Archives

Historia VBAC z Nowej Zelandii

Opowieść o cierpliwym oczekiwaniu, potrzebnej indukcji, o godnym naśladowania wsparciu położnych i o tym, że doświadczenie cięcia cesarskiego, nawet niechcianego, może nas rozwinąć i ubogacić nasze przeżywanie kolejnych porodów. Oto historia Anny, która urodziła VBAC w Nowej Zelandii:

1024px-Flag_of_New_Zealand.svg

Chciałabym opowiedzieć o moim porodzie naturalnym. Mimo że upłynęło już ponad 7 miesięcy, nadal uwielbiam go wspominać. Rodziłam w Nowej Zelandii. Nie usłyszałam od nikogo ani jednego złego słowa na temat VBAC, wręcz przeciwnie, wydawało mi się, że personel szpitala był jeszcze bardziej przyjaźniejszy, gdy dowiadywał się, że próbuję VBAC.

Zaszłam w ciążę 11 miesięcy po moim pierwszym porodzie, który zakończył się cesarskim cięciem. W Nowej Zelandii ciążę bez komplikacji prowadzi położna, którą kobieta sobie sama wybiera. Znalazłam więc położną, której wartości i filozofia podejścia do porodu mi odpowiadały i mogłam być pewna, że nie będzie dążyć do żadnych interwencji medycznych, o ile nie jest to konieczne. Termin miałam na 4 marca 2018.

12 marca – tydzień po terminie – miałam umówioną wizytę w szpitalu. Podczas wizyty rozmawiałam z panią doktor o tym, jakich procedur mogę się spodziewać przy wywoływaniu porodu biorąc pod uwagę, że będę próbowała VBAC, umówiłam się na termin (wybrałam ostatni z możliwych, aby dać sobie jak najdłuższy czas na rozpoczęcie akcji porodowej samoistnie), studentka asystująca pani doktor sprawdziła tętno dziecka i to było wszystko.

W ciągu 42 tygodnia ciąży moja położna zrobiła mi dwa masaże szyjki macicy, jednakże nie wpłynęło to na rozpoczęcie akcji porodowej.

18 marca – dokładnie ostatni dzień 42 tygodnia – zgłosiłam się do szpitala na wywołanie porodu. Po przyjściu zostałam podłączona pod KTG (KTG miałam robione przez cały czas pobytu w szpitalu, co około 6 godzin). Około godziny 13 założono mi cewnik Foyleya. Po dwóch godzinach zaczęłam odczuwać skurcze, które w krótkim czasie stały się prawie regularne, co 7 minut i coraz bardziej bolesne. Niestety około godziny 18 całkowicie ustały.

19 marca – około 3 nad ranem wypadł mi cewnik. Nie czułam skurczy (choć KTG pokazywało, że jakieś skurcze mam) i nic ze mną nie robiono z powodu braku personelu. Dopiero o godzinie 18 przebito mi pęcherz płodowy. Miałam lekko zielonkawe wody i pani doktor stwierdziła, żeby lepiej nie czekać czy akcja porodowa się rozpocznie, lecz od razu podłączyć oksytoksynę. Zostałam podłączona pod kroplówkę z oksytoksyną o 19.15. Od tej pory miałam też już cały czas KTG. Poprosiłam o bezprzewodowe, bo chciałam mieć swobodę ruchów, zapomniałam jednak, że będę przecież uwiązana do kroplówki. Z początku przeszkadzało mi to, jednakże bardzo szybko zaczęłam wsłuchiwać się w moje ciało i zapomniałam o wszelkich niedogodnościach.

Na początku siedziałam na brzegu łóżka i rozmawiałam ze szpitalną położną (zgodnie ze szpitalną procedurą, przy podawaniu oksytoksyny musi ktoś przy mnie cały czas być). Przy pierwszych boleśniejszych skurczach zeskakiwałam z łóżka i kołysałam biodrami. Powoli bóle stawały się coraz potężniejsze. O godzinie 22 były już bardzo silne i bolesne, siedzenie było już nie do wytrzymania, więc stałam cały czas, a na skurczach zniżałam się tak, jak bym miała usiąść w powietrzu, opierając się o męża. O godzinie 22.30 miałam badanie, rozwarcie dopiero było 3-4 cm, ale główka dziecka była już bardzo nisko. O godzinie 23.30 przyjechała moja położna, która prowadziła moją ciążę. Ledwo zwróciłam na nią uwagę, takie miałam już bóle, ale sama jej obecność (a także studentki, która odbywała u niej praktykę), bardzo mi pomogła. Położna i studentka były cudowne. Nie mówiły mi co mam robić, oprócz sugerowania pójścia do toalety i sugerowania wody do picia, po prostu mi towarzyszyły. Bezprzewodowe KTG nie działało najlepiej i na skurczach się zsuwało. Podczas gdy ja się ruszałam, kucałam, a czasami nawet klękałam na podłodze, one klękały a nawet kładły się na ziemi, po to, aby przytrzymać KTG na moim brzuchu.

Trwałam w tym moim bólu, krzycząc na skurczach ile sił w płucach, ale ani razu nie pomyślałam o czymś takim jak środki przeciwbólowe. Położna raz zaproponowała mi gaz, ale wzięłam jeden wdech i odrzuciłam go, nie wiem nawet dlaczego, ale widocznie mój organizm tak chciał. Miałam ze sobą spakowane w walizce aparaty TENS, które można przyczepić do pleców i swoimi drganiami podobno rozpraszają ból, ale zapomniałam o nich kompletnie i nie użyłam ich w ogóle. Byłam w swoim własnym świecie. Około godziny 2 w nocy przyszły trzy bardzo, ale to bardzo, bolesne skurcze, takie, że myślałam, że mi brzuch rozsadzą, czułam je nie tylko tak jak do tej pory u dołu brzucha, ale i u góry pod żebrami. Na trzecim skurczu zeszłam na klęk, czułam, że muszę być blisko podłogi, że muszę dotknąć pośladkami podłogę i… wstąpiła we mnie nadzieja. Pamiętałam z warsztatów aktywnego rodzenia, że niektóre kobiety mają taką potrzebę bycia blisko ziemi, taki pierwotny instynkt pojawiający się tuż przed wypchnięciem dziecka na zewnątrz… Moja położna pewnie też zobaczyła, że czuję te skurcze inaczej i zaproponowała, że mnie zbada. Powiedziała mi także, że przyjdzie do sali lekarz i zaproponuje, aby przyczepić do główki dziecka urządzenie mierzące rytm serca. To dlatego, że KTG ciągle obsuwało się na skurczach i nie było ciągłości pomiaru. Miałam się zastanowić czy chcę, aby to było przyczepione, ona jest spokojna o dziecko i jeżeli nie chcę, to mogę odmówić. Było to zgodne z naszą umową, że o wszelkich możliwych interwencjach będzie mnie informować wcześniej (o ile to możliwe), abym miała chwilę do namysłu i przygotowania się do tego, co ma nastąpić.

Wdrapałam się na łóżko, położna mnie zbadała, że jest już hip hurra 10 cm rozwarcia, a główka dziecka jest bardzo nisko, właściwie już ją widać. W tym samym czasie przyszedł lekarz, powiedział mi o tym urządzeniu do przyczepienia do główki dziecka, zapewnił także, że nie wiąże się z tym żadne ryzyko, więc się zgodziłam. Położna powiedziała mi, że jeżeli czuję potrzebę parcia na skurczach to mogę już przeć. Zaczęłam robić coś, co myślałam, że jest parciem, wtedy doktor powiedział, abym ten krzyk na skurczu skierowała do środka, bo tracę tak energię. Założył to coś na główkę dziecka, przekręciłam się z pleców do klęku i odwróciłam tyłem i chwyciłam za oparcie łóżka i na skurczach nadal robiłam coś, co mi się wydawało parciem. Miałam prawie cały czas zamknięte oczy, bardzo bolało, doktor zbliżył się do mojej głowy i powiedział powoli i wyraźnie, tak jak się mówi do małego dziecka, że urządzenie jest założone, teraz moja położna nauczy mnie jak oddychać, aby efektywnie przeć i że wszystko jest na dobrej drodze.

Powoli przestawałam czuć bóle (później dowiedziałam się, że zmniejszono mi oksytoksynę). Jednak położna i studentka mówiły mi, że dziecko już prawie wychodzi i żebym parła jeszcze raz, że bardzo ładnie mi idzie, mój mąż obejmował mnie, twarzą prawie, że przytulał się do mojej twarzy i też mi mówił wciąż, że bardzo ładnie, że daję radę. Bardzo mnie to budowało, aczkolwiek dziwne było, że dziecko jest niby tuż tuż, bardzo ładnie, ale jeszcze muszę przeć. Studentka powiedziała mi, że mogę ręką dotknąć główkę dziecka, delikatnie wyciągnęłam rękę dotknęłam coś i studentka powiedziała, że to główka to włosy. Och, teraz to się przestraszyłam. Pomyślałam, że dziecko zaraz utknie i się udusi, nie pamiętałam o tym, że przecież można rozciąć krocze, użyć narzędzi itd, myślałam tylko o tym, że jak nie wyprę dziecka to umrze na wpół na zewnątrz na wpół w środku. Ta dziwna myśl dodała mi niesamowitej motywacji, bo, mimo że już bóli nie czułam, skurczy nie czułam, szukałam w sobie właściwy moment i w tym momencie parłam. I jeszcze raz i jeszcze raz. To była jakbym zagadka taka „na myślenie”, musiałam się skoncentrować i przeć wtedy, kiedy wydawało mi się, że teraz jest dobrze i teraz trzeba przeć. I miałam zakodowane w głowie, że to jest ostatnia i najważniejsza rzecz, którą muszę teraz zrobić, muszę tą ostatnią rzecz zrobić… wyprzeć dziecko, wyprzeć dziecko…Położna powiedziała, że na koniec poczuję pieczenie i to znaczy, że już dziecko się przedostaje. W końcu pieczenie przyszło, aż się wstrzymałam, odczekałam chwilę i poczułam, że coś się mi w brzuchu przewraca i… zrobiłam jeszcze jedno parcie i dziecko wyskoczyło!!! Wydawało mi się, że moje parcie trwało pięć minut, a tymczasem okazało się, że faza parcia trwała całą godzinę.

Od razu dostałam córeczkę do rąk. Klęczałam cały czas twarzą w stronę podniesionej połowy łózka i trzymałam małą istotkę całą w mazi i śmiałam się razem z mężem. Po długiej chwili odważyłam się ją pocałować, bardzo delikatnie, w czółko i poczułam się niesamowicie szczęśliwa.

Położna „majstrowała” przy mnie jeszcze z godzinę: dostałam zastrzyk na urodzenie łożyska, potem położna pokazywała studentce, że mam jedno malutkie rozdarcie i zastanawiały się czy opłaca się to zszywać czy nie. A ja leżąc już na plecach cały czas trzymałam moją malutką istotkę w ramionach. Gdy już wszystko zostało przy mnie zrobione, studentka wzięła ode mnie małą, aby ją zważyć, zmierzyć i wytrzeć, a ja mogłam pójść pod prysznic. Jeszcze gdy byłam pod prysznicem, mąż dostał już ubraną w pampersa małą do kangurowania. Potem ubraliśmy małą, mąż przyniósł fotelik samochodowy i byliśmy gotowi do przejazdu do szpitala, w którym mogłam zostać przez dwa dni po porodzie (to tutaj normalna procedura, że jeżeli poród przebiega bez komplikacji, to nie zostaje się w szpitalu głównym tylko jedzie się samemu do szpitala będącego odpowiednikiem izby porodowej).

Jeszcze przez kilka tygodni po porodzie byłam w euforii (zresztą nawet teraz, osiem miesięcy później jestem wciąż podekscytowana, gdy piszę te słowa). Codziennie, najczęściej podczas karmienia małej, myślami wracałam do porodu, miałam wielką ochotę ciągle o tym rozmawiać. Zrozumiałam także, że poprzednia cesarka sprawiła, że tym razem byłam o wiele lepiej przygotowana mentalnie. Wprawdzie nadal nie wiedziałam jak tak naprawdę poród wygląda, jak wyglądają naprawdę bolesne skurcze i co dzieje się potem, jednak teraz wiedziałam, czego chcę. Bardzo chciałam przeżyć cały normalny proces rodzenia swojego dziecka. Dla większości kobiet, które znam, poród to ból a nawet koszmar, przez który trzeba po prostu przejść. Natomiast dla mnie poród, naturalny poród, przez to, że taki wymarzony i wyczekany, stał się pięknym przeżyciem. Cieszę się, że mogłam tego uczucia zaznać w swoim życiu.

Długo oczekiwana Walentynka (Niemcy)

43,5 h po odplynieciu wod plodowych – tyle kazala na siebie czekac córeczka Anity, urodzona VBAC w Walentynki tego roku.

Zacznę od tego, iż pierwsza ciąża zakończyła się cc ze względu na wysokie ciśnienie 160/100. Moja waga w 37 tygodniu ciąży – 30 kg na plusie. Nabierałam wody 1 kg na dobę. Podawaną miałam oxytocynę 3 razy pod rząd przez 3 dni. Za 3cim razem tętno małego na ktg poszybowało ze 150 na 60 i nadal spadało. Położyli mnie na stół w szybkim tempie i mój synek pojawił się na świecie  po 10 minutach. Z wagą 2630 i 51 cm.

Druga ciąża od początku zupełnie inna . Zero komplikacji, energii za 10ciu.

12 stego lutego o godzinie 4 rano zaczęły odchodzić mi wody. O godzinie 18 pojechaliśmy z mężem do szpitala. Mieszkam w DE okolice Hannover. Zatrzymali mnie w szpitalu. Decyzja o indukcji naturalnie (preparat homeopatyczny, chodzenie), bo na ktg skurcze się pisały.

13 lutego o 7 rano żel (żel z prostagladynami – przyp.red.). O godzinie 10 kontrola: bóle są mega, ale szyjka zamknięta i twarda. O 14 kolejna dawka żelu. Szyjka nadal zamknięta na kontroli o 21, ale skurcze dają się we znaki. O 7 rano w Walentynki 3 dawka żelu – skurcze bolą już bardzo, aż krzyczę. O 13 masaż szyjki, bo nadal zamknięta. O 14 otwarta ale 2 cm  O 17 – 5 cm.  Poprosilam o PDA  i dostałam oxytocynę. I tutaj zaczynają się schody.

Mała traci tętno. Robią od 18 do 21.30 am badanie krwi wloaniczkowej z glowki plodu ( 6 razy), aby sprawdzać czy mała jest dotleniona i wyłączają o 20 PDA. I kolejny masaż szyjki bo rozwarcie 8 cm.

O 22 jest prawie 10 cm. Półtorej godziny skurcze parte. Z 20 razy parłam, nie miałam już siły.

14 luty 2018, godzina 23.36: VBAC!!! Kilka szwów mamy ale udało się .

FB_IMG_1522340672708

P.S. Nikt nie namawiał na cc, dokumenty podpisane, żeby w razie czego nie robić tego na ostatnią chwilę. Cudowna położna Pani Wiesława cały czas mnie wspierała – cudowna kobieta. Taka nasza historia .

Zrobiłam to 13 miesięcy po cc! (Szwecja)

Prawdziwa emocjonalna BOMBA! Wzruszająca, chwilami zabawna, ukazująca mądrość Kobiety, Natury, Kobiecego Ciała i Intuicji oraz fantastyczny obraz mądrego skandynawskiego położnictwa. Historia Pauliny.

1 ciąża – Kiedy zaszłam w pierwszą ciążę, byłam przerażona. Roztaczała się przede mną wizja porodu rodem z horroru, zgodnie z tym, co serwują nam familijne filmy. Chciałam cesarki na życzenie. Aby utwierdzić się w przekonaniu, że poród to okropne doświadczenie, odpaliłam sobie na yt filmik z prawdziwego porodu. Przypadek chciał (a te podobno są tylko w gramatyce), że trafiłam na nagranie domowego porodu w wodzie. Z każdą sekundą czułam się coraz bardziej oszukana, tak daleko ten obraz odbiegał od wszystkiego co widziałam. Tak zaczęły się moje poszukiwania prawdy na temat porodu naturalnego. Na scenę weszły budujące książki (ukochana Ina May), pozytywne historie i zbieranie wiedzy na temat metod radzenia sobie z bólem. Nie wiem w którym momencie z panicznego strachu przed porodem poszłam do punktu, gdzie nie wyobrażałam sobie rodzić inaczej niż naturalnie.

Moja pierwsza ciąża przebiegała bezproblemowo, nie licząc incydentu skurczy w 16 tygodniu, które szybko zostały wyciszone. Na przełomie 38 i 39 tygodnia zgłosiłam się do szpitala z powodu wysokiego ciśnienia. Na początku lekarzowi nie spodobała się ilość wód, niedługo potem waga dziecka. Podejrzenie małowodzia i hipotrofii doprowadziło mnie na sale porodową dokładnie tydzień przed terminem. Czekał mnie test oksytocynowy. Podłączono kroplówkę i ktg. Dosłownie po chwili na salę przyszło kilku lekarzy. Jeden spojrzał na wykres ktg i powiedział- tu będzie cesarka, proszę się przygotować. Od drugiego dowiedziałam się, że córce na skurczach spada tętno i nie przeżyje porodu naturalnego. Zaraz obdzwoniłam rodzinę, podpisałam papiery i w ciągu pół godziny pojechałam na salę operacyjną. Byłam w szoku- jak to, nie sn? Zaraz poznam córkę? Czułam się trochę jakbym oglądała film, a nie przeżywała swoje życie. 

Zaraz przyszło do znieczulenia. Anestezjolog nie mógł się wbić i próbował bardzo bolesne trzy czy cztery razy, a ja czułam się jak dziecko, które nie potrafi dobrze wygiąć pleców. Z pomocą przyszła asystentka anestezjologa, która przytuliła mnie i przytrzymała w odpowiedniej pozycji. Był to chyba jedyny tak czuły gest personelu tego dnia. Przez chwilę mogłam poczuć, że nie jestem sama. Położyłam się pytając anestezjologa skąd mam wiedzieć, że znieczulenie działa. „A czujesz coś? Bo właśnie jesteś otwarta.”

Nie spodziewałam się, że cesarkę tak czuć. Szarpanie było silne, wolną ręką przytrzymywałam się stołu, uczucie było bardzo nieprzyjemne, choć dalekie od bólu. Kiedyś przeczytałam zdanie, które dla mnie celnie opisuje cc – czułam, jakby ktoś zadawał gwałt mojemu ciału. W pewnym momencie usłyszałam króciutkie kwilenie, jak za mgłą zdołałam zobaczyć, jak lekarz przekazuje moją córkę położnej. Potem musiało nastąpić jakieś zamieszanie. Pytałam czy wszystko jest w porządku, anestezjolog próbował mnie zagadać, żeby odwrócić moją uwagę, ale ciśnienie niebezpiecznie mi rosło. Dalej nic nie pamiętam. Świadomość odzyskałam na sali, jak myślałam, poporodowej, jednak byłam na piętrze niżej- oddziale ginekologicznym i patologii ciąży.

Moja córka Róża urodziła się 20.07.2016r o godzinie 9:37, ważąc 2740g i mierząc 50 cm. Reanimowano ją w pierwszej minucie życia, a na samej sali operacyjnej kilkakrotnie. Miała rozległe wady ciała widoczne na pierwszy rzut oka i zakładano, że wiele wewnętrznych. Udało się ustabilizować jej oddech i wezwano specjalistyczną karetkę, aby przetransportować ją do Gdańska.

Każda minuta po cesarce dłużyła mi się jak wieczność. Panowało zamieszanie, wszyscy latali między piętrami szpitala to do mnie, to do małej. Partner przyniósł mi jej zdjęcie, ktoś inny kolejne papiery do podpisania. Po znieczuleniu było mi na przemian lodowato i gorąco, ale na świeżo wyremontowanej sali nie było zamontowanego alarmu wzywającego położne, więc czekałam od jednej osoby do drugie,j aby ktoś mnie przykrył lub odkrył. Błagałam personel, aby pokazał mi córkę, aż w końcu ktoś, nie wiem kto, powiedział, że przyjdą z nią do mnie, kiedy będą zjeżdżać do karetki. Niestety, tak się nie stało. Po pięciu godzinach od narodzin Róży usłyszałam zza okna wyjący sygnał ambulansu. Do teraz na ten dźwięk wszystko mi się przypomina.

Noc była bardzo bolesna. Dostawałam naprzemiennie leki przeciwbólowe z nasennymi, ale ból już rozhulał się w najlepsze, a nasenne nie działały mimo największej możliwej dawki. Bolało bez ustanku. Rano ciszę przerwało dzwonienie, telefon ze szpitala w Gdańsku.
– Bardzo mi przykro, pani córka nie żyje.

Róża żyła 22 godziny. W ciąży nic nie wiedzieliśmy o jej chorobie. W swoim mniemaniu oczekiwałam na zdrowe dziecko. Wielokrotnie później żaląc się na konieczność cesarskiego cięcia, słyszałam znane „ważne, że wszystko z Wami w porządku”, „ważne, że żyjecie”.  No cóż… Cesarka nie zawsze oznacza uratowane życie.

2 ciąża- W drugą ciążę zaszłam trzy miesiące po cc. Zaznajomiona z grupą „Naturalnie po cesarce”, z pragnieniem naturalnego porodu jeszcze z pierwszej ciąży i traumą po operacji, od razu założyłam, że będę próbować sn. Do tego nie wyobrażałam sobie na nowo uczyć się chodzić mając pod opieką noworodka.

Była to ciąża bardziej świadoma. Z przygotowań do porodu największą rolę odegrało wdrożenie w styl życia pozytywnego myślenia (Prawo Przyciągania), afrimacje oraz bezcenny program autohipnozy „Cud Narodzin”. W tym momencie należy się mu kilka słów 😉 Wahałam się nad jego kupnem ze względu na cenę, ale ze szczerego serca mogę powiedzieć, że nie żałuję ani złotówki. Pracę z programem zaczęłam w trochę ponad połowie ciąży i niemal od razu zauważyłam jak zmieniają się na lepsze moje codzienne emocje. Nauczyłam się dostrzegać jak często niepotrzebnie spinam różne mięśnie- z pomocą przyszła umiejętność głębokiej relaksacji. Z czasem oswoiłam wszystkie moje strachy i obawy w związku z porodem. Pięknie było spędzić czas ciąży w takim spokoju. Dzięki „Cudowi” moja wiara we własne siły podskoczyła o 200%. Ostatecznie moje umiejętności zdobyte dzięki niemu przydały się nie tylko na czas ciąży i porodu, ale też w połogu. Praca z „Cudem” z perspektywy czasu była najlepszym, co mogłam dla siebie zrobić . Brzmi jak reklama, ale to najszczersza prawda 😉 Piłam jeszcze od 34 tygodnia napar z liści malin, ale zdaje się, że nie pomógł w moim przypadku 😉

W pierwszym trymestrze ciąży odczuwałam lekkie bóle blizny, ale uspokajano mnie, że to normalne. Około 20 tygodnia coś podkusiło mnie o sprawdzenie jej grubości, więc poszłam do najlepszego ginekologa w mieście i się zaczęło 😉 „Blizna cienka, a z czasem będzie jeszcze cieńsza, konieczne planowe cięcie w 38 tygodniu, o ile w ogóle macica wytrzyma do tego czasu”. Podziękowałam temu panu i wyjechałam do partnera, do Szwecji, gdzie docelowo miałam urodzić. Tam z kolei dowiedziałam się, że moja blizna jest silna i elastyczna. I to bez żadnego badania! 🙂 Oni w to wierzyli i ja wierzyłam.

System położniczy w Szwecji różni się od Polskiego, a blisko mu do tego w Wielkiej Brytanii. Vbac są tu czymś normalnym, choć bardziej monitorowanym od zwykłego sn. Nowością było dla mnie brak badania ginekologicznego przez całą ciążę. Po prostu nikt nie zaglądał w „podwozie”, nie widziano takiej potrzeby. W związku z tym nikt nie dawał mi nadziei, że urodzę przed terminem, ani nie straszył, że urodzę po terminie, bo „wszystko pozamykane”.

Takim sposobem doturlałam się do 38 tygodnia. Cisza. No nic, czekamy. 39 tydzień. Morale lekko podupadły, dziwnie mi było chodzić jeszcze w ciąży, w końcu pierwsza w tym momencie się skończyła 😉Zaczęłam biegać po siedmiu piętrach bloku, uskuteczniałam spacery bocianim krokiem, namiętnie masowałam sutki, ale efektem było tylko lekkie okresowe ćmienie- ciało mówiło mi, że to jeszcze nie mój czas. Zmęczona pozytywnym myśleniem, że „mogę urodzić i dzisiaj”, poszłam w drugim kierunku i śmiałam się, że nigdy nie urodzę.

Dzień po terminie zaczęło mnie łamać w kręgosłupie. Jakieś skurcze tworzyły się pod wpływem skakania na piłce, ale ciągle nic spektakularnego. Jak można się domyślić, byłam załamana. Na horyzoncie porodu brak, doszedł tylko dodatkowy ból.

Drugi dzień po terminie – nowe doznania (jak to wtedy określiłam „jakby mi miało dupę rozerwać”). W środku płaczę, że będę ostatnią ciężarówką na świecie, bo wszyscy urodzą przede mną 😉 Powoli nachodzą mnie czarne myśli pod tytułem wywoływanie.

Trzeci dzień po terminie – wieczorem skurcze co 10 min. Chciałam rozkręcić je tańcem do rytmów latyno, jednak rozchodzą się po kościach, ale wstępuje we mnie nowa nadzieja.

Czwarty dzień po terminie przynosi oczyszczenie organizmu i odchodzenie czopu śluzowego. Idę na spacer i staram się jakoś zachęcić córkę do wyjścia.

Piąty dzień po terminie i godzina 22:00, kiedy to łapie mnie najzwyczajniejszy skurcz, jednak coś każe mi poprosić partnera o spojrzenie na zegarek. Drugi nadchodzi za trzy minuty. Kolejny też.
Jestem podekscytowana, a partner przerażony, kiedy informuję go, że TO JUŻ. Leci ze mnie krwista wydzielina. Idziemy zrobić frytki, macham biodrami na skurczu kucając. Aplikacja pokazuje, że skurcze są co 3-5 min i trwają 1-1,5 min. Nie bolą jeszcze tragicznie, choć muszę przerwać na nich wszystkie czynności. Czas spędzam na częstym lataniu do toalety, bujaniu na piłce i słuchaniu „Cudu Narodzin”. Jestem spokojna i skupiona na swoim wnętrzu. Powtarzam dobrze znane afrimacje.

Tak mijają mi 4 godziny, po których decyduję się zameldować telefonicznie w szpitalu. Dostaję informację, że krwawienia ze śluzem są normalne i mam przyjechać jeśli odejdą mi wody lub jak już nie będę mogła wytrzymać. W ogóle cała rozmowa wprowadza mnie w dobry nastrój, bo poziom angielskiego mój i telefonistki prezentuje ten sam marny poziom:
„- Masz może takie coś… hm, jak to powiedzieć? Siadasz i się myjesz?
– Wanna?
– Tak, wanna. Proszę spróbować wziąć kąpiel.”

Mimo, że pół godziny po telefonie już konkretnie miażdży mi kręgosłup, dalej nie czuję, że to moment na szpital. W domu czuję się dobrze. Z polecenia partnera próbuję się zdrzemnąć. Budzę się po dwóch godzinach, biorę prysznic, oglądamy kawałek jakiegoś filmu, idziemy dalej spać, a to wszystko ze skurczami co 3-4 min. Powiadomione o akcji porodowej „moje” grupy na facebooku radzą szybko jechać do szpitala i panikują, że trzeba kontrolować bliznę. Idę jednak za głosem intuicji- nie ma się co spieszyć.

Ranek zastaje mnie wypoczętą. Do siostry piszę, że psychicznie czuję się świetnie, ale na dwieście procent poproszę o epidural i to na wiadra 😉Wydaję już konkretne dźwięki, na skurcze z krzyża zbawienny okazuje się termofor. Boli coraz bardziej, ale dla mnie to ciągle za mało, więc masuje sutki, biorę jeszcze jeden prysznic, skaczę na piłce. Efekt? Akcja porodowa zwalnia, skurcze co 7 min. Jestem lekko podłamana, że moje całonocne bóle to tylko fałszywy alarm. Z drugiej strony pocieszam się, że dobrze zrobiłam, zostając w domu. Jednak za każdą wizytą w łazience leci ze mnie coraz więcej i więcej krwistego śluzu, więc partner żywo przekonuje mnie, aby jednak jechać. Upieram się, że jeszcze trochę policzę skurcze, aby mieć co przekazać szpitalowi przez telefon. Zajmuje mi to całe dwie godziny, podczas których akcja wraca do 3-4 min już tak intensywnych, że skurcz rzuca mnie na czworaka. Dzwonię, że jest już ciężko. Szpital zaprasza. W drodze między skurczami słuchamy radia, ale w bólu dźwięki mnie drażnią. Piosenek słuchamy więc po połowie 😉

Do szpitala dojeżdżamy ok 14:00. Położne bardzo miło nas przyjmują i podpinają ktg.

22538033_1427883570663080_826574694_n

Skurcze piszą się dziwnie niskie, mam wrażenie że cała ich siła mieści się w plecach, nie w brzuchu. Opieram się o partnera, tylko tak skurcze wydają się być do zniesienia. Badanie – 4 cm. Nie powiem, że spodziewałam się więcej, jednak już zaraz następuje moment, w którym zaciera mi się poczucie czasu, bóle rosną, a ja zatapiam się cała w porodzie, myśląc tylko o tym, by przejść kolejną falę.

Przechodzimy do sali porodowej, podpinają mi ktg bez kabli. Na plecy i brzuch dostaję ciepłe woreczki, które wiąże się w pasie, są przyjemne, nie chcę się z nimi rozstać, ale ból pleców jest tak ogromny, że proszę o polecane przez położne zastrzyki podskórne (do teraz nie wiem dokładnie co to było). Moja opinia: 2/10, nie polecam. Wstrzykiwanie boli jak ostatni piorun, a efekt trwa przez chwileczkę. Przychodzi punkt, kiedy za bardzo nie wiem co robić na skurczach. Chodzenie boli, bujanie boli, sławne siedzenie na piłce opierając się o łóżko porodowe jest nie do zniesienia. Na chwilę kładę się na łóżko i to jest ten moment, w którym moje dotychczasowe założenia o aktywnym porodzie szybko czmychają na drzewo 😀 Leżę na boku i ani myślę zejść z łóżka. Dzięki nauce relaksacji, kiedy położne powtarzają mantrę „oddychaj”, umiem odprężyć spięte mięśnie. To pomaga.

Niestety ruchome ktg nie zawsze wyłapuje tętno córki, więc zapada decyzja o przyczepieniu „elektrod” do jej główki, które mają zagwarantować ciągły zapis. Wiąże się z tym przebicie wód, czego trochę się boję, ale ostatecznie nie boli, tylko leci ze mnie i leci. Mam wrażenie, jakby ktoś z przebiciem wód podkręcił gałkę „częstotliwość skurczy”. Przychodzą jeden za drugim, jak chcą, nieregularnie. Czasami czuję, że w ogóle nie dają przerwy. Czuję jakbym miała umrzeć, chcę znieczulenie. Proponują mi gaz rozweselający, ale łapię tylko za niego i ściskam, zamiast oddychać przez maskę i taka forma znieczulenia wcale mi nie odpowiada 😉

Położna: Masz 7cm, poród idzie bardzo szybko, na pewno chcesz epidural? Zaraz będzie po wszystkim.
Ja: kogo mam zabić, żeby dostać co trzeba?

Zaczynają się przygotowania pod epi, kroplówka. Ledwo pamiętam co się wtedy działo. Ze snu budzą mnie skurcze tak silne, że drę się jak na egzorcyzmach. Wiem, że pomyślałam tylko w jednym momencie, jakie to dziwne, że poród się po prostu dzieje, niezależny ode mnie, że pochłania całe ciało, ale zostawia jedną komórkę w mózgu, która pamięta, że jesteś. Czułam więc, że JESTEM i że RODZĘ. Nic więcej.

W dzienniku przebiegu porodu widać całą godzinę od decyzji o epi do jego podania. Wszystko przez komplikacje przy wkłuciu – powtórka z cesarki. Później dowiedziałam się, że wina tkwi w niestandardowej budowie kręgów i przy ewentualnym kolejnym porodzie mam ostrzegać o tym anestezjologów. W każdym razie, wracając do akcji:
Jeden anestezjolog nie może poradzić sobie z wkłuciem. Wołają drugiego. Chyba jest na sali dużo osób, ale nic mnie to nie obchodzi, włącznie z tym, że jestem cała naga. Ktoś mnie dotyka, ktoś mnie przewraca, dociera do mnie tylko głos partnera tłumaczący co muszę zrobić. Zbieram się w sobie i robię, tak bardzo chcę ten cholerny epidural. Anestezjolog wbił się igłą w kręgosłup, a mnie zalewają fale skurczy. Nie mogę drgnąć, aby nie zakleszczyć igły w środku, a ból dosłownie miota moim ciałem. Nie ruszaj się, nie ruszaj, słyszę głos partnera. Ból w tej pozycji jest ponad wszystkie bóle, a jednak trwam w niej zastygnięta przez całe trzy skurcze. Każdy z nich jest jak godzina. To był zdecydowanie najgorszy moment porodu.

Znieczulenie w końcu zaczyna działać, czuję się jak obudzona ze snu. Pytam która godzina i śmieję się z jakichś żartów. Dzięki Bogu za epidural, mówię i uśmiecham się w duchu do moich założeń o aktywnym porodzie bez znieczulenia 😉

Nie mija dużo czasu, a zaczynam czuć lekkie popieranie. Położna zagląda i stwierdza- 10cm, ale główka nie zeszła. Rozwarcie nie poszło równo, więc obracam się z boku na bok z nóżką do góry, aby w końcu przyjąć normalną pozycję siedzącą na łóżku porodowym. Jestem w pozytywnym szoku, że to już 10 cm. Położne sugerują, że jeśli chcę, mogę spróbować przeć, ale próbuję raz i nie podoba mi się to. Raz po raz przychodzą skurcze, a ja oddycham dalej sposobem na pierwszą fazę porodu i dobrze mi z tym. Położne pozwalają toczyć się akcji jak chce. W międzyczasie chrupię ciasteczka owsiane i popijam kisielkiem. Zaraz wszystko wraca tą samą drogą, co weszło- słyszę od położnej, że to dobry znak. I faktycznie, niedługo popieranie zmienia charakter, zaczyna mi robić się niewygodnie i chcę zmienić pozycję. Z rękami na pionowym oparciu łóżka, z pupą wypiętą na przemiłą twarz położnej, słyszę, że już widać główkę. Sama czuję, że to już „to”, parcie jest nie do powstrzymania. Drę się i czuję siłę i pierwotną moc, czuję dokładnie jak córka przesuwa się w dół – lubię to uczucie. Jest fizycznie przyjemne. Tylko kiedy wyszła już główka, słyszę położną „oddychaj, oddychaj” i nachodzą mnie typowe myśli rodzącej „sama oddychaj, ja tu rodzę!”, czuję że zaraz odlecę w kosmos, ale po sekundzie moje ciało samo wypycha na świat dziecko. To wszystko jest niemożliwe. Patrzę na wszystkich w zdumieniu, że to zrobiłam, że dałam radę!! Ani na chwilę nie pomyślałam o bliźnie.

Moja córka Lilia urodziła się 18.08.2017r o godzinie 21:29, ważąc 3360g i mierząc 49cm, po dwudziestu trzech i pół godzinie porodu (z czego 18 w domu), 6 dni po terminie, 13 miesięcy po cesarskim cięciu. Było to tak cudowne i budujące doświadczenie, że nie sposób tego opisać. To, co dał mi poród naturalny, zmieniło moje postrzeganie siebie, przesunęło granice tego, co jestem w stanie wytrzymać i dało wiarę w to, ile mogę zrobić. Czułam, że mój poród dzieje się naprawdę – nie jak podczas cesarki. Doświadczenie bólu do tych 7 czy może nawet 8 cm nie było złym doświadczeniem. Gdybym miała określić poród jednym słowem, byłoby to słowo POWER, tyle, że czcionką 72 😉 Cały jego obraz jest dla mnie piękny i długo, długo będę z niego czerpać.

quote-there-is-power-that-comes-to-women-when-they-give-birth-they-don-t-ask-for-it-it-simply-invades-sheryl-feldman-299085

Po porodzie, z córką na rękach, oglądałam z położną łożysko. Wcześniej nie kręciły mnie takie rzeczy, ale jak już na niego zerknęłam, nie mogłam wyjść z podziwu- jaki to wspaniały organ! Potem nastąpiło szycie- 5 szwów na trzy małe pęknięcia od środka. Móc wstać, chodzić, siedzieć i jeść po porodzie? Byłam w siódmym niebie 🙂

Niestety w całej tej szczęśliwej historii dopadł mnie zespół popunkcyjny. Kto poznał ten ból nie potrzebuje więcej słów. Ból głowy ścinał z nóg, nie pozwalał myśleć, jeść, kręcić głową, bolało mruganie oczami i każde światło. Przez dwa tygodnie skutecznie utrudniał mi radość z macierzyństwa.

Każda położna na porodówce (a było ich trochę) była uosobieniem życzliwości, była tam dla mnie, co czułam na każdym kroku. Życzę każdej z Was takiej opieki od serca. Cieszę się jednocześnie, że mogłam urodzić zgodnie ze sobą. Kto wie jak potoczyłoby się wszystko, gdybym rodziła w Polsce i w szpitalu chcieliby mnie widzieć już po kilku godzinach regularnych skurczy? Może byłaby oksy? Może brak postępu?

Na koniec dodam, żebyście wierzyły w siebie i swoje blizny. Przesyłam dużo miłości i dziękuję za tę grupę (Naturalnie po Cesarce Grupa Wsparcia – przyp. red.). Podczas ciąży była moim motorem napędowym!
P.S. Kto wytrwał od początku do końca – żółwiczek!

Nic bym nie zmieniła w moim porodzie, no może upewniłabym się, że kamera jest włączona;) (Wielka Brytania)

Porody domowe po cięciu cesarskim (HBAC) są w Polsce tematem trudnym. Z wielu powodów, o których między innymi tutaj. Mam jednak szczerą nadzieję, że dobrniemy kiedyś do takich realiów jakie opisuje bohaterka dzisiejszej historii, Julia, która doświadczyła szczęśliwego HBACu po bardzo trudnym pierwszym porodzie i po stracie maleństwa w kolejnej ciąży.

Pierwszy poród w lipcu 2014. Kupiliśmy voucher na usg bo nie miałam żadnych objawów ciąży (w Anglii nie robią usg do 12 tygodnia). Nie byłam również pewna, kiedy zaszliśmy w ciąże, wiec ciekawość wygrała. Okazało się, że byłam w 7 tygodniu i nosiłam bliźniaki! Szok. Niestety na usg w 12 tygodniu zobaczyliśmy tylko jedno dziecko, drugie zniknęło. Dalej ciąża przebiegała bezproblemowo. Dzidzia długo dała na siebie czekać. 41+5 zgodziłam się na masaż szyjki. Następnego dnia od 4.30 zaczęły się skurcze, od razu co 3 minuty. O 10 byliśmy w szpitalu, 2cm rozwarcia. Poszliśmy na długi spacer (nie mogliśmy wrócić do domu bo trwało Tour the France i Londyn był nie przejezdny). Było piękne lato i wspaniała pogoda. O 16 z powrotem w szpitalu, 3cm…przyjęli nas na oddział nadzorowany tylko przez położne ale zostałam poinformowana, że o północy skończę 42tyg i muszą mnie przenieść do szpitala. Skurcze cały czas co 3 min, takie że nie mogę mówić. No i tak się skończyło. Dostałam znieczulenie, przebili wody. O 6 rano epidural, oksytocyna. Rozwarcie na 5cm. Dostałam wysokiej gorączki. Cały czas byłam przypięta do Ktg. Mała zaczęła się denerwować. Dozowałam sama znieczulenie i cały czas byłam w bólu bo chciałam czuć kiedy przeć. O 14 przyszedł lekarz i powiedział, ze to już za długo trwa. Zgodziłam się. Po 36h przyszła na świat Mia, 4kg i 56cm, cala zdrowa. Niestety ze względu na moja gorączkę musieli jej podać antybiotyk. W szpitalu zostałam 5 dni – ten czas wspominam najgorzej. Istna męka. Potem problem z karmieniem. Mała przez 5 tygodni nie odzyskała wagi urodzeniowej. Wyłam z bólu przy dostawianiu. Przez 2 miesiące odciągałam mleko co 2h. Kiedy skończyła 3 miesiące zaczęła jeść normalnie z piersi i już nigdy nie użyłam laktatora – samoodstawila się w 27 miesiącu, kiedy byłam w 5 miesiącu ciąży).

Ciągle myślałam o tym co źle zrobiłam, dlaczego się lepiej nie przygotowałam. Nikt z mojej rodziny nigdy nie miał cesarki. Ja takie szerokie biodra, nie pomyślała bym, że mi się to przytrafi. Byłam całkowicie rozbita. Jak Mia skończyła rok zdecydowaliśmy, że pora na następne dziecko. Wyliczyłam kiedy 'to’ zrobić aby urodziła się również w lipcu 2 lata po cesarce. Trafiliśmy bez problemów, idealnie. Niestety na usg w 12 tygodniu okazało się, że nie ma akcji serca. Mały (jestem pewna, że to był chłopak) odszedł koło 9 tygodnia. Czekałam tydzień na poronienie. I znowu o 4.30 zaczęły się skurcze. Urodziłam.

Od razu zaczęliśmy się starać o kolejne dziecko. Zajęło nam to 4 miesiące i się udało. Po poronieniu ciąża to już nie to samo. Ciągły stres, przy każdej wizycie w łazience bicie serca. Na usg w 12 tygodniu myślałam, ze umrę, ale okazało się, że wszystko było w porządku. Tym razem przygotowałam się należycie. Hypnobirthing, daktyle, maliny, wiesiołek no i to co standardowo czyli zdrowa dieta, soki warzywne i różne naturalne suplementy i witaminy. Studiowałam aromaterapie, homeopatie i stosowałam się do zaleceń spinning babies. Byłam gotowa na długa walkę i przygotowałam się na wypadek, gdyby dzidzia miała się znowu urodzić długo po terminie lub gdyby była w złej pozycji. Zdecydowałam, że poród domowy będzie najlepszym wyborem. Nie chciałam być w szpitalu – za dużo wspomnień, które mogłyby zatrzymać akcje. Załatwiłam basen, tens machine i piłkę. Skontaktowałam się z położnymi od porodów domowych i bez problemu przyjęły mnie pod skrzydła. Miałam dwa USG w 12 i 20 tyg. Nie widziałam ginekologa, nikt mi nic nie mierzył ani nie dotykał. Położne nie widziały żadnego problemu (przyjmują kilka HBAC’òw w tygodniu). Miałam prowadząca położna, która najpierw co 3 potem co 2 tygodnie przychodziła do mnie do domu. Ciąża przebiegła bezproblemowo.

23 luty – równo 40 tydzień Mama, która przyleciała z Pl tydzień wcześniej, wzięła Mie na długi spacer. Ja poczułam, że muszę ogarnąć mieszkanie. Umyłam podłogi, cała łazienkę, nawet ściany. Zrobiłam 3 prania i tak mi zleciał cały dzień. Pod wieczór zaczęły mnie boleć plecy. Przeczytałam Mii książkę i poczułam pierwsze nieprzyjemne uczucie w dole brzucha. Ok 8 kiedy mała już spała a napięcia powracały postanowiłam się wykapać aby sprawdzić czy akcja się zatrzyma. Nic to nie dało, wiec położyłam się myśląc, że to jeszcze nie to. Poleżałam 20 min, następnie skakałam na piłce. Było mi niewygodnie. Zaczęłam mierzyć – skurcze były co 4 min. Potem poszłam oddychać na balkon i w kuchni. Słuchałam Hypnobirthing. Podłączyliśmy Tens – duża ulga. Klęczałam na podłodze, wieszałam się na pralce, wystawiałam głowę na dwór, aby lepiej oddychać. Mój partner zaczął pompować basen i wszystko przygotowywać.

Zaczęły odchodzić wody. Mama poszła spać do małej. O 23.30 zadzwoniłam do położnej. Powiedziała aby jeszcze poczekać i zadzwonić jak skurcze będą częstsze. 24 luty O 0.30 zadzwoniłam ponownie bo w zasadzie od godziny czułam, że chce przeć ale myślałam sobie, że to jest niemożliwe, nie mogłam uwierzyć, że tak szybko mogło by się wszystko wydarzyć. Położna powiedziała, że już jedzie. Ja w tym czasie byłam już w basenie.

IMG_8046

Przyjechała, zmierzyła ciśnienie, serce dzidzi. Musiałam się położyć na sprawdzenie rozwarcia – jak można rodzić na leżąco?!!! Położna była powolna, wkurzała mnie. Skurcze przychodziły jeden za drugim, a ona się pyta czy mogę nasikać na paseczek?! Odmówiłam. W końcu sprawdziła rozwarcie i tak jak myślałam 10cm. Szybko wskoczyłam do basenu i zajęłam się parciem. Zawołaliśmy moja mamę. Nie krzyczałam, byłam bardzo spokojna i skupiona. Po ok 20 min urodziła się Nina. Miałam ja urodzić samym oddechem ale chęć parcia była poza mną. Myślę, że jeżeli zaufałabym instynktowi to urodziłabym godzinę wcześniej, ale po tak traumatycznym poprzednim porodzie naprawdę się nie spodziewałam. Nie było kryzysu 7 cm ani przerwy pomiędzy skurczami a partymi. Nie mogłam w to uwierzyć. Położna powstrzymała mnie jak wychodziła głowa, bo byłam gotowa ja wystrzelić. Piekło i myślałam, że rozerwie mi łechtaczkę. Złapałam Ninę pod woda i wyciągnęłam na siebie. Leżałyśmy tak 40min.

Przyjechała druga położna. Potem tata kangurował a ja próbowałam urodzić łożysko. Niestety nie chciało się odkleić. Po 2 godzinach czekania zdecydowałam, że chce zastrzyk bo inaczej musiałabym jechać do szpitala. No i zadziałał. Po 5 min z mała na piersi, na kanapie wypchnęłam łożysko. W końcu położne mogły pojechać do domu. Mała ważyła 3800 g, głowa 34cm i 54cm długości. Bolało, ale nie popękałam. Byłam mega głodna i od razu opróżniłam pół lodówki. Otworzyliśmy szampana i ok 5 poszliśmy spać, tzn. ja poszłam, bo właśnie obudziła się Mia, wiec tatuś musiał się nią zająć. Nawet nie płakałam jak się urodziła, byłam w takim szoku. Nie miałam ‘baby blues’ ani problemu z karmieniem. Wiem, że zrobiłam wszystko, aby ta kruszynka miała jak najlepszy start. Jestem bardzo szczęśliwa. Aż głupio się czuje, że było tak łatwo.

Myślę, że udany HBAC zawdzięczam dobremu ułożeniu dziecka (może dzięki ćwiczeniom) oraz mojej wiedzy, która dała mi spokój i wiarę w to, że moje dziecko nie będzie za duże, aby ze mnie wyjść, i że jestem w stanie je urodzić. Nic bym nie zmieniła w moim porodzie, no może upewniłabym się, że kamera jest włączona;). W domu czułam się bezpiecznie, byłam wśród bliskich, nie martwiłam się o Mie, wiedziałam że smacznie śpi za ścianą. Szpital jest niedaleko a położne naprawdę wiedzą, co robią. Ani ja ani one nie ryzykowałyby, gdyby pojawiły się jakiekolwiek komplikacje. Pomogła również ogólna postawa – nikt się specjalnie nie dziwił, że chce rodzić w domu. Większość moich znajomych urodziło w domu lub rodziło, ale zostało przewiezionych do szpitala w trakcie porodu z różnych powodów. Dziewczyny, wierzcie w siebie, jesteście do tego stworzone. Zawsze warto spróbować. Życzę wam powodzenia.

Mój szkocki vbac (Szkocja)

A tak wygląda VBAC w Szkocji – opowieść Kasi:

scottish_flag_infant_bodysuit

Zbieram się żeby w końcu opisać jak to było z nami.
Na początek  jednak trochę historii. Pierwszy synek przyszedł na świat w lipcu 2014 roku w Polsce. Ta ciąża była wyjątkowo trudna. Po czterech wcześniejszych stratach całe 9 miesięcy były pełne strachu: o zdrowie  maluszka i szczęśliwe zakończenie ciąży.

Od początku chciałam mimo wszystko rodzić sn – cesarka to była opcja, której nie brałam pod uwagę nawet w myślach, mimo tego, że mój lekarz przez moment proponował to jako bezpieczniejsze rozwiązanie.
Ale w końcu zdecydowaliśmy, że próbuję rodzić sn.

Mimo moich  najlepszych starań poród zakończył się jednak cieciem po 12 godzinach przy 10 cm rozwarcia kiedy okazało się że główka jest zbyt wysoko I  ciągle się cofa…
Świadomość tego, że byłam tak blisko … A jednak tak daleko i że sie nie udało przez wiele miesięcy potegowała uczucie żalu, pretensji do losu, że jako kobieta zawiodłam, moje ciało nie dało rady. Do tego doszła długa rekonwalescencja, blizna długo dawała mi się we znaki. Zaczęłam szukać pocieszenia w tej sytuacji. Wtedy też przypadkiem odkryłam grupę Naturalnie po cesarce i zaczęłam śledzić historie VBAC. Od tej chwili wstapiła we mnie nadzieja, że kolejna ciąża nie musi skończyć się cesarką.

W listopadzie 2015 roku okazało się że spodziewamy się  kolejnego dzieciątka. Byliśmy przeszczęśliwi. Tym razem moją ciąża była prowadzona w Szkocji. Po wielu za i przeciw uznałam, że moja próba VBAC znajdzie tutaj dużo większe wsparcie i przychylność szpitala i personelu.

I nie myliłam się od początku położna wspiera mój wybór. Tym razem ciąża przebiegała spokojnie i bez wiekszych problemów. Blizny nikt mi nie mierzył. Nie jest to uznawane  tutaj w Szkocji jako wyznacznik powodzenia vbac. Przez jakiś czas była we mnie obawa,że to może jednak źle …że może podejmuję zbyt duże ryzyko ? I strach,że może jednak się blizna rozejść. Na szczęście mój lekarz z Polski wspierał mój vbac I dodawał otuchy. Mąż też od początku wierzył, że dam radę.

Do porodu jakoś specjalnie się nie przygotowywałam. Tym razem miałam w sobie ten spokój, że wszystko potoczy się tak jak powinno. Ale z drugiej strony byłam pogodzona z możliwością cesarki gdyby zaszła taka konieczność. Poród zaczął się 13 lipca 2016 roku  4 dni przed terminem w nocy… cały dzień spedziłam na relaksie nad morzem. Byłam bardzo spokojna. I wyluzowana.

Cieszyłam się, że wszystko zaczęło się samoistnie gdyż w szpitalu w którym miałam rodzić po cc nie indukują porodu przy pomocy oxy. Kiedy skurcze były co 5 minut obudziłam męża i pojechaliśmy  do szpitala. Na miejscu położna po badaniu stwierdziła 3 cm ! Hura! A więc rodzimy.

Mogłam  wziąść prysznic i poskakać na piłce. Kiedy skurcze, zaczęły robić się nieznośne zdecydowałam się na gaz. Niestety od tego już momentu musiałam być unieruchomiona na łóżku i podpięta pod ktg. Na szczęście po gazie czułam się dobrze i mimo silnych skurczów pomógł mi się on  wyluzować na tyle, że ból był do wytrzymania.

Po  czterech godzinach kolejne badanie I tu ku mojemu zdziwieniu już 7 cm…Propozycja wzięcia znieczulenia…Ale  grzecznie odmawiam… czuję w sobie tą siłę i moc, że dam radę. Nie chce żadnych zbędnych ingerencji.

Po godzinie przychodzi nowa zmiana położnych. Mi trafia się młodziutka położna – nie cały rok po skończeniu szkoły. Na kolejnych skurczach mówię jej, że czuję już parte, na co ona, że to nie możliwe, że to za wcześnie, że pewnie dziecko leży w takiej pozycji, że uciska. Po kolejnych skurczach odchodzą wody. Naciskam Nicol, żeby jednak mnie zbadała ( tak to badają co 4 godziny). Ku jej zaskoczeniu okazuje się, że jest już 10 cm. Od tego momentu wszystko toczy się w ekspresowym tempie. Moment wyparcia główki wspominam jako najtrudniejszy. W tym porodzie  same skurcze były dla mnie nie najgorsze.

14 lipca 2016 roku o godz 9:10 po 6 godzinach akcji rodzi się nasz drugi synek. Dwa lata bez dwóch tygodni po cc. Od razu ląduje na moim brzuchu co jest cudownym doznaniem, którego brakło mi przy pierwszym synku, który szybko został zabrany na noworodki po otrzymaniu tylko calusa. Za to drugim skarbem mogliśmy się cieszyć nie przerwanie non stop. Mimo komplikacji pęknięcia krocza 3 stopnia i krwotoku bardzo szybko dochodzę do siebie.

24 godziny po porodzie jesteśmy już w domku. Podsumowując mój vbac mogę tylko powiedzieć, że nie miałam specjalnych oczekiwań, obaw przed tym czy się uda czy nie. Po prostu uwierzyłam, że jest we mnie ta siła. W odróżnieniu od pierwszego porodu był we mnie wewnętrzny spokój i opanowanie wiara, że jest to możliwe myślę, że to pozwoliło mi przeżyć ten piękny pórod w pełni tak jak zawsze o tym marzyłam.

Magia działa (Dania)

To był trudny poród. Tak, w pełni naturalny poród, u świetnie przygotowanej mamy, przy wspaniałym wsparciu też bywa czasami długi i trudny. Bywa, na przykład z powodu niezbyt optymalnego ułożenia i wstawiania się dziecka. Taki był właśnie poród Gosi. Ale UDAŁO SIĘ! A w pamięci młodej mamy pozostaje nie tyle ból, co przede wszystkim poczucie siły i spokoju.

 

Na początku chciałabym zaznaczyć, że nie jest to opis dla osób o słabych nerwach. W moim porodzie najbardziej zaskoczyło mnie to, że nie miał nic wspólnego z tym co wyczytałam w pięknych książkach Iny i Irenki [Iny May Gaskin i Ireny Chołuj – przyp.red.]. Do tej pory pamiętam niemal zwierzęce wyostrzenie zmysłów i strach. Strach przed nieznanym, że to nie tak przecież opisywały!

2dfcfa8b9c3c05d03d68e1064011d53d

Poniższą historię spisałam 8 dni po porodzie, po 8 dniach w szpitalu, gdzie czas się dla mnie zatrzymał. Teraz, po 3 tygodniach, napisałabym pewnie zupełnie co innego. Za rok opis wyglądałby jeszcze inaczej. Czy w książkach, które przeczytałam jest kłamstwo? Nie sądzę. Z perspektywy czasu ból jest mniejszy, mistyczne doznania większe, strach się gdzieś ulatnia… w każdym razie u mnie tak jest.

8 dni po porodzie nadal o nim myślę. Ciepło i miło, chociaż poród do takich nie należał. Jeśli mogłabym do czegoś go porównać to do ciężkiej harówy fizycznej w wielkich bólach i mękach. Nadal nie przejdą mi przez gardło ”przypływy”- dla mnie to były skurcze, a słowo ”fuck” padało średnio 20 razy na skurcz. Niemniej był to dobry poród, nawet bardzo.

Od początku ciąży wiedziałam, że chciałabym urodzić w domu. Przebyte cięcie w 2013 trochę utrudniało mi zadanie, do tego jeszcze kilka innych przeciwskazań. Pomału godziłam się z tym, że jestem bez szans w starciu z tym marzeniem, ale postanowiłam wysłać niezobowiązującego maila, bez nadmiernych szczegółów do wszystkich niezależnych położnych w okolicy. Odpowiedziały trzy, wybrałam jedną i od jej wejścia do mojego domu wiedziałam, że chcę z nią rodzić. Trzeba ją jeszcze było przekonać do mojego ”przypadku”. Mimo wielu moich obciążeń zgodziła się! To było jak cud!

Od początku dopuszczałam możliwość transferu do szpitala, na ten wypadek przygotowałam plan porodu, ba! Nawet plan cesarki. Krista miała być strażnikiem mojego planu na tę ewentualność (ach ten jej wzrok Bazyliszka).

Bardzo mocno starałam się przygotować swoje ciało do porodu- joga, próba autohipnozy, sesje akupunktury, rebozoo i kilka innych rzeczy. Moim głównym problemem jest relaks, ciało mam w stanie napięcia praktycznie większość czasu. Wiedziałyśmy obie od początku, że to może być problem, chociaż położna mówiła, że wierzy, że znajdę swój własny sposób jeśli wszystkie znane jej zawiodą, skoro zaszłam już tak daleko. Trochę niedowierzałam, ale postanowiłam się tym w ogóle nie przejmować. Będzie co będzie!

Spotkałyśmy się dokładnie w dzień ukończenia 40 tygodnia. Wbiła mi igły w plecy, wysmarowała olejem śmierdzącym indyjską knajpą, wymasowała stopy, użyła rebozoo, dłoni i przyjęła całą moją złość na Świat (dlaczego jeszcze nie rodzę, chlip chlip). Na pocieszenie powiedziała, że wciąż mam wcięcie w talii, a to się nieczęsto zdarza (jakby cokolwiek związanego z wyglądem mogło poprawić humor ciężniczce dyszącej jak słoń!). Pożegnałyśmy się i … nic. Jeszcze zdążyłyśmy ustalić nastepne spotkanie na za tydzień.

W weekend wybraliśmy się na Garden Party. Wzbudzałam spore zaineteresowanie swoim wielkim brzuchem i planami porodowymi, także spędziłam przemiłe kilka godzin w upale, w fajnym towarzystwie przy dobrym jedzeniu.

Już wieczorem czułam, że się zaczyna, ale nie chciałam się jeszcze podniecać- już było kilka takich fałszywych alarmów. Wykończona i wykochana poszłam spać. Od 12 co jakiś czas budził mnie bardzo bolesny skurcz, o 4 już nie mogłam udawać, że to nic. Wstałam, poskakałam na piłce, zaczełam liczyć. Regularność się zwiększała, obudziłam M. Zadzwonił do położnej, pogadali, później pogadałam chwilę ja. Kazała dalej się bujać i zadzwonić jak będą już bardzo częste. Tak sobie na tej piłce skakałam do 7, w końcu nie mogłam już wytrzymać i poprosiłam, żeby przyjechała. Przyjechała o 8, a moje skurcze zaczęły się wyciszać! Dramat, chciałam się spalić ze wstydu. A przecież przed chwilą tak bolało, nigdy wcześniej tak nie było! Uspokoiła mnie, że to pewnie przez wychodzące słońce, że tak się zdarza, że wrócą regularne skurcze w końcu na pewno. Przez cały dzień miałam ”te cholery” co 7-10 minut- bardzo bolesne, ale jednak rzadkie. Obydwoje działaliśmy jak lunatycy, po prawie nieprzespanej nocy, zmęczeni, ja do tego zmęczona bólem. Wiekszość czasu leżeliśmy z naszym 2,5 latkiem, oglądaliśmy bajki, jedliśmy i czasem drzemaliśmy. Wszystko to było przerywane moimi jękami co te 10 minut. Przyszła jeszcze opiekunka do synka, wybawiła go, wymęczyła, tak że padł o 20. Kazałam M ją odwieźć do domu, sama weszłam pod prysznic, bo czułam już od jakichś dwóch godzin, że się wszystko rozkręca.

Byłam już porządnie umęczona i miałam nadzieję na szybkie rozwiązanie (o ja naiwna!). Skurcze zrobiły się już zupełnie regularne- najpierw co 5 minut, później co 3 minuty. Ta intensywność mnie dobijała. Mój M musiał byś przy każdym skurczu- praktycznie cały poród na nim przewisiałam. O 2 wezwaliśmy położną, miałam szczerą nadzieję, że niedługo moje ”piekło” się skończy. Tyle się naoglądałam filmików, kiedy kobiety tak pięknie potrafią przyjąć ból porodowy, niestety ja nie należę do tych kobiet (jeszcze?), dla mnie to była zwykła tortura i rzeźnia. Przyjechała Krista, posłuchała serduszka i ku mojej rozpaczy wyjęła druty i zaczęła dziergać… To nie wróżyło rychłego końca, myślałam, że się załamię! Powiedziała mi – urodzisz, bo musisz urodzić i nie masz wyjścia. Więc dalej albo skakałam na piłce, albo wisiałam na M, jęczałam, bluźniłam, krzyczałam. Nie byłam w stanie ustać w miejscu nawet sekundy- podczas wiszenia właściwie tuptaliśmy z nogi na nogę cały czas.

W końcu dobiła jakaś 6 rano, już prawie mdlałam, byłam wkurzona i powiedziałam, że zaraz kończę to rodzenie i sobie idę (tak, tak, obrażałam się średnio co chwilę). Krista zdecydowała się zbadać rozwarcie- było 8 cm! Ale co z tego, skoro buzia dziecka była w złą stronę, do tego głowa zaklinowana w miednicy. Katastrofa. Dla mnie, dla wiedźmy nie. Kazała leżeć na lewym boku, machała moimi nogami, a ja prawie mdlałam z bólu, wrzeszczałam, naprawdę myślałam, że umrę, chyba nawet pragnęłam umrzeć. Zaczęłam krwawić. Po wytrząsaniu bioder rebozoo to już zaczęłam krwawić bardzo. Mały nadal się nie wstawił dobrze, chociaż coś drgnęło. Ale ta krew- Krista powiedziała, że gdyby to nie był hbac to by została, a tak szpital. Błagałam o karetkę (żeby szybko i żeby mnie nieśli), powiedziała, że nie ma szans, jedziemy autem, będą mnie lepiej traktować, bo o własnych siłach- wtedy będę mieć większą szansę urodzić jak chcę. Zadzwoniła jeszcze do szpitala, powiedziała że mam ogromny lęk szpitalny (w Danii są bardzo wrażliwi na samopoczucie psychiczne…), więc o dziwo ucieszyli się, że przyjadę z własną położną!

Pojechaliśmy te 20 km, w aucie skurcze stały się nieco mniej bolesne, czułam się zupełnie surrealistycznie. Nie pamiętam już jak doszłam (!) na porodówkę, Krista zniknęła na chwilę, przyszły inne położne pogratulować mi dobrnięcia do 9 cm (jeszcze przed wyruszeniem do szpitala powiększyło się rozwarcie), stałam tam jak odurzona i zastanawiałam się co się w ogóle dzieje. Zaprowadziły mnie do sali, którą nazwały ”antystresową”, przyszła moja szpitalna położna, za chwilę pojawiła się Krista. I stał się kolejny cud- nie wiem jak ta wiedźma to załatwiła, ale mogła dalej prowadzić mój poród, nikt inny mnie nie dotykał, nie proponowali żadnych wenflonów, ktg na stałe ani nic takiego… Zmieniliśmy po prostu miejsce porodu, dostaliśmy jeszcze jedną położną do pomocy i dalej wszystko było jak w domu- CUD.

Byłam już naprawdę wyczerpana, położna nr 2 poiła mnie co chwilę, dawała mi cukrowe cukierki (pycha), co jakiś czas badała serduszko. My z M dalej tańczyliśmy, prysznicowaliśmy mnie, kilka razy musiałam układać się na lewym boku na manewry wstawiennicze. Myślałam, że oszaleje, krzyczałam, błagałam o cesarkę, o narkotyki, alkohol, leki, epidural, dolargan, cokolwiek. Dostałam gaz, niestety nie działa na mnie jakoś szczególnie przeciwbólowo. Kolejny zawód!

I jest 10 cm! Niestety najpierw jest worek owodniowy… Kurwa. Nie wierzę w swojego pecha, chce mi się płakać, naprawdę mam już dość, błagam Kristę, żeby przebiła ten cholerny worek i żebym urodziła wreszcie. Zgadza się, widzi moją determinację. Przebija worek  przed 13, jest 10 cm i … nie umiem przeć. Nie wiem czy to przez przebicie worka, ale skurcze wcale nie robią się jak na parcie, nadal są wprost z macicy. Frustracja sięga zenitu, zaczynam tracić wiarę w to, że kiedykolwiek moje piekło się skończy. Że urodzę. Że mogę.

Położne próbują mi tłumaczyć, pokazują jak oddychać, proponują zmiany pozycji, ale ja czuję, że już nic nie mogę, nie umiem, nie mam siły. Za to zaczynam żartować, grozić im śmiercią jak ”to” się skończy, żarciki sie sypią i w końcu jestem gotowa. Zaczynam czuć o co chodzi w partych, przeklęta macica przestaje boleć, czuję siłę! W między czasie weszliśmy razem z M na łóżko porodowe- dalej na nim wiszę, on już ledwo żyje, ale przez ten poród przejdziemy razem.

Rodzę!!!

o 15.58 rodzę mojego drugiego syna- Ignasia 55cm, 3950g. (2 miuty przed zmianą warty)

Czuję ocean wdzięczności i miłości. 20 miut po wszystki zarzekam się, że już nigdy więcej! Krista uśmiecha się pobłażliwie. Następnego dnia zmieniam zdanie 😉

Po trzech tygodniach nadal wracam do tego przeżycia, codziennie. Było strasznie? Było! Ale wciąż czuję moc, czuję, że przeszłam jakąś granicę. Cały poród odbył się tak jak zaplanowałam i bardzo chciałam- bez interwencji (poza przebiciem pęcherza przed partymi, co było dla mnie dopuszczalne), znieczulenia, przy bardzo czynnym udziale partnera i zaufanej położnej. Wiem, że gdyby nie oni to bym nie dała rady- stali na straży moich pragnień, chociaż ja błagałam o zmianę, o pomoc, przyspieszenie i cesarkę. Mojemu partnerowi na pewno trudno było patrzeć, ale wytrzymał i jestem mu za to dozgonnie wdzięczna. Ja też wytrzymałam i czuję, że wyszłam z tego doświadczenia silniejsza, o wiele silniejsza i spokojniejsza. W moich wspomnieniach poród ten zaczyna się jawić jako coś pięknego, wzmacniającego i wcale nie aż tak strasznego. Magia działa. Zaczynam myśleć o następnym 🙂

41123ad6ec62bfae9fddcc090bac779e

KOCHAM moje OBA porody (Niemcy)

Czasem czytając historie porodowe dziejące się w innych krajach (tak, tak, wiem, że za granicą też bywa różnie i nie zawsze różowo, ale…) mam wrażenie, że polskiemu położnictwu bliżej obecnie do chirurgii niż do prawdziwej, nastawionej na wspieranie natury sztuki położniczej. I za każdym razem mam nadzieję, że to się zmieni… na lepsze. Wiem, że już się w niektórych miejscach zmieniło i dziękuję przy tej okazji wszystkim tym lekarzom i położnym, którzy/które wspierają kobiety w rodzeniu drogami/siłami natury po cięciu cesarskim, nawet więcej niż jednym. Oby było Was coraz więcej! W wielu miejscach naszego kraju dużo jest jednak wciąż do zrobienia, a motorem pozytywnych zmian jesteście WY, kochane Kobiety! Dzisiejsza historia, której autorka prosiła mnie o anonimowość, daje nadzieję i pokazuje, że do VBAC można podchodzić inaczej – bez wpędzania w lęk, bez zastraszania, tak … normalniej. Może świadomość tego Was podbuduje i upewni w decyzji o rodzeniu sn po cc.

W sierpniu 2013 przez cc urodziła się moja pierwsza córka. Ponad 4kg, 56cm. Poród zaczął się od wymiotów o 1 w nocy i lekkich skurczy. Po 7h nieregularnych skurczy i wymiotowania miałam dalej 1 cm z którym przyjeli mnie na oddział (córka urodziła się 14 dni po terminie). O 8 rano tachykardia – tętno 180-200 i decyzja o cięciu. Po rozcięciu okazało się, że zielone wody i początki zatrucia wewnątrzmacicznego.
Cesarka była ok. Mąż w 30 minut dojechał do szpitala, od razu na porodówke i już wspólnie jechaliśmy na salę. „Rodziliśmy” razem. On mnie uspokajał, mówił do mnie, a obok mnie cieli. Dziecko dostałam od razu po wyjęciu i szybkiej ocenie stanu zdrowia. Leżała mi na klatce piersiowej i spała, a ja płakałam ze szczęścia. U nas w szpitalu (Niemcy) nawet na sekundę nie zabrali mi dziecka, ani męża. Wstać musiałam około 2 godziny później na siku… Tuż po cesarce dali mi też porządny obiad. Blizna wyglądała super, ale po czasie pojawił się bliznowiec (u mnie norma). Bolała mnie dwa lata i 12 dni ( aż do drugiego porodu).
Całą drugą ciążę bolała mnie blizna, bo był pod nią taki jakby guzek. Raz mocniej, raz słabiej. Podczas porodu bolała okropnie. W poniedziałek o 20 zaczęły się skurcze, o 1 w nocy były tak silne, że pojechaliśmy do szpitala. Rano mnie z niego wypuścili, bo „w domu będzie pani lepiej”. W środę rano byłam wykończona, dalej w domu (w międzyczasie jeszcze raz w szpitalu i tekst starej położnej, że nie rodzę). Pojechaliśmy do szpitala, wytłumaczyłam, że od 2 nocy nie śpię i już nie mam siły. Rozwarcie po 40 h skurczy 1,5 cm.
Położna wyjaśniła mi jakie ryzyko niesie ze sobą znieczulenie i oxy (ewentualnie zatrzymanie porodu i cc) i pozwoliła mi decydować. Od razu kazałam wołać lekarza. Po zzo poszłam spać (na lewym boku, bo na prawym od razu spadało dziecku tętno). Dostałam oxy z dyfozora (maleńka dawka 2ml/h). Skurcze stały się słabsze, ale regularniejsze i 2 godziny później obudziło mnie odejście wód i niesamowity ból blizny. Położna zbadała i mówi, że to nie bliznę mi rozrywa tylko to parte. 8 skurczy później byłam mamą po raz drugi. Kazali mi wstać na skurczu kucać, a pomiędzy wstawać. Było ciężko, mąż podnosił. Udało się!!!
Ten poród uleczył moją duszę i ciało. Guzek pod blizną się wchłonął, o dziwo nawet bliznowiec się pomniejszył, blizna już kompletnie nie boli (kto wie może zrosty porozrywało, nie wiem). Teraz patrzę na cesarkę jako bogate doświadczenie życiowe i KOCHAM moje OBA porody. Dziękuję wam za pomoc. Cicha anonimowa podczytywaczka.
P.S. Dodam jeszcze, że druga córka urodzona 7 dni po terminie, bez kontroli blizny i straszenia mnie. Byłam zwykłą pacjentka. Przykre, że kobiety w Polsce muszą walczyć. Ja musiałam pokonać tylko strach przed cc i przed sn jednocześnie. Każdy lekarz i każda położna traktowali sn jako oczywistość.

Dziś wiem, że podjełam słuszną decyzję (Wielka Brytania)

Przedwczesny poród, doświadczenie śmierci dziecka, elektywne cięcie cesarskie, a potem pełen spełnienia indukowany kilka dni przed terminem VBAC. Dziś opisana ze szczegółami historia porodów Kamili:

Moj pierwszy porod SN 10/05/2010 r. Trafiłam do szpitala z dość mocnymi bólami. Był 30 tc. Kiedy położna na emergency (Izba Przyjeć) wypytywała mnie o szczegóły, ja czułam że dziecko pcha mi się na odbyt. Po zmierzeniu temperatury i ciśnienia dano mi 2 tabletki paracetamolu i poproszono mnie o oddanie moczu, po czym położna dała mi bilecik z numerkiem i miałam czekać w poczekalni z ludźmi (miedzy innymi połamańcami). A ja zwijałam sie z bólu już od 18 h, czyli od kiedy w domu sie zaczęło. Minuty płynęły. Nie mogłam siedzieć, stać. Co szłam, to kucałam na w pół. Ból uniemożliwiał cokolwiek. A ja nadal czekałam. Chodziłam do toalety, bo nie wiedziałam co sie dzieje. I tak też udałam się z koleżanką do ubikacji. Poczułam rozpierający ból. Wtedy moim oczom ukazała sie Carmela – nasza córcia. Tyle, że nie dawała żadnych oznak życia, a wypadając uderzyła czołem. Byłam w szoku. Ula, bo tak miała na imię koleżanka, pobiegła po lekarza. kogokolwiek. Przybiegła lekarka z dwoma podpaskami. Nie docierało do mnie wtedy nic… Szybko kazano mi z tamtąd wyjsć, wzięli mnie na wózek, zaczęli dopiero koło mnie latać. A ja nie wiedziałam co sie dzieje…
Finał był taki, że Carmela nie żyła. Oznajmili, że zmarła już wcześniej, ale czy tak było naprawdę? Czy to nie przez fakt zatuszowania sprawy, że nikt w szpitalu wczesniej mi nie pomógł? Zostałam z lekarzami w pokoju. Po kilku godzinach przyszedł ksiądz, położne przyniosły coś w wiklinowym koszyku otoczonym różowym kocykiem. To była Carmela. Stałam koło męża słuchając modlitwy księdza i czułam uginanie sie nóg pode mną… Spytano mnie czy chce zdjęcia na pamiątkę. Odparłam, że tak, choć tak naprawdę nic do mnie nie docieralo. Po około 2 tygodniach przyjechała położna do domu i wręczyła płytę CD, album ze zdjęciami (długo nie potrafiłam do niego zajrzeć) oraz odbitki stopek i rączek. Nie mogłam dojść do siebie. Wpadłam w anemię i depresje…
W sierpniu zaszłam w ciąże z Kate. Przeszło mi przez głowę by próbować znów rodzić. Nie bałam sie bólu, tylko tego, że znów nikt mi nie pomoże… Nalegałam na cc. Lekarze szli w zaparte, ale w końcu dali się przekonać i ulegli. Wyznaczyli cc na 20/05/2011, 4 dni po terminie. Wiedziałam, że nie urodzę, byłam zablokowana psychicznie. W papierach wpisano prawdziwego powodu cc tylko: paniczny lęk przed bólem. Ale mnie było wszystko jedno. Chciałam tylko, aby wyciągneli już Kate całą i zdrową. Tak też się stało. Tyle, że nie wiedziałam, iż porod przez cc nawet ten planowany może wpłynąć negatywnie na mnie. A tak się stało.
Nie czułam instynktu, jej płacz był mi obojętny, nie zajmowałam się nią tak, jak trzeba… tylko mój mąż. Nie szukałam wsparcia ani pomocy… W głębi duszy zazdrościłam dziewczynom, które urodziły SN. Ale ja czasu już nie mogłam cofnąć. Owszem cofnąć Nie! Ale zapobiec następnemu cc Tak! Zaczęłam drążyć temat, szukałam informacji w internecie i tak wpadłam na Naturalnie po Cesarce.
Po tylu przeczytanych pięknych historiach VBAC nabierałam wiary we własne możliwości … Skoro udało sie komuś to uda się i mnie. Mąż mnie wspierał cały czas, nawet jak w 4 miesiącu miałam momenty załamania. Czasami coś zapiekło w miejscu cięcia  – ja od razu myslalam, że to z powodu blizny. Nic bardziej mylnego. Jedna część mózgu pamietała traumę z przeszłości, stąd te wątpliwości. Na szczęście nie poddałam się. Chciałam się spełnić i dać początek Nowemu Dziecku taki jak czułam, że powinno mieć. I to dzięki mojej motywacji ,wsparciu męża w każdym momencie oraz uczestniczeniu w grupie Naturalnie po Cesarce nie straciłam nadziei.

Termin od poczatku byl ten sam 21 listopad .

W 38 tc po rozmowie z konsultantem (lekarzem) otrzymałam propozycje indukcji (wywołania) porodu. Podchodzilam do tego bardzo sceptycznie. Tym bardziej, że ciąża przebiegała prawidłowo. Dużo naczytałam się negatywów odnośnie wywoływania. Proponowano, abym stawiła się do szpitala 16 listopada. Zapytałam konsultanta dlaczego nie mogę poczekać chociażby do tego 21 listopada. Odparł, że nie, bo teraz to dla mnie najlepszy czas. Nie uwierzyłam mu, dlatego zaczełam dzwonić do szpitala i wypytywać czy aby na pewno powinnam mieć wywoływanie.
Ostateczny termin po uzgodnieniu padł na 18 listopada. Dzwoniłam od rana by spytać, o ktorej mam przyjechać. Kazano mi przyjechać na godzine 14.00. Mąż zawiózł córkę do opiekunki i pojechalismy. Podłączyli mi KTG, zrobiono badania, sprawdzono rozwarcie – było żadne.
O godz 16.00 podano mi żel z prostaglandyn. Wcześniej pytałam lekarza czy jest bezpieczny dla blizny. Stwierdził, że kobiety po cc otrzymują go przy VBAC i nie było problemu. Zaufałam mu… Jak by nie było to lekarz, a ja byłam zdana na niego. Położna, która mnie przyjmowala też potwierdziła  100% bezpieczeństwo dla mojej blizny. Uwierzyłam im.
Około 17.00 odłączono mi KTG, kazano spacerować, iść coś zjeść. Więc zaczęły się spacery po korytarzu. Po jakimś czasie zaczęłam czuć jakby bóle menstruacyjne. Byłam happy, że coś się dzieje:) Na sali, na której byłam oglądaliśmy z mężem filmy, aby czas jakoś zleciał. Kołysałam się na piłce, bo skurcze miałam co 3-4 minuty dość dotkliwe …
o 22.00 mąż musiał jechać po córke do opiekunki, a tym samym ja musiałam zostać sama do rana. W dzisiejszych czasach są telefony, więc powiedziałam mężowi, że będe pisać bądź dzwonić gdyby coś się działo. Po 22.30 przyszła położna spytać czy nie potrzebuje jakiejś tabletki przeciwbólowej bądź na spanie. Byłam zszokowana (Ja tu przyszlam rodzić!). Odmówiłam tabletek.
Pisalismy z mężem caly czas. Wiedziałam, że nie zasnę. Położyłam się na łóżku i po cichu oglądałam filmy, przekrecając się z boku na bok. O 23.30 bóle stały się coraz intensywniejsze, ale wiedziałam, że muszę to jakoś przeczekać. O 00.20 znów dorwałam piłkę i kręciłam się na tych skurczach. Pisalam do męża, że czuję jakbym odlatywała:) A on na to: Nie poddawaj sie! Wiem, że dasz rade ….
Przez chwilę myslałam o tych tabletkach (czy aby nie iść do położnej w łaske żeby jednak coś dała). Ale poczekałam jeszcze trochę… O 01.50 mąż napisał mi, abym poszła do położnej sprawdzić chociaż rozwarcie. Tak też zrobiłam. Przyszła, sprawdziła i oznajmiła, że jest 1cm. Strasznie się zdenerwowałam! Tak boli, a tu tylko 1 cm! Zaczełam wątpić w indukcję, zadając sobie pytanie „co teraz?” Czy aby napewno nie popełniłam błędu stwiając się na wywołanie przed czasem … Odwrotu już nie było.
Po godzinie 2 w nocy napisalam do męża, że już nie wiem co mam ze soba zrobić. Poszłam do położnej i poprosilam o coś przeciwbólowego. Dala mi jakieś 2 tabletki. Wziełam je z nadzieją, że coś pomogą. Czekałam, ale bóle się tylko nasilały. Kolysałam się na piłce, nie patrząc na zegarek, do momentu kiedy poczułam coś mokrego między nogami. Pomyślałam, że to wody. Światła na sali pogaszone, więc nie byłam pewna na 100% co to jest. Podświetliłam telefonem i ujrzałam na piłce krew. To było coś okropnego. Przez głowę przeszła mi tylko córka Abby. Pomyślałam: pewnie blizna! Pobiegłam na korytarz wołając do położnej, że krwawię i niech mi pomoże…
Krew była na podłodze, jak przy miesiączce. Spytała czy wody odeszły i sprawdziła rozwarcie – było 3 cm. (Dodam, że przebicie wód, które było zaplanowane, miało się odbyć przy 2-3 cm.) Położne kazały położyc się na łóżko, zabrały wszystkie moje rzeczy i pojechaliśmy windą na dół, na porodówkę. Mówiły, abym się nie denerwowała. Nie potrafiłam, nie wiedząc co się dzieje w środku i z moim dzieckiem…
Szybko zadzwoniłam do męża informując go o całej sytuacji i prosząc, aby córkę zawiózł do opiekunki i przyjechał do mnie jak szybko tylko się da.
Podlaczyli mi KTG. Tętno było w porządku cały czas, więc położne stwierdziły, że prawdopodobnie to nie blizna.
O 04.20 przyszła położna pytając czy chcę gaz. Odparłam, że tak. Spogladajac na KTG położna powiedziała, że niedługo dziecko będzie na świecie. Wtedy spoglądnęłam na wykres. Faktycznie działo się :).
ktg
Po jakimś czasie znów przyszła położna i kazała mi wziąć tabletkę, w razie gdyby musieli zrobić natychmiast cesarkę. Stwierdziła, że to tylko w razie czego. Woła dmuchać na zimne. Po kilkunastu minutach przyszedł lekarz. Pytał gdzie mnie boli i czy pomiędzy skurczami czuję ból. Odparłam, że boli tylko w czasie  skurczu, pomiędzy nie…
Zaproponował, że chce przebić wody (aby lepiej rozeznać sytuację). W końcu i tak na górze gdy byłam badana było 3cm rozwarcia. Powiedział też, że jeśli przebije wody to musi następować postep w rozwarciu w ciagu 2h od przebicia. Jeśli nie, to czeka mnie cc ze względu na wcześniejsze cięcie. I trzecia odsłona,  gdyby wody nie były czyste, rownież czekałoby mnie cc.
Poczulam strumyk ciepłej wody  – okazało się, że są czyste 🙂
Lekarz przytrzymywał do samego końca, by zeszło jak najwiecej. W końcu oznajmił: „Teraz ma pani juz 4 cm :)” i poszedł. Położna spytała czy nie chce znieczulenia. Odparłam, że nie i wystarczy  mi tylko gaz.
Od tego momentu czekałam na mocne bóle. Cały czas byłam podpięta pod KTG, wstawałam tylko jak chciałam sie załatwić, poza tym leżałam i co skurcz wdychałam gaz, by sobie ulżyć.
Dokładnie o 07.00 rano miałam przeczucie, że to już nie długo. Napisałam do meża: „Przyjezdzaj szybko!!!” Przez ten czas nikt nie sprawdzał ile już mam rozwarcia, ale ja wiedziałam kiedy będzie ten moment 🙂
Nie upłynęło pół godziny, a ja wcisnęłam przycisk. Przybiegła położna pytając co się dzieje. Mówię do niej, że czuję iż dziecko schodzi. Spojrzała i mówi, że nic nie widać. Byłam pewna, że idą już parte …
Zadzwoniłam do męża. Powiedział, że odwiózł córkę i już jedzie, tyle że nawet nie wiedział gdzie mnie przewieźli, a ja nie potrafiłam mu wytłumaczyć gdzie leżę… Siedzący koło mnie lekarz (ten, który przebijał wody) wyszedł po mojego męża, by ten wiedział gdzie ma trafić. Wychodząc powiedział: „Dasz rade! Wierzę w ten poród!” Byłam w szoku. Ale wiedziałam też, że coś w tym jest.
Po chwili mój wszedł do sali, złapałam go za rękę i mówię: „Pomóż mi urodzić!” W drugiej ręce trzymałam gaz. Zadzwoniłam dzwonkiem po polozną. Przyszła młoda kobieta, spojrzała tylko i mówi: „Jak będzie skurcz to przemy.” Uznałam, że wybiorę pozycję leżącą na boku. Jedną nogę trzymał mi mąż, ale tak nie mogłam wyprzeć małej … Polozna zaproponowała, abym położyła się na plecach, podtrzymując dwoma rękami uda. Mówiła, że tak będzie mi lepiej i pomogę małej wyjść.
Skurcze. Co chwilę słyszałam tylko „widać głowkę” i „nie widać”. Miałam zacząć przeć dłużej, aby ją całkiem wydostać. Tak też było. Kiedy główka była już na zewnątrz mąż mi mowił jakie to ciemne włosy ma Abby:) Pomyslałam: „Teraz muszę jej pomóc wyjść całej.” Około 3 długich skurczy pod rząd  i  córcia wyskoczyła 🙂 Ważła 3690 kg. (Dla porównania jej starsza siostra Kate urodziła się z wagą  3540 kg.) W sumie 1 h partych.
kamila
Co do tego krwawienia, jak się okazało, żel zadziałał na mnie bardzo intensywnie, szyjka szybko się rozwiera, porod był zaawansowany i stąd ta krew.
Dzieki temu przeżyciu, wiem, że słusznie zaufałam lekarzom i stawiłam się na wywołanie. Nie wiem co by było, czy poród by się zaczął do terminu. A jeśli nie? Co gdybym w domu zaczęła krwawić -pewnie wpadłabym w gorszą panikę. Tego już się nie dowiem. Ale wiem jedno, dziś czuję się wspaniale! Jestem spełniona. Mam dwie córki i obie tak samo kocham. Karmię piersią, budzę sie w nocy z bananem na twarzy. Cieszę się każdą chwilą.
Myślę, że  najważniejsze jest by nie mieć negatywnych nastawień, bo to w niczym nie pomoże. Po mimo, że nie chciałam wywoływania, dałam szanse i sobie, i lekarzom. Otworzyłam się na wszystko, wierząc w to, że będzie dobrze. I tak też się stało 🙂 Życzę takich przeży każdej z Was 🙂

Cud (Wielka Brytania)

Vohla opublikowała swoją historię porodową w formie kilkudziesięciominutowego filmiku już jakiś czas temu. Dziś chciałabym ją przypomnieć, bo opowieść jest zaiste niesamowita.

Skurcze rozpoczęły się we wtorek wieczorem, ale narodziny nastąpiły dwa dni później. W międzyczasie skurcze zdążyły stracić na swej intensywności, a nastrój porodowy zdążył się załamać.

Ostatnią nadzieją miał być test z basenem. Ruszy czy nie? Wydawało się, że rusza. Nadzieja została wzniecona.

Jednak po kolejnych kilku godzinach wobec nikłego postępu porodu oraz słabych i rzadkich (co 10 – 15 minut) skurczy, Vohla, będąca z wykształcenia położną, wiedziała już, że poród odbiega od fizjologii.

Była rozmowa z doulą, pogodzenie się z koniecznością porodu w szpitalu, z wizją stymulacji oksytocyną i prawdopodobieństwem kolejnego cięcia.

A potem… potem była modlitwa o CUD. Przypływ aktywności. I nagle…. uczucie PARCIA!

Niewarygodne! A jednak prawdziwe – w badaniu szyjka rozwarta na 8 cm.

Jednak od tego momentu do urodzenia maleństwa minęło jeszcze sporo czasu. Faza parcia trwała 5 godzin!

Vohla urodziła zdrową córeczkę. Położne, wezwane pod sam koniec porodu, nie zdążyły dotrzeć przed jej pojawieniem się. Obyło się bez komplikacji zarówno dla dziecka jak i mamy.

Oto cała historia Vohli opowiadana przez nią samą:

Zachęcam też do odwiedzenia strony MamClub, gdzie znajdziecie dodatkowo zdjęcia porodowe Vohli: http://www.mamclub.pl/moja-historia-porodova/