Diagnoza „brak postępu porodu” pojawia sie w karcie wypisowej pacjentek oddziałów położniczo-noworodkowych nader często. Równie często kobiety, których poród zakńczył się cieciem cesarskim z tego właśnie wskazania, w kolejnej ciąży słyszą deprymujące słowa „nie urodzi Pani” , „marne szanse”. Rzeczywiście, wyniki badań naukowych pokazują, że udany poród drogami natury po cięciu cesarskim jest bardziej prawdopodobny u kobiet, u których cięcie wykonane było np. z powodu położenia miednicowego płodu lub zaburzeń w jego tętnie, a mniej prawdopodobny u kobiet, u których cięcie wykonano z braku postępu porodu. Jest to jednak tylko część prawdy, bowiem brak postępu porodu jest określeniem bardzo niejednorodnym – wiele problemów może się za tą diagnozą kryć. Część z nich może być istotnie niezmienna np. nieprawidłowa budowa miednicy kostnej kobiety. Częściej jednak brak postępu wynika z czynników mogących zmienić się w kolejnej ciąży np. czynnościowa niewspółmierność porodowa, brak postępu porodu z powodów emocjonalnych czy błędy w prowadzeniu porodu (w tym w indukcji). Często potrzeba bardzo wnikliwej i dogłębnej analizy poprzedniego porodu, żeby móc przypuszczać co było przyczyną braku postępu wcześniejszego porodu. Po tymże przydługim wprowadzeniu zapraszam Was do lektury historii Marty.
Kiedy byłam w swojej pierwszej ciąży (w 2012r.) starałam się nie czytać, nie „nakręcać”, bo i tak byłam wszystkim przerażona. Wszystko nowe, wszystko pierwsze… Nie chodziłam do szkoły rodzenia, bo przecież miliony kobiet przede mną rodziło bez szkół i dało radę. Teraz wiem jaki wielki wtedy popełniłam błąd.
Termin miałam na 21.01.2013r., ale cały drugi i trzeci trymestr lekarz ciągle przyspieszał mi termin ze względu na wielkość dziecka. Od 10 stycznia kontrola 2 razy w tygodniu, bo rozwarcie niby na 1 cm i ciągle zapewnienia: „Do następnej wizyty i tak nie dotrzymasz – urodzisz!”. Byłam tym wszystkim okropnie zmęczona, miałam dosyć, a tu nic się nie działo. W końcu mój lekarz (ordynator szpitala) wziął mnie 22.01.2013r. (zaledwie 1 dzień po terminie) na wywołanie. Nie pamiętam dokładnie ile dawek oxy dostałam, ciągle leżałam pod ktg i nic się nie działo. W końcu przyszedł lekarz i powiedział, że trzeba zrobić cesarkę. A ja głupia o nic nie dopytywałam, nie wiedziałam dlaczego i tak się zgodziłam (może podświadomie miałam już tej ciąży dość). Potem na wypisie ze szpitala jako powód cesarki miałam wpisane: „dystocja matczyno-płodowa i brak postępu porodu”. Jak „wyjęli” mojego synka z brzucha to się rozpłakałam, przyłożyli mi go na moment do policzka i zabrali.
Na salę pooperacyjną przywieźli mi maleństwo na 10 minut (i to tylko dlatego, że mąż był ze mną). Pytałam położną czy nie mogę nakarmić malucha to odpowiadała, że po cesarce i tak nie mam pokarmu. Przepłakałam całe popołudnie. Synka przywieźli mi dopiero następnego dnia rano. Nie miałam siły się nim zajmować, wszystko mnie bolało, zanim poniosłam się z łóżka kiedy mały płakał, zdążyła przybiec położna pytając co się dzieje. Czułam się okropnie – fizycznie i psychicznie. Ten okropny dół utrzymywał się ze 3 miesiące. Byłam rozdrażniona, płaczliwa, rozbita, a synek nerwowy i bardzo absorbujący. Nawet to, że walczyłam o wytrwanie w karmieniu piersią (synek dosłownie „rozszarpał” moje brodawki) i wygrałam, nie dawało mi satysfakcji. Nie czułam się kobietą. Przez półtora roku rozpamiętywałam mój poród i ciążyło mi to strasznie. Już wtedy wiedziałam, że jeżeli zajdę w drugą ciążę to spróbuję urodzić naturalnie.
W czerwcu 2015r. potwierdziło się – byłam w ciąży! Już na pierwszej wizycie zapytałam czy będzie możliwy vbac. Lekarz lakonicznie odpowiedział, że jeszcze daleko, jeszcze zobaczymy. Mniej więcej od połowy ciąży, kiedy z usg wynikało, że będzie duża dzidzia (termin przesunięty o dwa tygodnie szybciej), na pytania czy będę mogła rodzić naturalnie, lekarz stwierdził, że będzie cc, a jeżeli chcę rodzić naturalnie to „on się pod tym nie podpisze”. Nie powiem, byłam lekko załamana, ale wiedziałam że jeszcze mam sporo czasu do porodu. Wspomnę jeszcze, że przy okazji drugiego usg prenatalnego już inny lekarz wypytywał mnie o przyczyny cc w pierwszej ciąży i jak usłyszał o braku postępu porodu, to stwierdził, że teraz w 90% scenariusz się powtórzy i nie urodzę naturalnie. Słysząc takie opinie chyba zaczęłam się przyzwyczajać do myśli, że czeka mnie druga cesarka, jednak im bliżej było terminu porodu, to rodził się we mnie jakiś bunt przeciwko temu. Zaczęłam szperać w internecie i trafiłam na stronę www.naturalniepocesarce.pl. To co tam przeczytałam było jak zastrzyk pozytywnej energii. Powiedziałam sobie: „Ja też mogę! To mój poród i JA decyduję!”.
Zaczytałam się w tej stronie bez opamiętania (mój mąż musiał mnie odganiać od komputera, żebym wogóle poszła spać) i dzięki temu dowiedziałam się wielu rzeczy. Postanowiłam, że na następnej wizycie (to był 35 tc) zapytam wprost lekarza dlaczego jego zdaniem konieczna jest cesarka i jakie widzi u mnie przeciwwskazania do porodu naturalnego. Nastawiłam się bojowo i mówię, że chce rodzić naturalnie, a lekarz na to: „To super, nie widzę żadnych przeciwwskazań, dziewczyny rodzą teraz z powodzeniem nawet dzieciaczki z wagą 4200 kg, a przecież nie będziesz rodzić na ulicy, cc zawsze zdążymy zrobić”. Szczęka mi opadła i miałam ochotę wyjść i sprawdzić czy czasem gabinetu nie pomyliłam… Uważam do tej pory, że mój lekarz prowadzący jest świetnym specjalistą (ordynatorem szpitala w którym rodziłam), ale strasznie zakręconym
Ucieszyłam się jak dziecko z tego, że mam zielone światło, ale podczas wizyty nie spodobało się lekarzowi bicie serduszka malucha. Kazał przyjść na drugi dzień rano do szpitala na ktg i dokładne usg. Zapis wyszedł źle, synkowi „wypadało” co drugie-trzecie uderzenie serduszka. Mój doktor jeszcze tego samego dnia umówił mnie na wizytę do innego lekarza, robiącego specjalizację w dziedzinie kardiologii płodu. Nie zapomnę tego dnia do końca życia – przepłakałam cały czas pomiędzy wizytą w szpitalu a wizytą u tego lekarza. Bałam się jak nigdy. Okazało się, że winna wszystkiemu była infekcja górnych dróg oddechowych, którą przechodziłam i nie mogłam do końca wyleczyć (zresztą nie pozbyłam się jej aż do porodu). Skutkiem mojej grypy było zapalenie mięśnia sercowego u dzidzi. Lekarz przeprowadzający to usg stwierdził, że jego zdaniem maleństwo wyleczy się pozostając u mnie w brzuszku (bo z kolei mój doktor myślał o natychmiastowej cesarce). Powiedział mi jeszcze wtedy, że nawet gdyby u dzidzi się nie poprawiało, to nie jest to przeciwwskazanie do porodu siłami natury i on poopiera taki sposób rozwiązania ciąży nawet po pierwszym cc. Trafiłam więc na patologię na „podleczenie”. Dostałam antybiotyk. Kontrolę miałam po tygodniu od usg i zapis ktg oraz kolejne usg pokazały, że mój maluch walczy i jest lepiej! Odetchnęłam z ulgą choć już do porodu miałam robione ktg dwa razy w tygodniu.
Trzy dni przed terminem porodu byłam rano na ktg w szpitalu, zaczęły się pojawiać pojedyncze skurcze. Już w drodze do domu zaczęły się pojawiać coraz częściej, a wieczorem zrobiły się regularne (co 10 minut). Nie przybierały na sile i myślałam, że do rana wytrzymam, ale już ok. 2 w nocy miałam dość. Obudziłam męża, zorganizowaliśmy opiekę dla starszego synka i o 4 nad ranem byliśmy w szpitalu. Bałam się strasznie, że może to być fałszywy alarm. I nie pomyliłam się – rozwarcie ledwo na opuszek (wg lekarza). Załamałam się. Tyle czasu skurcze i zupełnie nic?! Myślałam o powrocie do domu, ale lekarz upierał się żebym została i na wszelki wypadek nic nie jadła, bo może skończyć się cc. I zostałam – sama, bo mąż musiał wracać do starszego dziecka. Na porodówce podpieli mi ktg, zbadała mnie jeszcze położna wg niej rozwarcie na 2 cm.
Po godzinie 8 rano przyszła lekarka, zastępca ordynatora (bo mój doktorek akurat na urlopie) i powiedziała, że mam wysokie CRP (coś ponad 60), że może maluszkowi coś nie odpowiada i da mi jeszcze godzinę i jak nic się nie ruszy to zrobią cesarkę. A ja prawie w płacz, że przecież ktg prawidłowe, a to CRP może wysokie dlatego, że ja jestem chora i na dodatek po antybiotyku miałam opryszczkę na ustach. Powiedziała, że wrócimy do rozmowy za godzinę. W międzyczasie położna przyniosła ankietę dla anestezjologa i widząc moją minę zaczęła mnie pocieszać, że za chwilę zobaczę maleństwo, że może tak będzie dla nas lepiej, a ja wciąż się zapierałam, że pierwsza cesarka była dla mnie traumą i tak marzyłam o porodzie naturalnym. Na dodatek po wyjściu lekarki skurcze zniknęły całkowicie… Gdyby nie wsparcie dziewczyn z „grupy wsparcia naturalnie po cesarce” siedziałabym i płakała. Byłam rozdarta – nie było męża, nie było mojego lekarza. Po godzinie przyszła lekarka, powiedziała, że skoro się tak upieram przy psn to poczekamy do jutra, że przeniosą mnie na oddział żebym sobie odpoczęła. Musiałam też podpisać oświadczenie, że nie wyrażam zgody na cc. Ucieszyłam się, że przestali wywierać na mnie taka presję i dadzą mi szansę spróbować.
Gdy trafiłam na salę na oddziale (było ok. godziny 12.00), odpoczęłam dosłownie chwilę, bo skurcze wróciły. Znów podpieli ktg, skurcze regularne, ale słabe. I znowu usłyszałam: „Proszę nic nie jeść w razie gdyby miało być cc”. A ja nawet nie miałam ochoty na jedzenie. Nie mogłam leżeć, a ok. 16.00 zaczęły mnie dziwnie boleć nogi – dokładnie uda po zewnętrznej stronie. Czułam tam jakby skurcze, nie wiem jak to opisać, bo ból był bardzo silny, trwał 2-3 minuty, potem chwila przerwy i znowu. Nie dawałam rady leżeć ani siedzieć. Masowałam sobie te nogi i „przytulałam” je sobie do kaloryfera, co trochę łagodziło ból. Na wieczornym obchodzie lekarka mnie zbadała i nic nie ruszyło do przodu, a co do bólu nóg, to stwierdziła, że to jakiś rodzaj rwy, że pewnie macica uciska. Nocny dyżur miała bardzo sympatyczna i bezpośrednia położna, ale strasznie przeciwna vbac. Pytała co chcę udowodnić rodząc „dołem”, że już dawno bym leżała z dzieciątkiem a nie tak się męczyła, że cesarka to dużo lepszy sposób rodzenia itp., itd. Pacjentki, z którymi byłam na sali też patrzyły na mnie jak na dziwoląga, któremu dają na tacy cc a on chce poród naturalny. Oj, jak ja miałam naprawdę wtedy wszystkiego dość! Ból nie ustąpił nawet na chwilę przez całą noc więc była to już druga bez snu.. I lekarka i położna mówiły, że nie mogą mi na ten ból nic podać więc tak sobie cierpiałam całą noc, tuląc kaloryfer, klęcząc przed łóżkiem, chodząc po sali. Uda tak bolały, że nie miałam pojęcia czy mam jakieś skurcze czy nie. Gdyby mi wtedy ktoś zaproponował, że mi te nogi odetnie to bym się zgodziła…
Gdy o 6.00 rano przyszła położna (ta sama sympatyczna) i spytała czy mam skurcze to powiedziałam, że nie wiem, ale że jakby mnie brało jakieś parcie. Wzięła mnie na badanie, a tam 4 cm rozwarcia! Potem na porodówkę, lewatywa i po niej przestały mnie boleć te nogi i poczułam skurcze, które były po tym bólu jak ukłucie komara więc drzemałam pomiędzy nimi. O godzinie 8.00 było już 8 cm, potem przyszła ta sama lekarka, która chciała mi robic cc i powiedziała, że mi gratuluje dobrej decyzji, że poród pięknie postępuje i że jestem bardzo mądrą kobietą Przebiła mi pęcherz, odpłynęły czyste wody (było ok. 9.00), potem za chwilę pełne rozwarcie i po ok. 15 minutach parcia powitałam na świecie mojego ukochanego synka!!!(godz. 9.40) Wszystko działo się błyskawicznie, robiłam wszystko to co kazała mi położna i teraz, z perspektywy czasu wogóle nie pamiętam czy to bolało! (pamiętam za to każdą minutę bólu nóg) Byłam tak nakręcona tym, że poród postępuje, że mąż już jedzie (a tak wogóle to nie zdążył na poród), że właśnie spełnia się moje marzenie, że byłam zdziwiona, kiedy nagle mi położyli na piersi moje dzieciątko! Pani doktor, która „nie zdążyła” na sam poród przyszła z okrzykiem „Brawo! Nasza bohaterka!” Ach… Mój, wreszcie mój poród!!! Nie zapomnę tego nigdy, było cudownie! Do tej pory jestem pod wrażeniem tego, jaką siłę mamy w sobie, jak nas pięknie natura stworzyła, że nawet po dwóch dniach i dwóch nocach bez snu (no i bez jedzenia) jesteśmy w stanie dokonywać takich rzeczy. Nigdy nie czułam takiej adrenaliny!
Jeszcze raz dziękuję wszystkim dziewczynom z grupy wsparcia, bo bez Was, bez waszych zaciśniętych wtedy kciuków, nie dałabym rady walczyć. Grupa wsparcia to piękne miejsce, które daje nadzieję i wiarę we własne siły. Wszystkim życzę udanych vbaców!
Michał Jan ur. 03.03.2016r. 3.440 kg i 53 cm