Do pięciu odlicz, czyli jak liczyłam nogi od krzeseł…(Warszawa)

Najważniejsza jest możliwość podejmowania przez kobietę rodzącą świadomych wyborów – gdzie, z kim i w jaki sposób urodzi. Szczególną wagę ma to w przypadku porodu po cięciu cesarskim. Zapraszam do przeczytania historii Joanny.

Trudno nie porównywać dwóch tak różnych porodów… Być może dlatego ten drugi, upragniony – drogami natury – wydaje mi się dziś idealny. Bo ten pierwszy znacznie odbiegał od oczekiwań i wyobrażeń, choć przecież odbył się w tym samym szpitalu.

Pierwszy poród zakończył się cesarskim cięciem z powodu braku postępu po dwóch godzinach parcia – dziś wiem, że wywoływanie porodu tylko dlatego, że lekarz tak sobie życzy, jest pierwszym krokiem w stronę cesarki. Wtedy nic nie układało się tak, jak chciałam, ale też byłam mocno zdezorientowana i wymęczona przez atmosferę, panikującą młodą położną i wlewaną we mnie oksytocynę. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, choć bardzo długo nie mogłam się pogodzić z cesarką.

To było prawie cztery lata temu.

W drugiej ciąży nie usłyszałam od mojej ginekolog ani słowa na temat konieczności cesarki. Kiedy w moim brzuchu pojawił się S., minęły prawie trzy lata od poprzedniego porodu – ryzyko związane z blizną było małe, a na każdym USG prosiłam o skontrolowanie jej szerokości. Moja pani doktor przygotowywała mnie na to, że wszystko się okaże i takie przyjęłam założenie: chcę urodzić naturalnie, a najwyżej… cesarkę już przerabiałam.

Termin miałam na 11 listopada, ale wcale nie miałam ochoty czekać tak długo! Jesień, każde wyjście z domu, wizyty u lekarza i laboratorium były męczące. Tym razem jednak nie pomagałam organizmowi jak przy pierwszej ciąży – nie piłam wywaru z liści malin. Nie masowałam też krocza, ponieważ wymagałoby to użycia parafiny, którą skreśliłam jako substancję ropopochodną. Co ma być, to będzie – z takim nastawieniem 3 listopada pojechałam z mężem i starszym synkiem do znajomych, gdzie dopadł mnie gigantyczny głód i dosłownie zmiotłam ze stołu wszystkie lepsze kąski.

– Oj – powiedziałam do męża.

– Rodzisz? – spytał.

– E, tak zabolało tylko.

Po wizycie w gościach zawieźliśmy synka do babci na noc, a w drodze powrotnej zajrzeliśmy jeszcze do kolegi.

– Jakie masz fantastyczne schody! – zawołałam, widząc jego drewniane schody do piwnicy. Wiadomo, chodzenie po schodach pomaga w przygotowaniu szyjki macicy do porodu… Nie mogłam nie skorzystać!

– Oj – znowu powiedziałam do męża.

Pojechaliśmy do domu, było po 22:00. Legliśmy na kanapie i włączyliśmy odcinek serialu.

– Oj – powiedziałam, kiedy film się skończył. – To ja idę do wanny. A ty coś zjedz.

Czułam, że skurcze, które pojawiały się od trzech godzin najpierw sporadycznie, potem coraz częściej, nie ustępują. Nie były bolesne, natomiast coraz intensywniejsze. Odszedł mi czop śluzowy. Całe szczęście, nie tak jak poprzednio, z krwią, która nie chciała przestać lecieć.

Weszłam do wanny i pomyślałam od razu, jakie to szczęście, że starszy jest u babci. Umyłam się, ubrałam i zajrzałam do męża. Pożarł jajko na miękko i stał gotowy do działania.

– Torba do szpitala i jedziemy.

Wziął moją gigantyczną torbachę, która i tak zawierała o wiele mniej rzeczy niż poprzednio, i zeszliśmy do samochodu. Skurcze nasilały się, kiedy szłam albo stałam. Kiedy usiadłam na fotelu auta, ustały.

– Hm, może ja wcale nie rodzę, co?

Za chwilę jednak skurcze wróciły i wątpliwości znikły. Jechaliśmy przez pustą, ciemną Warszawę, ciesząc się, że przynajmniej można spokojnie dojechać do szpitala i może nawet zaparkować pod nim…

Kiedy weszliśmy do rejestracji, ból zaczął gwałtownie przyrastać, skurcze się nasiliły – aż się zdziwiłam, bo przecież to dopiero początek. Mąż musiał mnie masować w szczególnym miejscu na dole pleców, wskazanym nam kiedyś przez położną. Rejestracja trwała tak długo! Papiery, podpisy… i dopiero na badanie. Które było zresztą bardzo nieprzyjemne, z niewiadomych przyczyn lekarka nie mogła się dostać tam, gdzie powinna, i podczas szukania szyjki miałam ochotę ją kopnąć i uciec. To była chyba najgorsza część porodu! W końcu orzekła, że rozwarcie jest małe, 1 cm, ale jest, więc mnie przyjmą.

– Próbuje pani naturalnie? – to było jedyne pytanie – zadane przez panią w rejestracji – które dotyczyło mojej cesarki. Nikt mi niczego nie sugerował, nie próbował wpłynąć na decyzję. Brawo dla szpitala!

– Pewnie, że próbuję.

Między skurczami, które pojawiały się teraz zupełnie nieoczekiwanie, musiałam jeszcze coś podpisać, a potem czekać na położną. Ból był duży, promieniował z dołu brzucha i czułam się wobec niego trochę bezradna. Pamiętałam o zasadzie oddychania i tej zasady trzymałam się już do końca porodu – głębokie wdechy przeponą, głośne wypuszczanie powietrza, i na tym się skupić. Szukałam wzrokiem czegoś, co mogłoby mi pomóc liczyć te oddechy – na przykład nogi od krzesła. Jeden wdech – jedna noga, i tak w kółko, aż skończy się skurcz. Zwykle starczało pięć–sześć wdechów.

Mąż jeszcze pobiegł do samochodu po torbę porodową, a ja już nie wiedziałam, czy mam się przechadzać, czy siadać, czy masować sobie sama plecy… W końcu mąż wrócił i pojawiła się położna. Zaprowadziła nas do sali porodowej, świeżo po remoncie, naprawdę rewelacyjnej. Trochę mnie zbadała, zrobiła KTG, którego nie znoszę, przygotowała też worek z pestkami wiśni podgrzanymi w mikrofali – wspaniale było nim masować dolą część pleców! Worek był gorący, ale to przynajmniej odwracało uwagę od bólu, który narastał. Przyjmowałam pozycję na czworakach na łóżku porodowym – miałam stamtąd dobry widok na krzesło na kółkach z pięcioma nogami. Wciąż o jedną za mało, ale i tak pozwalało mi się skupiać na oddychaniu…

Moje myśli były skoncentrowane na dwóch rzeczach: jak najszybciej dostać znieczulenie i zebrać siły. Wynikało to z moich poprzednich doświadczeń, kiedy znieczulenia nie dostałam, ponieważ anestezjolog się spóźnił, i w końcowej fazie porodu czułam, że sobie nie poradzę. Tym razem postanowiłam, że urodzę naturalnie, ale wspomogę się ZZO. Nie było przeciwwskazań, wyniki krwi miałam dobre, przyszedł anestezjolog (nawet miałam siły zapamiętać, że był bardzo przystojny) i spytał, czy przy znieczuleniu do cc nie miałam komplikacji. Nie miałam. Dobrze pamiętałam ten przyjemny moment, kiedy cały ból odpływa i człowiek może się odprężyć. Wszystko było podobnie – ukłucie w kręgosłup, lekkie szczypanie i rozlewanie się po plecach ciepła. Po chwili byłam zdumiona, że wszystko przestało boleć.

– Niech się pani zdrzemnie – powiedziała położna i przykryła mnie prześcieradłem. Nie trzeba było mnie namawiać! Czułam skurcze jako lekkie napinanie się brzucha. Mąż siedział obok na fotelu i trzymał mnie za rękę – wkrótce oboje przysnęliśmy. Trochę się budziłam, piłam dużo wody, poszłam też parę razy siku, choć było trudno.

W pewnym momencie, już nad ranem, poczułam, że skurcze się zmieniły. Poprosiłam męża, żeby poszedł po położną. Przyszła z anestezjologiem.

– Proszę mi powiedzieć – zapytałam anestezjologa – czy to znieczulenie przestaje działać, czy to już parte?

– To pani powinna mi powiedzieć – odpowiedział wyraźnie rozbawiony.

– Chyba już rodzę – odpowiedziałam.

Położna mnie zbadała, powiedziała, że jest jakieś 7 cm rozwarcia i… zmieniła ją inna położna. Wcale mi to nie przeszkadzało, przecież świadomie wybraliśmy taką wersję, że położna będzie szpitalna i już.

Czułam nasilające się parcie na wszystko, co znajduje się w sąsiedztwie macicy.

– Dlaczego to nie boli tak, jak pamiętam, że powinno? – pytałam nowej położnej, zresztą bardzo fajnej. – Przecież znieczulenie nie działa na bóle parte.

– To zależy – odpowiedziała. – Może u pani działa.

Przyznaję, że już nawet nie pamiętam, czy było jakieś KTG, pewnie było sprawdzanie tętna i tyle. Szukałam odpowiedniej pozycji – dobrze się czułam na łóżku porodowym, gdzie mogłam na przykład kucać, a w wolnej od skurczu chwili po prostu się położyć.

– Ja już chciałabym przeć – powiedziałam w pewnej chwili, choć pamiętałam o tych 7 cm, ale uczucie parcia było narastające i nieokiełznane. Czułam się jak… jak… chyba można powiedzieć jedynie „jak rodząca”! Czułam wielką chęć wydania dziecka na świat, dziecka, które bardzo chciało już wyjść.

– Proszę spróbować.

Niedługo potem odeszły wody – chlusnęły sobie do specjalnej dziury w łóżku. Sprytne.

Wstałam i kucnęłam, trzymając się oparcia łóżka, które zamieniło się w fotel. I zaczęłam przeć… Mąż, zachęcany przez położną, masował mi piersi. Czułam bardzo dobrze, kiedy uwalniała się oksytocyna dzięki pobudzeniu brodawek – skurcz był znacznie efektywniejszy!

I właśnie wtedy, podczas kolejnego skurczu, kiedy nic właściwie się nie zmieniało, ogarnęło mnie zwątpienie. Po co to wszystko? Znowu się nie uda. Nie umiem urodzić. Pewnie znowu skończy się cesarką. Ile to już trwa? Skurcz za skurczem, prę i prę, nic się nie dzieje. Zaraz powiedzą, że idę na stół.

– Proszę krzyczeć! – zaleciła położna. – Proszę krzyczeć „A-a-a-a-a”!

Krzyczeć? Po co? Nie czułam bólu, skupiłam się cała na wielkim wysiłku, żeby współpracować z tą ogromną pulsującą siłą wypierającą dziecko na świat. Zaciskałam oczy, bo tak kazał okulista (mam dużą wadę wzroku), oddychałam w miarę głęboko i w mojej głowie nie było tu już miejsca na kolejną czynność!

I wtedy właśnie nadszedł taki skurcz, że poczułam sporą zmianę.

Położna była cały czas blisko, masowała krocze, żeby ochronić je przed pęknięciem, więc oczywiście zobaczyła, że nastąpił przełom.

– Rodzimy! – zawołała przez drzwi do niewidocznego personelu, a mnie zaproponowała zmianę pozycji na plecy z podniesioną nogą (musiało ciekawie wyglądać!) i powiedziała:

– Teraz proszę przejść ten skurcz bez parcia!

Łatwo powiedzieć… Całe moje ciało żądało zaangażowania się w ten skurcz i właściwie nie wiem, czy to się udało. Nic nie bolało, natomiast krocze zaczęło piec, jakbym miała w sobie żywy ogień. Postanowiłam sobie, że wytrzymam i już – skupiłam się na tym, że takie doświadczenie przeżywam po raz pierwszy w życiu, może i ostatni. Intensywność doznań była tak duża, że znowu zapomniałam o „a-a-a-a”. Położna mnie upomniała. Mąż masował piersi i podtrzymywał.

– A teraz proszę przeć ze wszystkich sił!

No to poszło…

– Jest pani kobietą z dwiema głowami!

Ha ha ha, mąż w śmiech, ja w śmiech, ale to chyba nie koniec.

Jeszcze jeden skurcz i słyszę:

– Śluuuuplplpl!

To mnie jeszcze bardziej rozśmieszyło. Widzę, że mąż podskakuje z radości, sama się śmieję i czekam, co to będzie. Tego jeszcze nie było!

Pieczenie ustało, choć dziwne wrażenie między nogami trwało i trwało.

Za chwilę synek wylądował na mojej klatce piersiowej. I tak się ucieszyłam! A potem rozpłakałam.

Byłam z siebie taka dumna!

*

Dziś synek ma prawie pół roku. Choć poród był wspaniały, czekały nas różne przygody na neonatologii (S. nie płakał, jak należy), które na szczęście zakończyły się dobrze. S. urodził się o kilogram mniejszy niż jego brat (3 a 4 kilo to różnica…), ja byłam znacznie bardziej świadoma, poród nie był wywoływany, nikt mnie nie poganiał, mogłam skorzystać z ZZO i się zdrzemnąć, była noc, więc w szpitalu spokój i nie kręcili się np. studenci, położna była obecna tylko wtedy, kiedy było to konieczne… Znaczną różnicę poczułam po samym porodzie: kiedy położna zbadała łożysko i opatrzyła moje obtarcia (krocze bez interwencji), wstałam i poszłam do wanny. Nie czułam zmęczenia ani bólu. Na pewno działały hormony, których przy cesarce się nie odczuwa. Nie mówiąc o różnicy między naturalną oksytocyną a tą z kroplówki. Po cesarce leżałam kilka godzin i nie mogłam się ruszyć, nie mogłam jeść ani pić. Po tym porodzie byłam taka głodna, że zjadłam całe paskudne szpitalne śniadanie!

I jeszcze jedno. Nie żałuję ZZO, choć na pewno byłabym jeszcze bardziej dumna z porodu zupełnie naturalnego. Najważniejsza jest możliwość wyboru i cieszę się, że miałam ją właściwie we wszystkich aspektach tego drugiego porodu. Takiego życzę każdej mamie.

Joanna

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.