka – na dojrzewanie szyjki.

Do tego żurawina, by zapobiec infekcji dróg moczowych i probiotyki – na drogi rodne.

Miesiąc przed terminem namiętnie jadłam daktyle – po 6 dziennie – na rozwarcie oraz bromelinę (wyciąg z ananasa).

Mój Plan Porodu był perfekcyjnie opracowany. Był krótki, zwięzły i stanowczy. Nie brałam pod uwagę żadnych ustępstw.

Nie chciałam aż tak znowu wiele.

Chciałam po prostu:

  • nie mieć przebitych błon płodowych na żadnym etapie porodu
  • nie chciałam podtlenku azotu, ani znieczulenia zewnątrzoponowego
  • nie chciałam mieć przypiętego KTG
  • chciałam przeć w pozycji na kolanach, na swojej własnej poduszce
  • nie chciałam oksytocyny na żadnym etapie porodu, a zwłaszcza w III fazie
  • chciałam by pępowina była przecięta, gdy już przestanie tętnić
  • chciałam zobaczyć łożysko
  • nie chciałam by dziecku podano wit. K.

                       W końcu nadszedł termin porodu. Właśnie na ten dzień miałam umówioną wizytę u lekarza. W trakcie tej wizyty okazało się, że szyjka, choć miękka, jest jednak jeszcze długa. Poziom wód płodowych drastycznie spadł. Konieczny był natychmiastowy poród. Zaczęłam pertraktacje z lekarzem. Chciałam, by dał mi 5 dni. Nie zgodził się. Stwierdził, że to stanowczo za długo. Poprosiłam więc o 3 dni. Lekarz zgodził się na…2.
Nalegał, by 2 dni po terminie odbyła się cesarka, gdybym nie zaczęła rodzić sama do tego czasu. W trakcie załatwiania wszystkich formalności związanych z cięciem, okazało się, że nie ma miejsca na ten dzień, który zaproponował lekarz. Musiałam czekać dzień dłużej…

Ku mojej uciesze, oczywiście, bo miałam nadzieję, że uda mi się jednak zacząć rodzić samej! Na KTG musiałam chodzić od tej pory codziennie – właściwie było to 3 razy, w dzień wizyty u lekarza, jeszcze kolejne 2 dni, bo na 3 dzień miała odbyć się cesarka.

Pierwsze KTG wyszło doskonale – położna mówiła mi, że wzorowo. Kolejne były równie dobre. Na moim ostatnim KTG położna zaproponowała mi jeszcze masaż szyjki macicy – wykonany przez lekarza, który miał także zrobić mi USG, by zobaczyć, jak miewa się dziecko.

USG oraz badanie wykonywał zupełnie inny lekarz niż ostatnim razem.

Okazało się, że ilość wód nie jest jednak tak mała, jak poprzednio sądzono. Moja szyjka zaś była krótsza niż ostatnio!

Lekarz stwierdził, że warto mi jednak dać szansę..

Przesunął termin na jeszcze kilka dni, dając mi możliwość wywołania porodu oksytocyną, po uprzednim przebiciu błon płodowych.

            Mój plan nie przewidywał ani jednego, ani drugiego…

Miałam jednak wybór – albo cesarka, albo wywołanie (którego chciałam uniknąć).

Wywołanie mojego porodu miało się odbyć w niedzielę, był czwartek, miałam więc kolejne 2 dni na to, by poród rozpoczął się jednak sam.

Zaczęłam działać. Codziennie masowałam sobie brodawki.

Robiłam to już dzień wcześniej, ale skurcze, które się pojawiały, wieczorem zanikły. Kolejnego dnia wydłużyłam czas masażu. Masowałam sobie nie tylko jedną brodawkę, ale obie jednocześnie, przez ponad 2 h. Skurcze miałam nie tylko w czasie masowania, ale także długo po nim. Męczyły mnie one nawet w nocy. Nie mogłam przez nie spać, ale leżałam, bo nie były aż tak dokuczliwe. Rano jednak, gdy tylko wstałam, skurcze ustały całkowicie.

Kolejnego dnia postanowiłam masować brodawki jeszcze dłużej i intensywniej. Skurcze, które się pojawiły, były silniejsze niż ostatnio, w dodatku miałam wrażenie, że przez to, że zjadłam za dużo, same skurcze był trudniejsze do zniesienia, bo bolało nie tylko z przodu, ale także z tyłu.

Postanowiłam sobie, że ostatniego dnia przed wywołaniem porodu, zrobię sobie oczyszczenie organizmu. Z samego rana chciałam wypić wodę z kapusty kiszonej, a potem miałam pić tylko wodę z miodem i cytryną…

               Tej nocy skurcze były tak silne, że podrywały mnie z łóżka. Po każdym skurczu musiałam iść skorzystać z toalety, bo nacisk na odbyt był tak silny. Pomagało mi masowanie dolnej części kręgosłupa. Wciąż myślałam, że te bóle są związane z tym, że za dużo zjadłam w ciągu dnia. Byłam już tak nimi wykończona, że postanowiłam sobie nie masować więcej brodawek, czekając na to nieszczęsne wywołanie, którego wcześniej tak bardzo chciałam uniknąć. Skurcze stały się już tak bolesne, że nie chciałam ich mieć. Chciałam by zniknęły. Wzięłam więc 2 tabletki paracetamolu. Skurcze jednak nie przechodziły, więc pomyślałam sobie, że 2 No-Spy powinny załatwić sprawę.

Dalej nic…

Jeszcze została mi kąpiel. Kąpiel tak bardzo złagodziła skurcze, iż wydawało mi się, że one minęły bezpowrotnie. Polewałam sobie dodatkowo wodę na brzuch i zupełnie zapomniałam o skurczach, uradowana, że jednak pomogło…

Kiedy wyszłam z kąpieli, znowu się zaczęło. Ból z przodu i z tyłu. Tak rozrywający, że pomyślałam, że musi się skończyć jak najszybciej. Przez myśl przeszła mi…cesarka. Obudziłam męża, który od razu się ubrał, ale ja zmieniłam zdanie. Stwierdziłam, że jednak JESZCZE nie rodzę. Ból raz był większy, raz mniejszy i trudno mi było ocenić, czy to to, czy jednak nie…

                  Zaczęłam jednak mówić głośno o cesarce. Chciałam cesarkę i to JAK NAJSZYBCIEJ! Bałam się, że będą chcieli czekać do rana, a jak chciałam NATYCHMIAST, bez czekania, od razu! Już żałowałam, że tak pochopnie zrezygnowałam z cesarki poprzedniego dnia. Myślałam i mówiłam tylko o tym, że jednak cesarka, chociaż tyle miesięcy przygotowywałam się do porodu naturalnego. Mój mąż też był nastawiony na to, że jedziemy na cięcie. Nawet ucieszył się z tego powodu, bo od samego początku nie był pewien, czy powinnam rodzić naturalnie.

W czasie drogi musiałam koniecznie zwymiotować, chociaż sama droga nie sprawiała mi więcej bólu niż ten, który przeżyłam w nocy. Zaparkowaliśmy dość daleko od szpitala, więc musieliśmy dość spory kawałek pokonywać na pieszo. Była ciepła, wrześniowa noc – a właściwie już poranek, a same skurcze, chociaż częste – co 3 minuty, jakby złagodniały. Już nie miałam wcześniejszego ucisku na odbyt, tylko same skurcze. Sama droga do szpitala, chociaż długa, była jednak bardzo przyjemna.

Kiedy dotarliśmy do szpitala, okazało się, że jesteśmy pierwsi w kolejce – i jedyni. Nasłuchałam się o gigantycznych kolejkach na Izbie Przyjęć, ale widocznie pora na rodzenie nie była sprzyjająca. Zrobiono mi KTG, a potem badanie, w czasie którego okazało się, że moje rozwarcie wynosi już…4 cm! Mój mąż zaczął mówić o cesarce – ja zupełnie już o tym zapomniałam, ale powiedziano mu, że jest za późno!

                       W nagrodę za tyle cm rozwarcia, dostała mi się Sala Porodowa. Kiedy przyszliśmy tam z jedną z położnych, zobaczyłam że naokoło siedzi mnóstwo innych położnych, czekających na pacjentów. Mnie dostał się…położnik.

Byłam bardzo niezadowolona. Odent grzmiał przecież :”żadnych położników w czasie porodu!”

Cały poród zepsuty – pomyślałam sobie.

Zastanawiałam się, kiedy mogę zapytać o tę cesarkę..

Położnik przypiął mi pasy do KTG. Zdenerwowałam się jeszcze bardziej.
CHCIAŁAM PRZECIEŻ CHODZIĆ!
Chwilę póżniej okazało się, że…właśnie kończy się jego zmiana. Byłam zadowolona, że przytrafiła mi się jednak położna – już nieważne jaka, ale kobieta!

Zajęła się mną jeszcze bardziej niż poprzednik. Na prawe ramię dała mi aparat do mierzenia ciśnienia, który miał być ze mną cały czas. Na lewą rękę dostałam wenflon – ot, tak na wszelki wypadek. Byłam unieruchomiona dosłownie z każdej strony. Kiedy kazała mi iść do toalety, moje nogi odmówiły mi posłuszeństwa – były kompletnie zdrętwiałe z tego leżenia. Położna i mąż pomogli mi wstać, dalej już było łatwiej. W toalecie jeszcze nawet nie zdążyłam się załatwić, kiedy złapał mnie skurcz. Trwał minutę, nie dłużej, ale położna już pukała do drzwi, czy przypadkiem nie zaczęłam rodzić…

Trochę inaczej to sobie wyobrażałam…

Chciałam chodzić, tańczyć, opierać się o drabinki, siedzieć na piłce…

A przede wszystkim potrzebowałam odrobiny prywatności. Okazało się jednak, że położna była ze mną cały czas. Po niedługim czasie przyszła jeszcze studentka,więc czułam się pod podwójną obserwacją…

Byłam bardzo zmęczona tym wszystkim.

                         Zastanawiałam się nad znieczuleniem, chociaż wcześniej nie brałam go pod uwagę. Już prędzej brałam pod uwagę cesarkę, niż znieczulenie.
Raz – że nie chciałam go z zasady,

dwa – wydawało mi się, że po cięciu nie można dostać znieczulenia.
Zaczęłam jednak delikatnie podpytywać położną, jak by to było gdybym wzięła znieczulenie. Powiedziałam jej pokrótce o moich planach rodzenia na kolanach, ale okazało się, że to nic pewnego – nie wiadomo czy tak będę mogła rodzić nawet, jeśli nie wezmę znieczulenia. Już nie dopytywałam od czego to będzie zależeć, bo bolało i to mocno. Ból w czasie leżenia jest naprawdę olbrzymi. Sama dobrowolnie nie położyłabym się do łóżka.
No ale po cięciu tak trzeba…- tłumaczyła położna.
W końcu, chociaż było mi bardzo ciężko, podjęłam decyzję o znieczuleniu. Jeszcze przed podaniem, położna sprawdziła mi rozwarcie. W chwili przyjęcia miałam 4 cm, dwie godziny później – 6 cm. Pęcherz płodowy wciąż cały. Pamiętam, że w czasie mojego pierwszego porodu, z chwilą pęknięcia pęcherza intensywność skurczy tak się wzmogła, że czuć było różnicę. Tym razem bardzo się tego bałam, bo moje skurcze i tak były tak silne, że wydawało mi się, że już nie mogą być ani o jotę mocniejsze!

       Prawie płakałam, a jednak zdecydowałam się na znieczulenie. Kiedy je dostałam, położna zaproponowała mi przebicie pęcherza płodowego. Byłam już tak zobojętniała na wszystko – bo i tak nic nie szło po mojej myśli – że zgodziłam się. Wód rzeczywiście było bardzo mało. Być może nawet mniej, niż lekarzowi się wydawało… Chwilę później zgodziłam się jeszcze na oksytocynę w trzeciej fazie, chociaż w moim Planie Porodu wyraźnie zaznaczyłam, że nie chcę oksytocyny w żadnej fazie porodu, a zwłaszcza w tej trzeciej. Mój Plan Porodu zawierał także informację o tym, że nie życzę sobie podania dziecku witaminy K.

Kiedy jednak położna o to zapytała, było mi wszystko jedno. Przytaknęłam głową.

                   Znieczulenie podano mi o 10:30. Od tego czasu przestałam czuć cokolwiek. Miałam zamknięte oczy. Odpoczywałam.

Ogarniała mnie przeraźliwa rozpacz, że wszystko poszło nie tak jak trzeba. Myślałam nawet, że cesarka byłaby lepszym rozwiązaniem niż to, co mnie spotkało…

Bo cesarka była w moim planie, zaś znieczulenie było poza tym planem!

Położna co 2 h badała mi rozwarcie. Rosło regularnie – 2 cm na 2 h. Kiedy już osiągnęło 10 cm, powiedziała mi, że teraz da mi jeszcze godzinę na zejście główki niżej, bo po znieczuleniu nie można przeć dłużej niż godzinę.

Słyszeliśmy krzyczące kobiety w fazie parcia, ale położna uspokajała męża, że ja tak krzyczeć nie będę…

Uwierzyłam jej i ja.

Zbliżała się godzina przerwy położnej. Nie martwiło mnie to wtedy, bo nic nie czułam. Mogłam tak nawet leżeć godzinami…

Ale kiedy poszła, ja zaczęłam odczuwać obniżanie się dziecka. Szło w dół, a potem się wracało. Do tego doszła jeszcze potrzeba parcia. Najpierw całkiem mała, a potem coraz większa i większa. Kazałam mężowi wezwać położną. Przyszła jakaś dyżurna, podniosła mi łóżko, poprawiła poduszki i poszła sobie. Byłam wściekła, bo ból był już nie do zniesienia, a ja chciałam żeby mi pomogła chociaż wybrać odpowiednią pozycję – przeć mogłam już bez niej (tak mi się przynajmniej wydawało). Na sali wciąż była studentka, więc zapytałam ją, w jakiej pozycji będę mogła rodzić. Zupełnie nie przygotowałam się do znieczulenia, więc o pozycjach w czasie znieczulenia nie miałam pojęcia! Ona pokazała mi ścianę z rysunkami. Były tam kobiety klęczące, kucające na różne sposoby. Nie było ani jednej pozycji leżącej..

Uśmiechnęłam się tylko i postanowiłam nie zadawać jej więcej pytań.

Kiedy przyszła moja położna, bardzo się ucieszyłam, bo wiedziałam, że MUSZĘ przeć! Nie obchodziło mnie już to, czy główka jest wystarczająco nisko, ani to, że mam zaledwie godzinę. Chciałam zacząć TU I TERAZ.

Najpierw kilka prób z nogami przyciągniętymi do siebie, potem kilka prób z pozycją na boku (wstyd, ale nie znałam ani jednej.. Oglądając porody domowe, omijałam te wszystkie, na których kobieta musiała leżeć. Poznałam więc kilka pozycji, zobaczyłam jak wyglądają i jak działają, ale nie interesowała mnie ani jedna,w której kobieta musiałaby leżeć). Położna jednak zadecydowała, że najlepsza będzie taka, gdy wszyscy trzymają mnie za nogi i w czasie parcia dociskają je do mnie. Dla mnie to też była najwygodniejsza pozycja, bo  po kilku parciach byłam tak zmęczona, że nie potrafiłam sama utrzymać nóg.
Uczucie parcia miałam co minutę. Nie miałam czasu by zrobić łyk wody i znowu kolejne parcie. Chciałam nawet odpocząć przez kolejny skurcz, ale nie dało się. Ta potrzeba była taka silna, że musiałam przeć. Położna mnie dopingowała. Mówiła mi, żebym wytrzymała dłużej, albo żebym jeszcze raz parła (wychodziło tak, że na jednym skurczu parłam 4 razy i to naprawdę długo…).

Po 20 minutach wyszła główka. Ból był tak intensywny, że mnie przerósł. Nie tego się spodziewałam! Piekło tak mocno, że zaczęłam się drzeć jeszcze bardziej, niż dziewczyny. Ból był dużo silniejszy, niż myślałam. Nie oczekiwałam jakiegokolwiek bólu – dziewczyny przecież nieraz dotykały główki dziecka, a ja nie mogłam, bo tak piekielnie bolało! Chciałam, żeby ten ból jak najszybciej się skończył. Teraz tak częste skurcze były błogosławieństwem, bo chwilę później pojawił się kolejny i dziecko wysunęło się z mojego ciała. Położna położyła mi je na piersi.
Do tej pory nie znaliśmy płci. Już nie mówiłam położnej, że chciałabym sama ją zobaczyć, ale ona jakby czytała w moich myślach. Dopóki ja nie zobaczyłam czy to chłopczyk czy dziewczynka, dopóki nie zrobił tego mój mąż, ona też tego nie zrobiła. Zrobiła to jako ostatnia…

Zaproponowała mi przecięcie pępowiny dopiero, kiedy przestanie tętnić. Chciałam tego, ale nie śmiałam nawet o tym powiedzieć, bo wszystkie moje wcześniejsze plany i marzenia i tak spełzły na niczym. Wszyscy dotykaliśmy pępowiny i czekaliśmy aż przestanie pulsować. Trwało to o wiele dłużej niż myślałam, ale kiedy to się stało, mój mąż odciął pępowinę. Nasz synuś leżał przez cały czas na mojej piersi, a po chwili zaczął jedną z nich pić. Pił tak profesjonalnie, jak żadne z moich dzieci (podano mi je po ponad 5 h od porodu, a pierwsze – jeszcze później).

Pił i pił, najpierw jedną pierś, potem drugą..Zajęło mu to jakieś 2 h, a w tym czasie pielęgniarka go wytarła i zrobiła zastrzyk. W tym także czasie jego łożysko wyskoczyło ze mnie. Mogłam je nawet pooglądać, co też było moim marzeniem. Także niewypowiedzianym, ale położna sama to zaproponowała, opowiadając mi o jego częściach.

Po porodzie czułam się fantastycznie. Nawet nie wiedziałam, że pękłam. Dokładnie po tej stronie, po której byłam tak głęboko nacięta. Szwów było bardzo dużo.

Posmutniałam, kiedy się o tym dowiedziałam…

Myślałam, że czeka mnie powtórka z pierwszego porodu. Ogromny ból w połogu…

Jednak tego samego dnia mogłam już usiąść nie tylko normalnie, ale i…po turecku! Umiałam swobodnie się załatwić, chodzić, biegać..Umiałam robić wszystko! Szwów w ogóle nie czułam. Ani mnie nie piekły, ani nie ciągnęły. Czułam się tak, jak bym ich w ogóle nie miała!

Mój połóg – FANTASTYCZNY!

Samopoczucie fizyczne – rewelacyjne!

Psychiczne?

Mojego Planu Porodu nie wypełniłam nawet w 50 %.

Nie wypełniłam go nawet w 25 %.Choć większość zależała ode mnie…
Na jedną jedyną rzecz nie chciała się zgodzić położna – na odłączenie od KTG. Na resztę jednak przystałaby bez wahania, bo sama pytała mnie o to, czy tamto… Jedna rzecz, a jednak najważniejsza.

Leżenie w łóżku sprawiło, że ból był trudny do zniesienia.

                  Zdecydowałam się na znieczulenie – już całkowicie dobrowolnie, a potem poszło lawinowo. Godziłam się na wszystko, co mi położna zaproponowała.

Moja wyobraźnia przewidywała cesarkę. Liczyłam się z nią od samego początku. Liczyłam się nawet z kleszczami i próżnociągiem (ze względu na pierwszy poród). Nie liczyłam się jednak z tym, że wezmę znieczulenie!!!

Kiedy tak mocno bolało, moje myśli skupione były tylko wokół cesarki, której wcześniej tak bardzo chciałam uniknąć.

Ból jednak zabrał mi rozum…

Wyczerpanie także, bo bóle miałam już od 3 dni, nieprzespane 2 noce, do tego ból w krzyżu.

Samo znieczulenie wzięłam o 10:30, nasz syn urodził się o 15:02.
To długi czas…Za długi, przy takim wyczerpaniu. Pewnie nie miałabym już siły przeć.. Znowu w ruch poszłyby kleszcze albo próżnociąg…
Mnie jednak udało się samej wyprzeć syna. I to zaledwie w 20 minut!
Tak, jestem z siebie zadowolona!
Jestem zadowolona z tego, że dokonałam tego.
Syn urodził się nie tylko drogami natury, ale także siłami natury.

Po moim trzecim porodzie w końcu jestem kobietą spełnioną.

IMG_1579