Oczekiwanie, determinacja i wspaniała położna. Pełna emocji opowieść Ali o porodzie drogami natury po cięciu cesarskim. Jak sama napisała „bez modyfikacji wstępu, ot wersja pierwotna”.
Patrzę wciąż na tę małą, kruchą istotkę i zadaję sobie ciągle to samo pytanie: to naprawdę się stało? To naprawdę JA i ONA? To naprawdę MY..? Pytania spowijają moją głowę, po czym odpływają w dal, lecz siła tamtej Chwili trwa we mnie niezmiennie. Coś podskórnie czuję, że tamtego popołudnia stała się moją największą Świątynią, Źródłem z którego czerpać będę już do końca moich dni siłę do codziennych zmagań.
Próbuję spisać tamte chwile, które umykają co rusz mojej pamięci. Drobne, pozornie trudne do wyłapania granice przesuwają się w różne strony. Może to nie jest takie ważne, ale ja wiem że jeśli natychmiast nie opiszę tego wszystkiego, pozostanie sam rdzeń, a las dokoła niego zdziczeje i choćby od siły czy kierunku wiatru zależeć będzie gdzie się w tym wszystkim znajdziemy MY: córeczka i ja.
DZIEŃ 1
Po upojnej nocy z mężem – chyba odchodzi mi czop śluzowy. Zacieram ręce z radości. Biegnę do lekarki na wcześniej i tak umówioną wizytę. Potwierdza. A ja pytam, przystępując z nogi na nogę:
– To kiedy, pani doktor, kiedy?
– Nie ma zasady. Może dziś, może jutro, może za 2 tygodnie.
Wracam do domu i sięgam po książkę Ireny Chołuj.
Faktycznie.
Nawet i 2 tygodnie.
Szkoda.
DZIEŃ 2
Budzi mnie o 6 rano.
„Dziwne, boli jak na okres.”
Ignoruję to.
Zasypiam.
Dwie godziny później budzi mnie tym razem tępy ból, wzmacniający na sile do tego stopnia, że zabiera chwilę oddechu, a dłonie zmusza do zaciśnięcia się na poduszce.
Odczekuję chwilę. Może to fatamorgana? Strzępy głupiego snu, które wtargnęły bez pytania do umysłu i zarządziły chwilowy strajk w ciele?
Piątej minuty, a może dziesiątej – przychodzi kolejne uderzenie. Tym razem nie śpię. Odbieram całą sobą. Ból trwa chwilę, może pół minuty, ale nie pozwala na spokojne leżenie w łóżku.
Odwracam się do Adriana i pocieram dłonią jego policzek do momentu w którym unosi ciężką od snu powiekę:
– Kochanie, chyba jednak będziesz musiał dziś wziąć urlop – uśmiecham się.
– Zaczęło się? – przytakuję. – Wiedziałem! – odpowiedział z radosnym błyskiem w rozbudzonym już spojrzeniu.
– Idę do łazienki, a ty pośpij jeszcze.
W kąpieli wysyłam smsy. Dzwonię do rodziny. Wszyscy podnieceni, radośni.
Po kilku kolejnych uderzeniach wchodzi do łazienki zaspany jeszcze synuś. Uśmiecha się do mnie i od razu zanurza rączki po same łokcie w wodzie, zachlapując całą swoją piżamkę i połowę łazienki.
Budzi się mąż.
I cały dom na nogach.
Po smsie wysłanym do Moniki – mojej położnej – wszystko się nagle wycisza.
Męża odsyłam do pracy.
A położna odwiedza mnie w drodze do przedszkola z którego miała odebrać synka.
Bada mnie.
Nic.
Zerowe rozwarcie, ale szyjka ładna, miękka.
Kiedy się zacznie?
Nie wiadomo.
Mam pilnować skurczy, czasu pomiędzy, i dać znać jak się zacznie prawdziwie, gdy łupać będzie co 5 minut.
Sięgam po lekturę codzienną – książkę pani Irenki.
Dowiaduję się kolejnej nowej rzeczy.
To skurcze przepowiadające.
I znowu pada tam czas: nawet i do 2 tygodni.
Załamka.
Odwołuję więc alarm.
Skurcze w tej częstotliwości i skali bólowej już tego dnia nie wróciły.
Wieczorem troszkę pobolewało, ale wszystko znośnie.
Udawałam że ich nie ma.
Wieczorem przepraszam też wszystkich zaalarmowanych.
I idę spać.
Rozczarowana.
DZIEŃ 3
Ból.
Intensywnie uderzający.
Niczym fale zbliżającego się sztormu.
Spoglądam na zegarek. 4 rano.
Wysuwam się cichutko z łóżka i uciekam do salonu.
Zrzucam koty z koca i okrywam się nim szczelnie.
Jest mi koszmarnie zimno.
Dreszcze.
Lecz ból nie odpuszcza.
Zmuszam do snu.
Nie udaje się jednak na dobre zasnąć.
Idę więc do łazienki.
– Tym razem chyba jednak zaczęło się! – w podnieceniu krzyżuję palce.
Mam dreszcze. Zimno mi. Potwornie mi zimno. Kolejny skurcz łapie mnie na toalecie. Z trudem powstrzymuję jęknięcie.
Napuszczam wodę do wanny.
Muszę się zagrzać.
Woda przyjemnie rozlewa się ciepłem po ciele, lecz sinusoida bólowa nie spowalnia.
Postękuję. I chcę wyjść z wanny.
Źle mi w leżeniu.
Źle mi w siedzeniu.
Wycieram ciało i nawet nie spoglądam w lustro.
Ubieram się i szybko uciekam do salonu, po którym zaczynam krążyć w kółko.
Ulga. Cóż za ulga. Tak mi zdecydowanie lepiej!
Gdy nadchodzi kolejny skurcz próbuję różnych pozycji.
W kucki.
Źle.
Leżenie.
Źle.
Kręcenie biodrami.
Lepiej.
Stanie i opieranie się o stół wespół z kręceniem biodrami.
O, o, to, to jest to. Tak mogę przechodzić skurcze.
Potem budzi się dom.
Mąż na szczęście ma dzień wolny.
Ubieramy się, szykujemy śniadanie.
Ja liczę skurcze. Fale i czas pomiędzy nimi.
Nic się nie zmieniło. Fale jak były tak są intensywne.
Sms mknie do Moniki. Jestem już bardziej niż pewna. To się stanie dziś.
Jemy śniadanie.
Ustalamy plan działania.
Mąż ma odwieźć synka do swojej mamy i wrócić po mnie. Chyba że Monika zgarnie mnie po drodze do szpitala (ma co prawda dopiero nocną zmianę, ale decyduje się mi pomóc za dnia i wydłużyć tym samym dzień pracy) i spotkamy się tam właśnie. Oboje wiemy (a głównie to ja), że jako – tak, tak – pierworódka – będzie to trwało i trwało i trwało.. pewnie dopiero nocą urodzę.
Budzimy synka.
Ubieramy.
Karmimy.
Mąż odjeżdża.
Ja zostaję.
Spokojna.
Z boku obserwująca fale skurczu.
Analizuję („A więc to tak boli? Da się przeżyć! Fajnie jest! W końcu RODZĘ!”).
Wciąż najgorzej znoszę skurcze siedząc na krześle.
Zastanawiam się tylko jak ja przeżyję jazdę do szpitala?
Wstukuję tylko krótkie info „Bez odbioru” w internetowej przestrzeni – kto się domyśli, ten się domyśli. Nie chcę znowu falstartu.
Przyjeżdża Monika, ja schodzę z całym bagażem na dół.
Jedziemy, a mi, jak na złość, znowu wyciszają się skurcze.
„Jak to możliwe?! Nie chcę spędzić w szpitalu kilku dni!” – myślę sobie czując nacierającą na mnie złość.
Dojeżdżamy do szpitala.
Powitanie.
Rejestracja.
Wprowadzenie przez jakiegoś pracownika tajnymi windami na piętro.
Monika bierze mnie na badanie.
– No, masz rozwarcie na 3 cm. Bardzo ładnie. – dodaje Monika.
Jestem rozpromieniona.
„To JUŻ 3 cm! Hura! Co prawda przede mną jeszcze kryzys siódmego cm, ale dam radę!”
Przebieram się i idę z Moniką na salę porodową.
Dowiaduję się o przepełnionych oddziałach położniczych we Wrocławiu.
O nieprzyjmowaniu rodzących w Wojewódzkim.
I o zapełniającym się oddziale także w tym, powiatowym małym szpitalu.
Za mną rejestrują się kolejne rodzące.
Jak to dobrze, że mam Monikę..
Idziemy na salę porodową.
Mijamy po drodze lekarza (dyżurującego lecz z innego szpitala).
Monika przedstawia mnie z dumą.
Opowiada o przebytej 2 lata temu cesarce.
– To ona będzie rodzić siłami natury po cesarce?! – lekarz wzburzony. W jego oczach jestem wariatką.
Tłumaczę więc co i jak z tą blizną na macicy, ale jego to i tak nie obchodzi. Swoją opinię wyraził na początku.
W końcu Monika bierze mnie pod ramię i odciągając od lekarza szepcze:
– Zapomnij o nim! Go nie spotkałaś! On z resztą nie ma tu prawa głosu, MY tu jesteśmy najważniejsze, rozumiesz?
Przytakuję radośnie.
Na sali porodowej zaczynam chodzić w kółko.
A gdy nadciągał skurcz, szukałam dogodnej pozycji i miejsca.
Znalazłam je pod oknem, opierając dłonie na zimnym parapecie (potem Monika położyła mi tam poduszkę) i kręciłam biodrami.
– Przykro mi, wiem że mnie znienawidzisz, ale musisz się teraz na pół godziny położyć.
– KTG? – pytam.
– Niestety. Muszę.
Godzę się.
To w końcu kwestia mojego też bezpieczeństwa.
Lecz leżenie to mordęga.
Skurcze są silniejsze.
I dłużej trwają.
Monika wychodzi na kwadrans, ja zostaję sama.
Gdy wraca spogląda na wysuwający się powoli papier i oczy robią się jej wielkie jak pięciozłotówki.
– To ten skurcz się jeszcze nie skończył??? – widzę jej niedowierzanie. Szok.
– Noooo… – przytakuję.
– Niezłą masz rąbankę..
W końcu uwalnia mnie z pasów i wracam do swoich wędrówek po pokoju.
Nagle wchodzi lekarz.
Ten sam, co na korytarzu.
– Ach, tak.. rodzi pierworódka.. to jeszcze dłuuuugo potrwa. – patrzę na niego i, przysięgam, dzielą mnie milimetry od wyciągniętego środkowego palca! „Co za młot! Skąd on może wiedzieć ile to potrwa?”
W końcu przyjeżdża mąż.
Śmiejemy się.
Wypełniamy jeszcze resztę dokumentacji.
I co jakiś czas odpływam.
Mruczę.
Jęczę.
Ale wciąż jestem szczęśliwa.
Nagle alarm.
Dzwoni telefon na biurku Moniki.
Widzę jak blednie jej twarz.
– Muszę biec. Kobita rodzi w aucie pod szpitalem!!!
Chwilę później robi się straszne zamieszanie.
Wpadają pielęgniarki, położne.
Fruwają koce, jednorazowe rękawiczki.
Zostajemy sami.
W głowie mam już wizję samotnego porodu.
Ale nie boję się.
Wręcz mnie to wszystko bawi.
Po kolejnym kwadransie wracają.
– I co? – pytam zaciekawiona.
– Nic. – odpowiada Monika. – Tak jak myślałam. Ledwo 1 cm rozwarcia..
Wracamy zatem do mnie.
– Monia, czy mogłabyś sprawdzić ile mam już rozwarcia?
Monika spogląda na mnie niepewnie.
– Jesteś pewna?
Rozumiem jej wątpliwość. W końcu poród może trwać naprawdę bardzo długo, a rozwarcie postępować wolno. Przecież 2 godziny temu były 3 cm, więc pewnie przybyło niewiele więcej..
– Jestem pewna. Jestem bardzo ciekawa. – dodaję z uśmiechem.
Monika bada mnie. Nagle jej oczy ponownie zyskują kształt pięciozłotówek.
– Ala.. ty.. masz pełne rozwarcie!!!
I od tej chwili zmienia się wszystko.
Moje zaskoczenie.
Poczucie dumy.
W dwie godziny pokonałam wszystkie centymetry!
Ba, minęłam gdzieś po drodze kryzysowy siódmy!
Wcale nawet go nie czując!
Jestem szczęśliwa.
Unosi mnie do góry.
Uśmiecham się do męża.
I klękam na łóżku.
Lecz wtedy..
Ból tego skurczu się zmienia.
Zdaje się nie mieć końca.
Trwa.
I trwa.
I trwa..
Boleśnie dokręca sprężynę.
Wyrywa oddech.
Wyciska wrzask.
Nie krzyk.
Ale wrzask.
I gdzieś tam, staczając się z tej potwornej Góry Bólu, wycedzam przez zęby:
– Monia….. Co…. To…. Jest….?!?!
Nie rozumiałam tego.
Nie chciałam wrzeszczeć.
Nie chciałam nie umieć nabrać powietrza.
Nie chciałam..
TEGO!!!
– Czy czujesz parcie? Jakbyś robiła kupę? – padają przeklęte słowa.
Lecz ja nie potrafię odpowiedzieć. Czułam ból. Nie parcie.
Kiedy kolejne fale tsunami zabierają mi oddech, a wyciskają krzyk, Monia przystępuje do działania:
– Posłuchaj, będę cię od tej chwili prowadzić za rękę. Rozumiesz? Będę powtarzać wszystko tak długo, aż zrozumiesz, aż nauczysz się i dopóki urodzisz. Nie pozwolę cię skrzywdzić. Będę tuż obok ciebie. – uczy mnie więc jak radzić sobie z tym cholerstwem:
– Kiedy poczujesz nadciągającą falę bólu – nabierz oddechu jak do nurkowania..
Myślę.. analizuję.. próbuję to sobie wyobrazić..
I nagle ogarnia mnie panika.
Wykrzykuję ze łzami w oczach:
– Ale.. ja.. nie potrafię NURKOWAĆ!!!
Mąż i Monia śmieją się.
Lecz mi naprawdę nie jest do śmiechu.
JA NAPRAWDĘ NIE POTRAFIĘ NURKOWAĆ!
– Ala, nabierz powietrza, ale nie wyciskaj go niejako przez oczy, czy nie wpychaj w policzki.. skieruj powietrze w dół brzucha.. pomóż Ani wyjść.. a gdy zacznie brakować ci powietrza powoli, bardzo powoli wypuszczaj powietrze.. bo jeśli za szybko wypuścisz powietrze, malutka cofnie się w kanale rodnym..
To pomaga.
Zaczynam od tego miejsca panować nad falami.
Cały czas siedzę ze spuszczonymi z łóżka nogami, opartymi o jego dolną część, z pupą wiszącą nad tą niewinną przepaścią.
To najlepsza pozycja.
Wertykalna.
Lepszej nie zdołałam znaleźć.
Fale uderzają z olbrzymią prędkością.
Za mało chwil na odpoczynek.
Zamazuje się więc świat dokoła.
Wszystko i wszyscy wkoło przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.
Jestem tylko ja, ból i oddech.
Wpijam mocno paznokcie w podkolanniki (?) zapierając się i stamtąd czerpiąc siłę do powolnego wdechu i wydechu.
Nagle dociera do mnie głos Moniki:
– Mogę ci przebić pęcherz jeśli chcesz..
Kiwam głową na „nie”.
Nie chcę.
– Jeśli zmienisz zdanie, to daj mi znać..
Mijają kolejne przypływy i odpływy..
– Mogę przebić ci pęcherz jeśli chcesz.. przyspieszy to znacznie akcję porodową..
Zaczynam się zastanawiać, czy nie warto skorzystać z tej oferty.
Małej już nic nie będzie grozić..
– Czy to niczym nie grozi? – pytam tylko dla formalności.
– Nie – uśmiecha się Monika. – Chcesz abym przebiła pęcherz?
Kiwam głową na „tak”.
Unosi mi więc nogi do góry na te przeklęte podkolanniki.
Nie znoszę tej pozycji, ale wiem że to tylko krótka chwila.
Między skurczami.
Ułamek sekundy.
I pyk.
Czuję ciepło spływające po udach.
Przyjemne uczucie.
Rozluźniające wręcz.
– Ok, już po wszystkim. – szepcze Monika. – Zostajemy w tej pozycji? – pyta.
– Absolutnie nie! – zaprzeczam i wraz z mężem ściągają mnie powoli z tego ginekologicznego „samolotu”.
Kolejne fale.
A ja zaczynam spływać potem.
Wysiłek jest spory – oddech i wnętrze.
Wszystko z resztą ucieka do środka.
Mnie już dawno nie ma obok męża.
Nie ma mnie na tamtej sali.
Jestem gdzieś daleko.
W pustce.
Bez myśli.
Bez analiz.
Bez niczego poza wdechem..
I wydechem..
A potem – kierunkiem między organami w ciele..
Mijam serce, płuca, żołądek..
– Ala, czy chcesz przyspieszyć poród? – znowu wydobywa mnie z tego hipnotycznego trwania w Tu-i-Teraz.
Nie rozumiem.
Jakie przyspieszanie?
Patrzę jej w oczy.
Są zatroskane.
– Masz ostrą rąbankę. Widzę że się cholernie męczysz, a to może jeszcze potrwać. Jest tymczasem sposób by to przyspieszyć. By pomóc dziecku szybciej ułożyć się prawidłowo w kanale. Ale ten sposób jest związany z większym bólem. Za to potrwa to tylko kilka skurczy i już po chwili będziesz tulić w ramionach córcię. Chcesz?
Nadal nie pojmuję słów ani ich znaczenia.
Ze swoją propozycją będzie musiała do mnie powrócić jeszcze kilka razy.
Aż zaskoczę.
– Na czym polega ten sposób? – w końcu wyduszam z siebie pytanie.
– Położę cię na boku..
O, nie!
Leżeć?!
Kiedy mi tak dobrze!
Wygodnie!
Ja się już przyzwyczaiłam!
Wiem jak działać!
Ale kiedy kolejny skurcz słabnie, zaczynam zmieniać zdanie.
„Może warto wycierpieć? To w końcu tylko KILKA skurczy!”
Słowo „KILKA” staje się od tej pory dla mnie słowem-klucz.
Pragnę już finału.
Jestem zmęczona.
– Ok. – wysapuję już tylko w formie odpowiedzi.
Mąż z Moniką silą się by położyć mnie na plecy, a potem odwrócić na bok.
Gdy w końcu chwytam się jednego już tylko podkolannika – chcę zrezygnować.
Źle mi się leży.
Źle mi się zapiera.
Źle mi się tak trzyma!
Nie mam już tego swojego punktu potrzebnego mi do nabrania tej olbrzymiej ilości powietrza..
Lecz jest już za późno.
Skurcz chwyta na całego.
A ja muszę uczyć się wszystkiego na nowo.
Gubię oddech.
Dwukrotnie.
Wypuszczam zaś tylko krzyk.
Boli bardziej.
Mocniej.
Intensywniej.
Całe ciało walczy.
Lecz sił coraz mniej.
Liczę skurcze.
Jeden..
Dwa..
Trzy..
Cztery..
Pięć..
„Cholera! Kiedy odwróci mnie z powrotem!? To miało być tylko KILKA skurczy!!!”
Błagalnym wzrokiem przechwytuję spojrzenie Moniki i cedzę tylko krótszą wersję pytania:
– KIEDY?!
Jej ciepły uśmiech i wzruszenie ramion doprowadzają mnie do furii.
Jak to – NIE WIE?!
Miało być KILKA SKURCZY i po wszystkim!!!
Mija wieczność.
W końcu padają upragnione słowa wskazujące nam chwilę do powrotu.
Do pozycji którą znam.
I wręcz kocham.
Mija kolejna wieczność.
Znowu siedzę.
Wchodzi lekarz.
Panuje dziwne zamieszanie.
A ja znowu uczę się na nowo zapierania.
Wdechów.
I wydechów.
Nagle dociera do mnie znaczenie tego, co dzieje się na zewnątrz mnie.
Mąż podniecony aż krzyknął.
Chwyta mnie ponownie (nie do wiary, nie miałam świadomości że mnie trzyma) za rękę i szepcze do ucha: „Jesteś bardzo dzielna.. jeszcze tylko krótka chwila i urodzisz! Dasz radę! Wierzę w ciebie!”.
Tak, to mi dodaje skrzydeł.
Nagle słyszę męski głos.
Muszę się wysilić by wychwycić źródło dźwięku.
Stoi tyłem do okna i podpiera parapet.
Ręce założone.
Postawa zamknięta.
Oczekująca wypełnienia rozkazu.
Cofam taśmę w pamięci.
I słyszę:
– Nacinamy! Nacinamy!
NIE!
Chcę krzyknąć, lecz umysł nie współgra z moimi ustami.
A chwilę później wszystko upada.
Moja siła walki, samozaparcie..
„Mam to gdzieś. Niech robią co chcą”.
– Nie, panie doktorze, nie natnę.
Wynurzam się ponownie na powierzchnię.
Co? Kto to mówi?
Monika..
– Nie wykonam nacięcia, ponieważ ta pacjentka bardzo ciężko pracowała przez ostatnie tygodnie z urządzeniem EPINO i nie pozwolę by jej wysiłek poszedł na marne. Chcę jej dać szansę.
Jestem zaskoczona.
Spodziewałam się ślepo wykonanej komendy..
A tu taka miła niespodzianka..
Czuję ulgę..
A chwilę potem – palący ból – nijak oczywiście mający się do samego skurczu.
– Wiem, wiem.. jestem wredna.. wiem, że to boli.. ale uwierz mi, to dla twojego dobra..
Masuje.
A chwilę później ja zmagam się z samym skurczem.
– O, nie! – wątpiące słowa nie uderzają mnie pewnością. – Ala, tak nie może być. Jeśli chcesz abym chroniła ci krocze, musisz mi położyć nogi wyżej. Przykro mi.
Poddaję się.
Nogi wędrują do góry.
Skurcz bardziej bolesny.
Dłuższy.
Wyciągnięty w nieskończoność otchłani.
Podniecony krzyk męża ponownie wybija mnie z orbity.
– Chcesz poczuć jej główkę..? – pyta Monika.
„Co?! To JUŻ?!”
Macam.
Cudna, cieplutka czuprynka.
Lecz nie nakręca mnie to tak, jak czytałam w książkach.
Zbliża się bowiem kolejny skurcz, a ja ręce muszę mieć w innych miejscach, nie na jej główce.
Nabieram powietrza.
Duuuuużo powietrza.
I schodzę w otchłań.
Czując olbrzymie parcie.
Już nie ból.
I wtedy znowu dobiega do mnie głos Moniki:
– No pięknie, Aniu! Ja tu mam chronić twoją mamę, a ty mi tu z rączką wyskakujesz?
Śmiech męża.
Zdumienie Moniki.
I nagle..
Plum!
Dłonie pewnej położnej z ledwością zdołały złapać oślizgłe ciałko córeczki.
Jej krzyk oznajmia, że podróż właśnie dobiegła swego szczęśliwego końca.
Wędruje do mnie.
Na brzuch.
Czuję cudowne ciepło jej kruchego, mokrego od krwi i wody, ciałka.
I rozkoszną ulgę.
Zero parcia.
Zero bólu.
Zero nacięcia.
Zero pęknięcia.
Kątem oka wychwytuję jednak nożyczki przekazane w ręce męża.
Jego pochylone ciało.
I..
Ciach!
– Dlaczego już ją odpępniliście..? Przecież wiesz, że.. – nie dokańczam.
– I tak już prawie nie tętniła.. – uspokaja mnie Monika.
Macham już na to wszystko ręką.
Mam wszystko w nosie.
Bo mam JĄ!
Wreszcie!
Wybucha olbrzymia dawka mojej oksytocyny.
Jestem jak na chaju.
Radość, szczęście, miłość, odurzenie, euforia – wszystko miesza się w moich żyłach, płynąc niemal pod prąd z ogromną dawką energetycznej fali.
Niech się Red Bull schowa!
Ja gotowa jestem zdobyć każdy szczyt!
Urodziłam sama!
I błogosławiłam cały ten ból, choć nie był przyjemny na samym finiszu.
Żadnych dopalaczy.
Żadnych znieczuleń.
Sama, czysta natura.
I ja – 35-letnia matka.
Pokonałam wszystkie mity!
O porodzie naturalnym po cesarskim cięciu niemal równe 2 lata po operacji.
O wieku już nie takim młodym.
O szpitalu tylko największym, najlepszym, najnowocześniejszym.
O własnych lękach, potworach.
Nie dałam się!
Nie wmanewrowałam się w psychozę lękową.
Ani w obowiązkowość łykania leków, witamin i innych przepisanych przez lekarkę dopalaczy.
Ani w zbyt częste badania USG.
Ani w badania genetyczne.
Ani w to, że na cholerę mi plan porodu.
Wygrałam!
Pokonałam wszystkie przeszkody!
Tymczasem zaczynam wracać z odległej galaktyki.
Jest sala.
Jest łóżko.
Jest mąż.
Jest Monika.
I jest.. lekarz:
– Proszę to koniecznie naciąć! – krzyczy podbiegając do moich ciągle rozłożonych nóg i Moniki przemywającej moje obolałe, choć szczęśliwe, ciało.
– Ale co panie doktorze?
– No to! – wskazuje paluchem na moje krocze i okolice.
– Nie. Wolałabym tego nie robić, panie doktorze. Pamięta pan historię pani X? Skarży szpital na to, że pan kazał ją naciąć i teraz musi mieć operację plastyczną robioną.
– Oj tam, oj tam! Ja tu widzę konieczność nacięcia. To tak nie może zostać!
Wychodzi oburzony.
– Ala, nie zgadzaj się! – syczy do mnie. – Mów mu, że to się wchłonie!
Kiwam głową, bo domyślam się o czym mówią. Ot, taki guzek powstał mi kilka lat temu, lecz badany przez kilku lekarzy uznany został za twór zupełnie nieszkodliwy.
Lekarz znowu niczym burza wpada do Sali i znowu burczy, że on chce by to naciąć.
Kręcimy głową na NIE już we dwie.
– To się wchłonie – mówię cichutko (bo tylko na tyle pozwalają mi siły)
– Ja to odbarczę to zobaczymy czy trzeba naciąć.. – znajduje kompromis Monika i bierze strzykawkę.
Wkłuwa się, a ja nic nie czuję.
Pokazuje zawartość do góry.
– O widzi pan?! To tylko płyn surowiczy!
Lekarz znowu przegrywa.
Wkurw zaczyna przeskakiwać mu po policzkach.
Żądny krwi, czy władzy której został tu pozbawiony?
Pewnie jedno i drugie, bo gdy tylko mąż i Monika wychodzą z córeczką na chwil dosłownie parę, ten podchodzi do mnie ostentacyjnie i gwałtownie, bez uprzedzenia, bez pytania, wkłada mi swoją łapę w moje piekące i obolałe krocze.
– Auułaaaa!!! – krzyczę mając ochotę napluć mu w twarz.
– No co?! – odgryza mi się lekarz. – Zbadać muszę!
– Ale TO BOLI! – nadal podtrzymuję krzyk.
Wpada Monika.
On się wycofuje.
I opuszcza wreszcie salę.
Więcej, oprócz jednego, przelotnego obchodu, go już nie zobaczę.
Uff!
Mnie w końcu każą zejść z łóżka, usiąść na wózku i przewożą mnie do sali pełnej innych kobiet, ich dzieci i.. odwiedzających.
Uświadamiam sobie, że oni wszyscy słuchali jak rodzę.
Wstyd jednak ucieka naprędce, bo podają mi z powrotem córcię.
Tulę z rozkoszą.
Przystawiam do piersi.
Ssie tak pięknie.
A ja, ciągle na tym rozkosznym, naturalnym, oksytocynowym chaju, utwierdzam się coraz mocniej w przekonaniu, że mogłabym rodzić jeszcze wiele dzieci.
Oraz że było to piękne, transcendentalne, wyjątkowe, duchowe przeżycie, jakiego wręcz nie spodziewałam się w najśmielszych oczekiwaniach i snach!
I w ten oto sposób, leżąc z lodem pomiędzy udami i córcią przy piersi, mężem czule całującym moją dłoń i uśmiechniętą położną obok – doszłam do wniosku, że ten cudowny poród na zawsze pozostanie już w mojej pamięci, stając się jednocześnie najpotężniejszym filarem mojej wewnętrznej Siły. I to na długie, przyszłe lata. Niepokonana, mocniejsza i piękniejsza w głębi, radośnie pocałowałam córeczkę i pomyślałam jedno: „Dla takich właśnie chwil naprawdę warto żyć!”.
Alicja
Niesamowity opis… Wspaniale oddaje sytuację. Czytając czułam się, jakbym była tuż obok. Wręcz odczuwałam emocje autorki. Przeżywałam wszystko razem z nią. Gratuluję siły ducha i wspaniałego porodu!
Który to szpital? Ktora połozna?
Popłakałam się. Chciałabym, żeby takie doświadczenie było także moim udziałem za kilka miesięcy ☺