Tag Archive | Foley

Historia VBAC z Nowej Zelandii

Opowieść o cierpliwym oczekiwaniu, potrzebnej indukcji, o godnym naśladowania wsparciu położnych i o tym, że doświadczenie cięcia cesarskiego, nawet niechcianego, może nas rozwinąć i ubogacić nasze przeżywanie kolejnych porodów. Oto historia Anny, która urodziła VBAC w Nowej Zelandii:

1024px-Flag_of_New_Zealand.svg

Chciałabym opowiedzieć o moim porodzie naturalnym. Mimo że upłynęło już ponad 7 miesięcy, nadal uwielbiam go wspominać. Rodziłam w Nowej Zelandii. Nie usłyszałam od nikogo ani jednego złego słowa na temat VBAC, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że personel szpitala był jeszcze bardziej przyjaźniejszy, gdy dowiadywał się, że próbuję VBAC.

Zaszłam w ciążę 11 miesięcy po moim pierwszym porodzie, który zakończył się cesarskim cięciem. W Nowej Zelandii ciążę bez komplikacji prowadzi położna, którą kobieta sobie sama wybiera. Znalazłam więc położną, której wartości i filozofia podejścia do porodu mi odpowiadały i mogłam być pewna, że nie będzie dążyć do żadnych interwencji medycznych, o ile nie jest to konieczne. Termin miałam na 4 marca 2018.

12 marca – tydzień po terminie – miałam umówioną wizytę w szpitalu. Podczas wizyty rozmawiałam z panią doktor o tym, jakich procedur mogę się spodziewać przy wywoływaniu porodu biorąc pod uwagę, że będę próbowała VBAC, umówiłam się na termin (wybrałam ostatni z możliwych, aby dać sobie jak najdłuższy czas na rozpoczęcie akcji porodowej samoistnie), studentka asystująca pani doktor sprawdziła tętno dziecka i to było wszystko.

W ciągu 42 tygodnia ciąży moja położna zrobiła mi dwa masaże szyjki macicy, jednakże nie wpłynęło to na rozpoczęcie akcji porodowej.

18 marca – dokładnie ostatni dzień 42 tygodnia – zgłosiłam się do szpitala na wywołanie porodu. Po przyjściu zostałam podłączona pod KTG (KTG miałam robione przez cały czas pobytu w szpitalu, co około 6 godzin). Około godziny 13 założono mi cewnik Foyleya. Po dwóch godzinach zaczęłam odczuwać skurcze, które w krótkim czasie stały się prawie regularne, co 7 minut i coraz bardziej bolesne. Niestety około godziny 18 całkowicie ustały.

19 marca – około 3 nad ranem wypadł mi cewnik. Nie czułam skurczy (choć KTG pokazywało, że jakieś skurcze mam) i nic ze mną nie robiono z powodu braku personelu. Dopiero o godzinie 18 przebito mi pęcherz płodowy. Miałam lekko zielonkawe wody i pani doktor stwierdziła, żeby lepiej nie czekać czy akcja porodowa się rozpocznie, lecz od razu podłączyć oksytoksynę. Zostałam podłączona pod kroplówkę z oksytoksyną o 19.15. Od tej pory miałam też już cały czas KTG. Poprosiłam o bezprzewodowe, bo chciałam mieć swobodę ruchów, zapomniałam jednak, że będę przecież uwiązana do kroplówki. Z początku przeszkadzało mi to, jednakże bardzo szybko zaczęłam wsłuchiwać się w moje ciało i zapomniałam o wszelkich niedogodnościach.

Na początku siedziałam na brzegu łóżka i rozmawiałam ze szpitalną położną (zgodnie ze szpitalną procedurą, przy podawaniu oksytoksyny musi ktoś przy mnie cały czas być). Przy pierwszych boleśniejszych skurczach zeskakiwałam z łóżka i kołysałam biodrami. Powoli bóle stawały się coraz potężniejsze. O godzinie 22 były już bardzo silne i bolesne, siedzenie było już nie do wytrzymania, więc stałam cały czas, a na skurczach zniżałam się tak, jak bym miała usiąść w powietrzu, opierając się o męża. O godzinie 22.30 miałam badanie, rozwarcie dopiero było 3-4 cm, ale główka dziecka była już bardzo nisko. O godzinie 23.30 przyjechała moja położna, która prowadziła moją ciążę. Ledwo zwróciłam na nią uwagę, takie miałam już bóle, ale sama jej obecność (a także studentki, która odbywała u niej praktykę), bardzo mi pomogła. Położna i studentka były cudowne. Nie mówiły mi co mam robić, oprócz sugerowania pójścia do toalety i sugerowania wody do picia, po prostu mi towarzyszyły. Bezprzewodowe KTG nie działało najlepiej i na skurczach się zsuwało. Podczas gdy ja się ruszałam, kucałam, a czasami nawet klękałam na podłodze, one klękały a nawet kładły się na ziemi, po to, aby przytrzymać KTG na moim brzuchu.

Trwałam w tym moim bólu, krzycząc na skurczach ile sił w płucach, ale ani razu nie pomyślałam o czymś takim jak środki przeciwbólowe. Położna raz zaproponowała mi gaz, ale wzięłam jeden wdech i odrzuciłam go, nie wiem nawet dlaczego, ale widocznie mój organizm tak chciał. Miałam ze sobą spakowane w walizce aparaty TENS, które można przyczepić do pleców i swoimi drganiami podobno rozpraszają ból, ale zapomniałam o nich kompletnie i nie użyłam ich w ogóle. Byłam w swoim własnym świecie. Około godziny 2 w nocy przyszły trzy bardzo, ale to bardzo, bolesne skurcze, takie, że myślałam, że mi brzuch rozsadzą, czułam je nie tylko tak jak do tej pory u dołu brzucha, ale i u góry pod żebrami. Na trzecim skurczu zeszłam na klęk, czułam, że muszę być blisko podłogi, że muszę dotknąć pośladkami podłogę i… wstąpiła we mnie nadzieja. Pamiętałam z warsztatów aktywnego rodzenia, że niektóre kobiety mają taką potrzebę bycia blisko ziemi, taki pierwotny instynkt pojawiający się tuż przed wypchnięciem dziecka na zewnątrz… Moja położna pewnie też zobaczyła, że czuję te skurcze inaczej i zaproponowała, że mnie zbada. Powiedziała mi także, że przyjdzie do sali lekarz i zaproponuje, aby przyczepić do główki dziecka urządzenie mierzące rytm serca. To dlatego, że KTG ciągle obsuwało się na skurczach i nie było ciągłości pomiaru. Miałam się zastanowić czy chcę, aby to było przyczepione, ona jest spokojna o dziecko i jeżeli nie chcę, to mogę odmówić. Było to zgodne z naszą umową, że o wszelkich możliwych interwencjach będzie mnie informować wcześniej (o ile to możliwe), abym miała chwilę do namysłu i przygotowania się do tego, co ma nastąpić.

Wdrapałam się na łóżko, położna mnie zbadała, że jest już hip hurra 10 cm rozwarcia, a główka dziecka jest bardzo nisko, właściwie już ją widać. W tym samym czasie przyszedł lekarz, powiedział mi o tym urządzeniu do przyczepienia do główki dziecka, zapewnił także, że nie wiąże się z tym żadne ryzyko, więc się zgodziłam. Położna powiedziała mi, że jeżeli czuję potrzebę parcia na skurczach to mogę już przeć. Zaczęłam robić coś, co myślałam, że jest parciem, wtedy doktor powiedział, abym ten krzyk na skurczu skierowała do środka, bo tracę tak energię. Założył to coś na główkę dziecka, przekręciłam się z pleców do klęku i odwróciłam tyłem i chwyciłam za oparcie łóżka i na skurczach nadal robiłam coś, co mi się wydawało parciem. Miałam prawie cały czas zamknięte oczy, bardzo bolało, doktor zbliżył się do mojej głowy i powiedział powoli i wyraźnie, tak jak się mówi do małego dziecka, że urządzenie jest założone, teraz moja położna nauczy mnie jak oddychać, aby efektywnie przeć i że wszystko jest na dobrej drodze.

Powoli przestawałam czuć bóle (później dowiedziałam się, że zmniejszono mi oksytoksynę). Jednak położna i studentka mówiły mi, że dziecko już prawie wychodzi i żebym parła jeszcze raz, że bardzo ładnie mi idzie, mój mąż obejmował mnie, twarzą prawie, że przytulał się do mojej twarzy i też mi mówił wciąż, że bardzo ładnie, że daję radę. Bardzo mnie to budowało, aczkolwiek dziwne było, że dziecko jest niby tuż tuż, bardzo ładnie, ale jeszcze muszę przeć. Studentka powiedziała mi, że mogę ręką dotknąć główkę dziecka, delikatnie wyciągnęłam rękę dotknęłam coś i studentka powiedziała, że to główka to włosy. Och, teraz to się przestraszyłam. Pomyślałam, że dziecko zaraz utknie i się udusi, nie pamiętałam o tym, że przecież można rozciąć krocze, użyć narzędzi itd, myślałam tylko o tym, że jak nie wyprę dziecka to umrze na wpół na zewnątrz na wpół w środku. Ta dziwna myśl dodała mi niesamowitej motywacji, bo, mimo że już bóli nie czułam, skurczy nie czułam, szukałam w sobie właściwy moment i w tym momencie parłam. I jeszcze raz i jeszcze raz. To była jakbym zagadka taka „na myślenie”, musiałam się skoncentrować i przeć wtedy, kiedy wydawało mi się, że teraz jest dobrze i teraz trzeba przeć. I miałam zakodowane w głowie, że to jest ostatnia i najważniejsza rzecz, którą muszę teraz zrobić, muszę tą ostatnią rzecz zrobić… wyprzeć dziecko, wyprzeć dziecko…Położna powiedziała, że na koniec poczuję pieczenie i to znaczy, że już dziecko się przedostaje. W końcu pieczenie przyszło, aż się wstrzymałam, odczekałam chwilę i poczułam, że coś się mi w brzuchu przewraca i… zrobiłam jeszcze jedno parcie i dziecko wyskoczyło!!! Wydawało mi się, że moje parcie trwało pięć minut, a tymczasem okazało się, że faza parcia trwała całą godzinę.

Od razu dostałam córeczkę do rąk. Klęczałam cały czas twarzą w stronę podniesionej połowy łózka i trzymałam małą istotkę całą w mazi i śmiałam się razem z mężem. Po długiej chwili odważyłam się ją pocałować, bardzo delikatnie, w czółko i poczułam się niesamowicie szczęśliwa.

Położna „majstrowała” przy mnie jeszcze z godzinę: dostałam zastrzyk na urodzenie łożyska, potem położna pokazywała studentce, że mam jedno malutkie rozdarcie i zastanawiały się czy opłaca się to zszywać czy nie. A ja leżąc już na plecach cały czas trzymałam moją malutką istotkę w ramionach. Gdy już wszystko zostało przy mnie zrobione, studentka wzięła ode mnie małą, aby ją zważyć, zmierzyć i wytrzeć, a ja mogłam pójść pod prysznic. Jeszcze gdy byłam pod prysznicem, mąż dostał już ubraną w pampersa małą do kangurowania. Potem ubraliśmy małą, mąż przyniósł fotelik samochodowy i byliśmy gotowi do przejazdu do szpitala, w którym mogłam zostać przez dwa dni po porodzie (to tutaj normalna procedura, że jeżeli poród przebiega bez komplikacji, to nie zostaje się w szpitalu głównym tylko jedzie się samemu do szpitala będącego odpowiednikiem izby porodowej).

Jeszcze przez kilka tygodni po porodzie byłam w euforii (zresztą nawet teraz, osiem miesięcy później jestem wciąż podekscytowana, gdy piszę te słowa). Codziennie, najczęściej podczas karmienia małej, myślami wracałam do porodu, miałam wielką ochotę ciągle o tym rozmawiać. Zrozumiałam także, że poprzednia cesarka sprawiła, że tym razem byłam o wiele lepiej przygotowana mentalnie. Wprawdzie nadal nie wiedziałam jak tak naprawdę poród wygląda, jak wyglądają naprawdę bolesne skurcze i co dzieje się potem, jednak teraz wiedziałam, czego chcę. Bardzo chciałam przeżyć cały normalny proces rodzenia swojego dziecka. Dla większości kobiet, które znam, poród to ból a nawet koszmar, przez który trzeba po prostu przejść. Natomiast dla mnie poród, naturalny poród, przez to, że taki wymarzony i wyczekany, stał się pięknym przeżyciem. Cieszę się, że mogłam tego uczucia zaznać w swoim życiu.

Poród z delicjami (Kraków)

Pod koniec ciąży cierpliwość przyszłych rodziców testowana jest nie rzadko bardzo mocno. Syn Madzi, Michaś, kazał czekać na siebie aż do 17 dnia po terminie porodu!!! Ale było warto – zaufać i wykazać się cierpliwością:) Oto ich historia porodowa:

8 grudnia 2017 roku urodził się, cudownie i nareszcie, nasz kochany Synek Michałek, który jest naszym trzecim dzieckiem. Chciałabym dziś opowiedzieć Wam o naszym niezwykłym – bo też niezwykle długim – oczekiwaniu, przez które poprowadził nas Pan Bóg i doprowadził nas aż do bardzo szczęśliwego i najlepszego na świecie finału. Być może i ta opowieść wyjdzie też niezwykle długa, ale mam nadzieję że dotrwacie jakoś do końca, tak jak i my dotrwaliśmy 🙂

Zanim na dobre zaczniemy, jeszcze małe słówko o moich dwóch poprzednich porodach. Naszą pierwszą córkę Hanię urodziłam w 2012 roku przez planowe cięcie cesarskie, do którego wskazaniem był stan zdrowia Haneczki – jeszcze w ciąży wykryto u niej na usg dużą torbiel limfatyczną na klatce piersiowej i było jasne, że „wyjęcie” przez cięcie będzie dla niej najlepszą i najbezpieczniejszą drogą narodzin. Racjonalnie przyjęłam to jako rzeczywiście najlepsze rozwiązanie, chociaż gdzieś w sercu miałam duży żal, że już przy pierwszym dziecku nie będzie mi dane doznać cudu naturalnego porodu. Samo cięcie, w 39. tc, przebiegło dobrze, ale ja po nim dosyć długo i powoli dochodziłam do siebie, a początkowy kontakt z moją córeczką był mocno zaburzony. Powiedziałam sobie wtedy: „Nigdy więcej cięcia” ;), marząc bardzo o tym, żeby następne dziecko móc urodzić już siłami natury – jeśli oczywiście zdrowotnie wszystko będzie z nami OK. No i niecałe 3 lata później, w lipcu 2015 roku, moje marzenie się cudownie spełniło – urodziłam naturalnie naszą drugą córeczkę Blankę. Nerwów mieliśmy przy tym co niemiara, bo Blanka nieźle się zasiedziała i zaczęła się rodzić dopiero 14 dni po terminie, ale szczęśliwie personel w szpitalu (Rydygiera w Krakowie) bardzo nam sprzyjał, pozwolił nam czekać i wszystko zakończyło się bardzo dobrze. Jest to zresztą temat na osobną historię, którą mam nadzieję, że kiedyś jeszcze opiszę… Ale póki co przejdźmy już do aktualnej, tegorocznej opowieści. 🙂
Na początek, żeby nie pogubić się w całej tej historii, małe wprowadzenie i przedstawienie najważniejszych bohaterów:
Michałek – Wyczekiwany Syn
Madzia – Matka Oczekująca (po jednym porodzie cc i po jednym sn)
Waldi – Ojciec Oczekujący
Hania i Blanka – Siostry Oczekujące
Termin Porodu – cichy sprawca całego zamieszania, wyliczony na 21 listopada, którym pod koniec ciąży wszyscy się zaczynają bardzo interesować
Stan po Cięciu – element w mojej „historii położniczej”, dzięki któremu mam zapewnione „wyjątkowe” traktowanie, zwłaszcza szykując się do porodu siłami natury (sn)
Kłykciny kończyste – coś, co zaobserwowała u mnie gdzieś w połowie ciąży moja dr prowadząca; małe brodawki, które mogą być niestety wskazaniem do cięcia; miałam przez to trochę zamieszania pod koniec ciąży, ale na szczęście udało mi się je przeleczyć (żelem o nazwie Undofen) i dostałam od lekarzy zielone światło na poród sn.
Rydygier – szpital naprzeciwko naszego domu, w którym urodziła się Blanka i w którym teraz też chcieliśmy rodzić
Legendarny Remont – coś, na co już od wielu lat oczekiwali pracownicy i pacjenci oddziału ginekologiczno-położniczego w Rydygierze, a co w końcu zaczęło się realizować dokładnie w połowie listopada, przez co oddział został przeniesiony i drastycznie zmniejszony
Żeromski – szpital w Nowej Hucie, w którym ostatecznie urodził się Michaś
Babcia Ela krakowska – Super Babcia z Krakowa, Mama Waldiego
Babcia Ela zambrowska – Super Babcia z Zambrowa, Mama Madzi
Doktor Dziadek – lekarz z oddziału patologii ciąży w Żeromskim, który podejmował kluczowe decyzje (swą ksywę zawdzięcza białym włosom i równie białej brodzie)
Moje współlokatorki z sali na patologii ciąży:
Martyna – mama również „przeterminowana”, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Polę
Ania L. – mama trochę przed terminem, na patologii z powodu nadciśnienia, oczekująca na swoje pierwsze dziecko – córeczkę Rosę Marię
Ania D. – mama „przeterminowana”, oczekująca na swoje trzecie dziecko – synka Piotrusia
Położne porodowe:
Pani Bogusia – położna pierwszego etapu (do 19)
Pani Halina – położna drugiego etapu (od 19 do 20 :))
Uff, no to bohaterów już mamy, czas wreszcie na jakąś akcję 🙂
Generalnie w tej ciąży miałam wielką nadzieję na to, że zakończy się ona rzeczywiście w tym mniej-więcej wyznaczonym terminie, żebym nie musiała znowu, jak było przy Blanci, przez 2-3 tygodnie chodzić na ktg do szpitala, i żebym nie musiała znowu kłaść się na patologię ciąży. Bardzo marzyłam o tym, żeby akcja rozpoczęła się w domu, i żebym przyjechała (albo przyszła :)) do szpitala już na samą końcówkę porodu. Bardzo chciałam urodzić jeszcze w listopadzie i nawet nie dopuszczałam do siebie myśli, że Michałek mógłby urodzić się w grudniu – no bo w grudniu to jakoś tak bez sensu, za blisko Świąt, i w ogóle (chociaż znowu historia z Blanką, która przesiedziała sobie dwa tygodnie dłużej, niż chciały wszelkie terminy, powinna była przygotować nas na takie lub podobne opóźnienie). Bardzo chciałam urodzić w Rydygierze, którego mamy 5 minut od domu i który bardzo dobrze wspominam z czasu narodzin Blanci – przez całą ciążę nawet nie brałam pod uwagę żadnego innego szpitala. Bardzo chciałam… ale Pan Bóg widać chciał inaczej.
W 39. tygodniu ciąży zgłosiłam się na pierwsze ktg do Rydygiera, mając nadzieję, że pojawię się tam może jeszcze ze 2-3 razy, a potem już będzie poród. Po dwóch tygodniach chodzenia na ktg co 3-4 dni, na wizycie w 41. tygodniu ciąży dostałam „w końcu” skierowanie do szpitala. Powiedziano mi wtedy też, że z racji remontu i bardzo ograniczonej ilości miejsc przyjmują tylko bardzo pilne przypadki lub kobiety z bardzo zaawansowaną akcją porodową i nie mogą zagwarantować, że przyjmą mnie, jeśli przyjdę tak po prostu – do przyjęcia na oddział z powodu bycia „po terminie”. Dowiedziałam się wtedy również, że jeśli by akurat było miejsce i mnie przyjęli, to na pewno nie pozwoliliby mi czekać w szpitalu na rozpoczęcie akcji (jak było przy Blanci), tylko że od razu miałabym indukcję porodu – no bo mało łóżek i trzeba zwolnić miejsce dla innych…
Postanowiliśmy z Waldim, że damy sobie i Michałkowi jeszcze trochę czasu i że poczekamy ze zgłoszeniem się na oddział do końca tygodnia (skierowanie dostałam we wtorek, 28 listopada) – jeśli oczywiście akcja nie zacznie się sama, o czym niezmiennie marzyłam. Każdego dnia budziłam się z nadzieją, że to może już, że to może dziś się stanie… ale nie – Michałek zdecydowanie miał swoje zdanie i swój pomysł. W tym czasie bardzo towarzyszyła mi modlitwa: codziennie sięgałam po uroczy „Modlitewnik dla oczekujących dziecka”, pełen pięknych i podnoszących na duchu modlitw dla matek (i ojców :)); modliłam się do św. Ignacego, o dobry poród; co jakiś czas wracałam również w sercu do modlitwy „Jezu, Ty się tym zajmij”, która jakoś szczególnie dodawała mi otuchy. Modliła się również za nas cała nasza wspólnota, rodzina, przyjaciele…
Ustaliliśmy z Mężem, że jeśli nic się nie zadzieje do piątku, 1 grudnia, to wtedy już zgłaszamy się na oddział. Jako że nie zadziało się nic, mimo naszych usilnych starań („3S”, itp.:)) to w piątek rano wzięliśmy walizeczkę i podreptaliśmy sobie z brzuszkowym Michałkiem do „swoich” w Rydygierze, a tam… „swoi” go nie przyjęli – okazało się, że na oddziale w tym dniu zupełnie nie ma miejsc i raczej nie zanosi się na to, żeby sytuacja miała się przez weekend zmienić. Dla przyzwoitości i spokoju personelu (i mojego!) zrobiono mi jeszcze ktg i usg, na których oczywiście wszystko było dobrze, i zalecono pilne zgłoszenie się do jakiegoś innego szpitala (podobnie zresztą jak dwóm innym brzuszkowym mamom, które również chciały się tego dnia przyjąć). Podreptaliśmy więc sobie z powrotem spacerkiem do domku… i postanowiliśmy zaczekać z przyjęciem jeszcze jeden dzień. 
Oczywiście ten jeden dzień nic nie zmienił w kwestii akcji porodowej, bo Michaś miał swoją własną koncepcję terminu porodu (chociaż było już, według kalendarza, 41+3, i chociaż ciągle jeszcze miałam nadzieję, heh). Dlatego też w sobotę, 2 grudnia, pojechaliśmy już pokornie do Żeromskiego, oddając to całkowicie w ręce Boga, i zdając się na mądrość i rozsądek tamtejszego personelu – był to bowiem dla nas szpital zupełnie nieznany, a wręcz kojarzący się niezbyt przyjaźnie wobec opcji vbac (gdy przed porodem Blanki robiłam rozeznanie w krakowskich szpitalach, to tam otwarcie powiedziano mi, że nie lubią takich przypadków i że od razu by mnie kierowali na cięcie).
Procedura przyjęcia toczyła się oczywiście bardzo powoli, ale jednak, wbrew powyższym obawom, już na samym początku dostałam światełko nadziei co do tego, jak potoczą się nasze dalsze losy w tym szpitalu – badająca mnie pani doktor powiedziała, że póki co wszystko z nami jest ok i że w takim razie możemy spokojnie czekać na rozpoczęcie akcji, bez pośpiechu (poza tym właśnie rozpoczynał się weekend, czyli czas w szpitalu, kiedy bez wyraźnej potrzeby i konieczności nie podejmuje się raczej znaczących decyzji). Uspokojeni tymi słowami, trafiliśmy w końcu na oddział patologii ciąży, nie przypuszczając nawet, że przyjdzie mi spędzić na nim jeszcze prawie cały tydzień… Pobyt na tym oddziale, którego sama nazwa raczej nie kojarzy się zbyt pozytywnie, okazał się dla mnie jednak czasem niezwykle dobrym i błogosławionym. Owszem, był grzyb na ścianach w łazience, była jedna toaleta na korytarzu na kilka sal, była szpitalna dieta-cud z ostatnim posiłkiem o 17 (!), ale za to w naszej 4-osobowej sali trafiła mi się najlepsza ekipa na świecie, z którą przez te kilka dni czułam się raz to jak na młodzieżowych koloniach, raz to jak na rekolekcjach. Mało tego – codziennie ok. 6 rano, podczas porannego ktg, przez ręce sympatycznego Ojca Cystersa przychodził do nas sam Pan Jezus, którego wszystkie przyjmowałyśmy. Parę razy również udało nam się wymknąć (w zależności od zmiany pielęgniarek, i oczywiście za ich zgodą :)) na wieczorne roraty w szpitalnej kaplicy. Z kolei nasze dziewczynki były w tych dniach pod wspaniałą opieką Babci Eli krakowskiej (i oczywiście Tatusia Waldiego) – więc wszystko było dobrze.
Po dość leniwym weekendzie przyszedł czas na decyzje. Na wtorkowym porannym obchodzie (w tym dniu kończył mi się właśnie 42. tydzień ciąży – czyli połowa 10. miesiąca :D) doktor Dziadek zawyrokował, że dajemy Michałkowi czas jeszcze do piątku, czyli do 8 grudnia – jeśli do tej pory chłopak nie zgłosi się sam, to będę mieć już wtedy delikatną indukcję porodu (przez balonik). Zgodziłam się z tym i nawet ucieszyłam, że mam przed sobą jakiś konkret, bo to przedłużające się czekanie wytworzyło we mnie jakieś takie wrażenie, że ta ciąża będzie trwała wiecznie i chyba nigdy się nie skończy… 😉
Dni od wtorku do piątku upłynęły nam w miarę spokojnie i pogodnie, nie licząc tego, że w noc poprzedzającą Mikołajki skład naszej sali zmniejszył się, stety-niestety, o połowę – Martyna i Ania L. poszły rodzić swoje córeczki, które przyszły na świat pod przemiłą datą 6 grudnia. Zostałyśmy wtedy z Anią D. już tylko we dwie, a i cały oddział jakoś tak opustoszał po weekendowym nawale ludzi – śmiałyśmy się momentami z Anią, że trochę to tak głupio, że my już tam tyle siedzimy, i że naprawdę wypadałoby w końcu urodzić… Ale nasi chłopcy zupełnie się tym naszym gadaniem nie przejmowali.
Chociaż… jeden chyba trochę zaczął się przejmować, bo w nocy z czwartku na piątek (7/8 grudnia) zaczęły mi się pojawiać jakieś pierwsze skurcze. Owszem, były raczej rzadkie (co ok. pół godziny) i niezbyt bolesne, ale jednak wyraźnie – były! Jeszcze w czwartek wieczorem napisałam do wszystkich bliskich osób maila z prośbą o modlitwę… której cudowne i potężne skutki miałam odczuć już następnego dnia.
Skurczową noc starałam się jakoś przespać, czując – jeszcze trochę nieśmiało, ale jednak – że na następny dzień będę potrzebować naprawdę dużo siły. No i w końcu nastał piątkowy poranek. Ojciec Cysters, przychodząc tradycyjnie z Panem Jezusem, pobłogosławił nas tego dnia szczególnie i zażartował sobie, że jak się któryś z chłopców dziś urodzi, w to Maryjne święto, to niechybny znak, że go sobie Maryja wybrała i że ma na księdza iść. 🙂 Potem przyszedł na obchód doktor Dziadek, któremu powiedziałam o nocnych skurczach, no ale jako że nic z nich jeszcze nie wynikło, to zaraz po obchodzie miałam stawić się na zapowiedzianą pre-indukcję. Około godziny 10 doktor Dziadek „zainstalował” mi (a zaraz później – Ani D.) balonik, zalecając jednocześnie, żeby teraz starać się jak najwięcej chodzić i spacerować – i generalnie być w pozycji pionowej ruchomej. 🙂 Ruszyłyśmy więc razem z Anią przemierzać kolejne kilometry po szpitalnym korytarzu, starając się jednocześnie czułymi słowami zachęcić naszych upartych chłopców do wyjścia. Ile jednak można tak chodzić? Jakoś po 11 położyłam się, żeby trochę odpocząć, postanawiając jednocześnie, że w kolejną rundkę ruszę dokładnie o 12 i wykorzystam ten „spacer” do odmówienia różańca – dokładnie w Godzinę Łaski, o której wiele osób mi wcześniej przypominało w związku ze świętem Niepokalanego Poczęcia. Zjadłam jogurt, odpoczęłam chwilę i tuż po 12 wyszłam z sali, z różańcem w jednej, a z kubkiem po jogurcie w drugiej ręce. „Traf” chciał, że akurat w tym momencie chwycił mnie mocniejszy skurcz, tak że aż przystanęłam na chwilę przy ścianie – i w takim stanie „przydybał” mnie doktor Dziadek, który niewiadomo skąd znalazł się nagle na korytarzu, ledwie parę kroków ode mnie.
– Co się dzieje? Czy Pani ma skurcze? – zapytał, dość zaaferowany.
– Hm, no tak, ale jeszcze nie bardzo częste, takie co 15-20 minut, i też nie bardzo mocne…
– Ale to w takim razie ruszamy już na porodówkę, musimy mieć Panią bardziej na oku!
– Ale Panie doktorze, czuję że to jeszcze trochę potrwa, to chyba za wcześnie…
– Nie ma mowy, idziemy.  Pani ma stan po cięciu, nie może sobie Pani tak tu sama chodzić, jak Pani ma skurcze. Proszę się spakować.
Zawróciłam do sali, lekko oszołomiona – w moim odczuciu naprawdę nie było jeszcze o co robić hałasu – ale zanim zdążyłam w ogóle zebrać myśli, już przyjechała położna z wózkiem na moje rzeczy, pomogła mi się spakować i, dając mi jeszcze chwilę na szybkie pożegnanie z Anią, przeprowadziła mnie na porodówkę.
Gdy znalazłam się w przeznaczonej dla mnie sali (zresztą, całkiem miłej i przytulnej), poczułam się zupełnie nie na miejscu – przecież to jeszcze może tyle potrwać! Po chwili jednak zobaczyłam na ścianie między oknami prosty, drewniany krzyż i powiedziałam wtedy w duchu, z lekka wyzywającym tonem: „No dobra! Skoro mnie już tu przywiedliście, to teraz poprowadźcie i dokończcie szczęśliwie to, co zaczęliście…” (Godzina Łaski nadal jeszcze trwała).
No i poprowadzili – pięknie, subtelnie, radośnie. W ferworze pakowania zawieruszył mi się gdzieś mój różaniec, więc odmówiłam „na palcach” jeszcze jakieś dwie dziesiątki, słuchając na ktg bicia Michałkowego serduszka. Co jakiś czas przychodziła do mnie położna, Pani Bogusia, z którą nawiązałam fajny i serdeczny kontakt i która nie mogła się nadziwić, że ktoś przychodzi do porodu taki uśmiechnięty i wręcz promieniejący szczęściem. No cóż, jak się naczekało na Ten Dzień  tyle czasu, to trudno się nie cieszyć, kiedy w końcu zaczęło coś się dziać (a było już 42+3)!
Około 15 poszłam jeszcze na usg, na którym było widać, jak Michałkowa główka ładnie wpasowuje się we właściwe miejsce do wyjścia. Okazało się też wtedy, że balonik ładnie spełnił swoją funkcję i, wespół z moimi nieczęstymi skurczami, zrobił mi już „ładne 4 cm” rozwarcia – nie był więc już potrzebny. Dałam wtedy znać Waldiemu, który po pracy odebrał jeszcze Hanię z przedszkola, przekazał pod opiekę Babci Eli zambrowskiej i przyjechał do mnie.
Porodowe popołudnie mijało nam bardzo spokojnie i przyjemnie, czasem wręcz leniwie. Akcja ładnie postępowała, skurcze zrobiły się silniejsze i częstsze. Super też było to, że mogłam normalnie jeść i pić, między skurczami podjadałam więc banany i delicje, żeby mieć wystarczającą ilość energii. 🙂 Nie musiałam też być stale podłączona do ktg! Tylko co jakiś czas położna sprawdzała serduszko takim małym „słuchaczem”.
Niestety ok.18 okazało się, że postęp porodu jest trochę zbyt powolny (od 16 było jakieś 5-6 cm bez większych zmian, skurcze też się dość rozleniwiły) i pani Bogusia zaproponowała, żebym do 19 postarała się być trochę bardziej aktywna i więcej się poruszała, a jeśli o 19 będzie wszystko na podobnym etapie, to wtedy pomyślimy o podaniu „kilku kropel” oksytocyny. Kolejna godzina upłynęła nam więc na gimnastyce i wszelkiego rodzaju wesołych wygibasach, które faktycznie przyniosły pożądany efekt – skurcze nasiliły się, a o 19:15, akurat gdy podpięto mnie na kontrolne ktg, odeszły mi wody. W międzyczasie nastąpiła zmiana położnych i do akcji wkroczyła Pani Halinka – kobieta konkretna, dość postawna i widać, że bardzo doświadczona. Pojawiła się również młoda lekarka, która po szybkiej ocenie sytuacji ponowiła propozycję z oksytocyną – „żeby Pani nie siedziała tu już do późnej nocy” ;). Po lekkim wahaniu zgodziłam się, położna podpięła mi kroplówkę i… poszło! Jak z kopyta – po pół godzinie od tych „kilku kropel”, dokładnie o godzinie 20:00, nasz kochany Michałek był już z nami na świecie 😀 Końcówka tego porodu była dla mnie niesamowita – bolało okropnie, ale przyjmowałam ten ból bardzo świadomie, wręcz „zadaniowo”, i gdy tylko słuchałam i stosowałam się do instrukcji położnej i lekarki, to wszystko szło dobrze. Urodziłam na fotelu porodowym, jedną ręką ściskając z całej siły dłoń mojego kochanego Męża, a jedną nogą zapierając się o żebra niewzruszonej Pani położnej (która sama to zaproponowała :D). Nie mogłam uwierzyć, że to rzeczywiście, nareszcie się stało – i to tak szybko, i to tak dobrze! Gdy dostałam ciepłe, cudowne ciałko naszego synka na mój brzuch i przytuliłam go, popłakałam się niemal ze szczęścia, a moje serce wypełniła bezgraniczna, niewypowiedziana wdzięczność. To już, to naprawdę już – doczekaliśmy się, udało nam się!
Michaś 2
Jak szczęśliwy i cudowny był to poród, uświadomiłam sobie jeszcze chwilę później, gdy już po wszystkim lekarka powiedziała nam, że:
– Michaś był nieźle poowijany pępowiną, a mimo to urodził się bez żadnego niedotlenienia itp.;
– Michaś był ułożony trochę inaczej, niż zazwyczaj rodzą się dzieci – miał tzw. ułożenie potylicowe tylne, czyli rodząc się miał buzię skierowaną nie w dół, ale w górę (jakby patrzył w niebo :)); porody w takim ułożeniu zwykle bywają trudniejsze, a czasem jest to wręcz wskazanie do cięcia;
– Michaś urodził się duży i dorodny – prawie 4 kilo wagi (3990) – a mimo to nie musiałam mieć żadnego nacięcia, ledwie lekkie pęknięcie, po którym już dzisiaj nic nie czuję.
MIchaś
Pomyślałam wtedy: WOW! Było tyle rzeczy, które mogły źle pójść, mogły się nie udać – a mimo to wszystko zakończyło się tak dobrze, tak szczęśliwie! Nie wiem, czy potoczyłoby się to tak samo, gdyby nie potężne wsparcie wszelkich sił niebieskich i ziemskich, które nas w tych doświadczeniach poprowadziły – przede wszystkim ogromna siła modlitwy i Boże prowadzenie, przez całe oczekiwanie, cały nasz Adwent, aż do tego szczęśliwego końca; poza tym wielkie wsparcie wszystkich bliskich ludzi, a przede wszystkim mojego kochanego Męża, z którym razem to wszystko przeżywaliśmy i który podczas naszego „wielkiego finału” stanął na absolutnej wysokości zadania, wspierając mnie cudownie swoją siłą i spokojem; no i wreszcie ogromnie ważna rola szpitalnego personelu, który bardzo mądrze, rozsądnie i profesjonalnie zajął się nami i doprowadził do tego, że nasz Synek urodził się tak szczęśliwie, zdrowo i bezpiecznie – czuliśmy wtedy naprawdę mocno, że jesteśmy w bardzo dobrych rękach.
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to, że przetrwaliśmy tak kosmicznie długie oczekiwanie i że doczekaliśmy tak dobrego, wspaniałego finału – to jest po prostu nasz mały-wielki Cud.
 Uff, no i taka to nasza historia 😀 Nasz mały Cud śpi sobie już słodko w kołysce, a ja za każdym razem, gdy na niego spojrzę, mam w sercu jedno dominujące uczucie: ogromną WDZIĘCZNOŚĆ…
Dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca tej długaśnej opowieści – sama nie spodziewałam się, że wyjdzie mi ona aż tak dłuuuuga 😉 Mam nadzieję jednak, że będzie ona dla Was też budująca i pokrzepiająca. A w razie wszelkich i jakichkolwiek pytań – dotyczących szpitala, personelu, porodu itp. – bardzo chętnie odpowiem, podpowiem i podzielę się. Niech się dobro mnoży 🙂
Na koniec jeszcze dziękuję wszystkim wspaniałym kobietom z równie wspaniałej Grupy Wsparcia „Naturalnie po cesarce”, które w decydujących momentach wspierały mnie dobrym słowem, pokrzepieniem lub poradą – nie znamy się osobiście, ale takie wsparcie, jak i cała ta grupa, ma naprawdę wielką moc! Jesteście super babki i życzę Wam, żeby spełniały Wam się wszystkie Wasze porodowe (i nie tylko) marzenia! Niech się dzieją cuda 🙂

Indukowany VBA2C 14 dni po terminie, wąska miednica, -8 dioptrii w obu oczach, syn 4 kg/58 cm (Warszawa)

Ten poród do łatwych nie należał. Wymagał determinacji i siły zarówno w przygotowaniu do porodu jak i podczas samego aktu rodzenia. Kto dałby radę jeśli nie Kobieta? Siła jest Kobietą. A tej Kobiecie dziś na imię Monika. Oto historia jej VBA2C.

41123ad6ec62bfae9fddcc090bac779e

Historia mojego porodu vbac2cc

Pierwszy poród w czerwcu 2010, cesarskie cięcie ze względu na dużą wadę wzroku i nagłe skoki ciśnienia. Moja wiedza na temat porodu naturalnego przy takich wskazaniach praktycznie żadna.

Druga ciąża, ogromne pragnienie porodu siłami natury, wiedza na temat vbac1cc większa, okazuje się, że wada wzroku nie musi być przeszkodą. Termin porodu 13 sierpnia 2013. Wynajmuję położną, planuję rodzić w Centrum Medycznym Żelazna. Myślę sobie, że tym razem musi się udać, bardzo żałuję, że nie szukałam więcej informacji w 2010. Teraz mocno pragnę porodu sn.

Mija termin porodu, zaczynam jeździć na IP do Centrum Medycznego Żelazna, to co mnie tam spotyka jest zbyt bolesne by o tym pamiętać. Ogromna niechęć lekarzy by przychylnie spojrzeć na mój vbac1cc. Nikt poza położną i mężem nie wspiera mojej decyzji. Dziecko, wagowo rokuje niezbyt dobrze (około 4500 na koniec lipca). Podpisuję odmowy hospitalizacji jedną za drugą. W końcu 13 dni po terminie porodu zgadzam się na przyjęcie mnie na oddział patologii ciąży. Ciągle czekamy, rozmawiam z lekarzem –  nie straszy, rozmawia, to bardzo ważne. Dwa razy zbiera się konsylium, przekonują, że powinnam mieć cesarskie cięcie. W końcu doszliśmy do ugody, dają mi jeszcze 2 dni, jeśli 15 dni po terminie dziecko nie zacznie się rodzić samo, będzie cięcie cesarskie. O indukcji nie ma mowy.

15 dni po terminie trafiam na stół operacyjny, cięcie cesarskie, dziecko 5130 i 60cm. Do dziś czasem żałuję, że pierwszy i drugi poród zakończyły się operacyjnie.

Trzecia ciąża, tak naprawdę przygotowanie do tej ciąży zaczęło się dużo wcześniej. Chciałam pokonać wszystkie przeszkody, które mogłyby zablokować mój poród vbac2cc. Plan działania był następujący:

– zadbam o rozwój fizyczny

– zadbam o rozwój duchowy

– poszukam Położnej, która zechce ze mną rodzić

– skonsultuję się z dr Puzyną

– będę się starała jak najpóźniej trafić na oddział patologii ciąży

– zastosuję wszystkie możliwe sposoby naturalnego wywoływania porodu (oczywiście nic nie dały 😉 )

26 lutego urodził się mój 3 syn, Maciek, vbac2cc.

Do końca nie wierzyłam, że tym razem urodzę siłami natury, czasem wpadłam w euforię, że jasne, uda się, a czasem wcale w to nie wierzyłam.

Od listopada konsultowałam się z dr Puzyna, robiłam usg u dr Makowskiego, i wciąż nie wierzyłam, ze mogę rodzić naturalnie. Największą obawą była waga dziecka, jako, że mój drugi synek ważył 5130. Obawa, że będzie zbyt duży i dr Puzyna nie zgodzi się na psn. Mimo zapewnień dr Puzyny, dr Makowskiego i Położnej, ja ciągle nie wierzyłam, że moje dziecko będzie ważyło mniej niż 4 kg.

Nadchodził czas terminu porodu, 12 luty, a u mnie nic, zero akcji, samopoczucie wyśmienite, nie mam wrażenia końcówki ciąży. Scenariusz jak w każdej ciąży, do końca jestem bardzo aktywna i nie czuję potrzeby rodzenia.

Minął 12, 13, 14 luty, a u mnie nadal nic się nie dzieje. Sytuacja niezbyt mnie zaskakująca, ponieważ przy drugim synu było identycznie. Teraz, naiwnie myślałam, że może coś ruszy wcześniej.

18 lutego spotkałam się po raz ostatni z dr Puzyna, umówiliśmy się, że przyjadę 23 lutego i będę przyjęta na oddział patologii ciąży. Wtedy też zaczniemy indukcję. Miała być ona powolna i niezbyt inwazyjna. Na początek 23 lutego miałam mieć wprowadzony na 24 godziny cewnik Foleya.

Stawiłam się na oddziale patologii, liczyłam na to, że zakładaniem cewnika zajmie się dr Puzyna, jednak trafiłam na innego lekarza, który za wszelką cenę, staram się teraz myśleć, że może z troski, chciał mi wykonać cesarskie cięcie. Najpierw mnie przekonywał, że powinnam się zgodzić na operację, a potem zaczął mi wykonywać badanie usg, z pomiarem dziecka, badanie grubości blizny, następnie zaczął wspominać o mojej wadzie wzroku. Niestety, albo raczej dla mnie stety, wszystkie parametry wyszły w normie: dziecko 3800/3900, blizna 3,9mm, a na wadę wzorku miałam podpisać oświadczenia, że jestem świadoma ewentualnych komplikacji. Po tych wszystkich badaniach i rozmowach doktor dyżurujący założył mi cewnik.

Chodziłam z cewnikiem 24 godziny, niestety nie rozpoczął on u mnie akcji porodowej, nie wypadł samoistnie, tylko musiał zostać wyjęty. Dalszą indukcją zajmował się już doktor Puzyna. Po wyjęciu cewnika miałam rozwarcie na 5 cm, dr przekazał mi, że to wystarczy, aby móc przebić pęcherz. Ale to miało nastąpić dopiero w niedzielę. W sobotę miałam zalecenie wyspać się, wypocząć i zrelaksować.

Niedziela, około godziny 9 przebicie pęcherza, wody się sączą, nie są czyste, ale nadal mam pozwolenie na poród siłami natury. Dzwonię do Położnej, ma zaraz przyjechać. Nie przyjeżdża, oddzwania, że ktoś zajął mi salę porodową i muszę czekać na oddziale.

Podłączają mnie do ktg, zapis marny, dziecko się prawie nie rusza. Tłumaczę, że muszę coś zjeść, w końcu po 30 minutach słabego zapisu, dostaję banana, dziecko rusza i zapis jest w porządku.

Czekam, wody się wylewają, sytuacja mało komfortowa, mam jakieś skurcze, ale słabe, akcja prawie się nie rozkręca, trochę chodzę, trochę przykucam, masuję brodawki, skurcze są, ale bardzo słabe.

Około 11 przychodzi mój mąż i położna. Jedziemy na dół, na salę porodową-orzechową. Położna mnie bada, przychodzi lekarz dyżurującą, konsultują się, u mnie zielone wody, ale pozwalają rodzić naturalnie. Dostaję piłkę i nakaz masażu brodawek. Mąż jest ze mną, rozmawiamy, śmiejemy się. Skurcze się piszą, nawet niektóre bardzo silne, ale w badaniu wychodzi, ze szyjka skrócona tylko o 0,5 cm. Czas płynie, na naszą niekorzyść.

Około 14, gdy wykonałam milion skoków na piłce, położna mówi, ze za 30 minut włączymy oksytocynę, ponieważ nic się nie zmienia. Albo ruszy po oksytocynie, albo będę miała cesarskie cięcie.

14:30 po podłączeniu oksytocyny zaczyna się poród. Na pewno nie jest to poród o jakim się marzy, ale jest to poród naturalny

Położna, bardzo rzeczowa i pomocna proponuje mi wejście do wanny. Ufam Jej i podczas całego porodu godzę się na wszystko, co mi proponuje.

Do 16 jeszcze jakoś się trzymam, skurcze są mocne, ale do wytrzymania, boli niesamowicie, ale daję radę. Do 15:30 mam 4 cm, do 16:30 7 cm. . Skurcze są tak silne, że wydaje się, że jeszcze jednego nie da się wytrzymać. To jest potężny ból. Ale to ma sens, prowadzi do wyjścia mojego dziecka na świat siłami natury.

Położna mnie wspiera, mówi, ze pięknie rodzę, ze szybko rodzę. Ze teraz to juz nie ma odwrotu i urodzę naturalnie. W chwilach kryzysu przypomina, że mogę mieć cięcie cesarskie, te słowa podziały na mnie bardzo dobrze, dały mi siłę do dalszego rodzenia.

Ja już mam dość, jestem bardzo wymęczona skurczami. A tu jeszcze 3 cm. Ale budzi się we mnie wojowniczka, myślę, muszę, dam radę, pokażę niedowiarkom, ze umiem urodzić sn.

Obok siedzi mój mąż, modli się i prosi znajomych o modlitwę, nie jest w stanie mi pomóc, każdy dotyk mnie drażni, światło mi przeszkadza, w końcu i Położna mnie drażni. Rozumiem, że musi mnie badać, zmieniać pozycję, żeby dziecko trafiło do kanału rodnego, staram się, ale chcę pozostać sama ze swoim bólem. Z trudem przychodzi mi wewnętrzna zgoda na poprawianie pelot, na badanie wewnętrzne. Maria robi co należy, zbytnio nie komentuje, gdy mówię: zostaw, odejdź. Ona trwa i mówi: wiesz, że muszę.

To co się działo między 7, a 10 cm, to Droga Krzyżowa. Mój krzyk, moje cierpienie i moja modlitwa, żeby Pan Jezus zabrał ode mnie ten ból. I nagle, kiedy myślę, że już nie wytrzymam, że zaraz z tego bólu umrę, mam długa przerwę między skurczami, jakby dwa skurcze mniej. Czułam się takim słaba, ze juz nie wytrzymuje, że mam taki kryzys. Ale nagle wchodzi Położna i mnie bada. Oznajmia: masz 10 cm, wychodzisz z wanny.

Nie dam rady wyjść, nie mam siły, wyjście z wanny jest dla mnie niemożliwe. I znowu z pomocą przychodzi Mąż i Położna. Udaje mi się wydostać z wanny. Proszę oboje, żeby mi pomogli, głos mi się już łamie. Pierwsze skurcze parte mam przy wannie. Nie są tak straszne jak skurcze porodowe w wannie. Przechodzimy na fotel porodowy, kucam, na polecenie Położnej. Podczas skurczy partych czuje się wojownikiem, odczuwam też, że coś mi w dole przeszkadza, to napierająca główka dziecka. Przeszkadza mi na tyle, że chce ją szybko wypchnąć, czuje mocnym dyskomfort. Prę, tak jak chce moje ciało. Co jakiś czas Położna każe mi przeć o raz więcej niż parłam. Mija 30 minut i Maciuś jest na świecie. Wielka radość i wielkie zdumienie, że się udało i że to już, że tak szybko.

Wszyscy mi gratulują, a ja jestem tak zmęczona i oszołomiona, ze niewiele do mnie dociera.

4kg/58 cm vbac2cc, wąska miednica, -8 w obu oczach, 2 cc bez jakiejkolwiek akcji porodowej.