PORÓD I. Szpital Bonifratrów w Katowicach.17 stycznia 2014 o godz. 12.55 dokładnie 2 tygodnie przed terminem, po ok. 7 godzinach od pierwszych skurczy urodziłam Gniewka Beniamina. Właściwie ostatecznie brutalnie wyciągnięto go ze mnie po kilkunastu nieudanych próbach – drugim rodzajem próżnociągu (vacuum). Wcześniej zastosowano manewr Kristellera, bo dziecko nie chciało się wstawić w kanał przy pełnym rozwarciu, a tętno dramatycznie spadało. Po 25 minutach wyciągnięto w końcu mojego syna, bladego, niepłaczącego. Zastosowano sztuczną wentylację workiem Ambu. W 1 minucie 4 Apg (potem 5-7-8). 56cm, 3440g. Synek miał krwiaka na główce po vacuum, obniżone napięcie mięśniowe, był rehabilitowany, ale, dzięki Bogu, nie ucierpiał poważnie i jest dziś całkowicie zdrowym chłopcem.
Opis całego porodu tutaj (tylko dla osób o mocnych nerwach ;)) :

Ten pierwszy poród był dla mnie traumą. Długo dochodziłam do siebie psychicznie i fizycznie. Z perspektywy wiem, że otarłam się o depresję poporodową. Wiedziałam wówczas, że chcę i będę miała więcej dzieci (od zawsze planowaliśmy minimum trójkę), ale jedyną drogę porodu, jaką dopuszczała moja głowa po tym pierwszym, było cesarskie cięcie. Dodatkowo urazy po vacuum dawały obraz, który mógł sugerować poważne problemy z dnem miednicy. W ciągu roku byłam na konsultacjach u kilku lekarzy. Ostatecznie okazało się, że nie są to tak poważne urazy, jakimi mogły się początkowo wydawać. Nie mniej miałam już oficjalną „wymówkę” dla cesarskiego cięcia: „stan po porodzie urazowym”. Moja ginekolog poszła mi na rękę, bo wiedziała, z jaką traumą wiązał się dla mnie poprzedni poród, nie chciała dokładać mi zmartwień o poród w czasie ciąży. Nie ukrywam, że perspektywę cesarki postrzegałam jako wybawienie i pozwoliła mi ona w miarę spokojnie przebrnąć przez cały okres drugiej ciąży. I stało się.

PORÓD II. Szpital Miejski w Rudzie Śląskiej Goduli. 12 sierpnia 2016 o godz. 11.10, w 39 tygodniu ciąży przez elektywne cesarskie cięcie urodziłam Iwa Joachima. 56 cm, 3540 g, 10 Apg.
Jak się okazało, to też nie było dla mnie wymarzone rozwiązanie. Podczas operacji wpadłam w panikę, byłam absolutnie przerażona, a utrata z własnej woli jakiejkolwiek „mocy sprawczej” okazała się dla mnie wiązać z pewnym rodzajem rzeczywistej straty. Po zejściu znieczulenia cierpiałam całą noc mimo środków przeciwbólowych. Ból rany na macicy w połączeniu ze skurczami obkurczającymi był dla mnie nie do zniesienia. Absolutnie nic mi nie pomagało, a ja cicho jęczałam, wiedząc, że nic więcej przeciwbólowego mi nie zechcą podać. Mimo, że fizycznie bardzo się starałam szybko wrócić do formy, a psychicznie czułam się o niebo lepiej niż poprzednio, dobitnie przekonałam się, że operacja to jednak… operacja. Nie działa dobrze ani na ciało, ani na ducha. Opis całego porodu i moich przemyśleń tutaj:
To może wydać się dziwne, ale, mimo wszystko, nie żałuję tego cesarskiego cięcia. Myślę, że miało swój sens. Było po coś. Dało mi zmianę perspektywy, inne spojrzenie na poród. Uświadomiło, że nie ma łatwych rozwiązań.

Gdy niespodziewanie 13 miesięcy po cesarce odkryłam, że jestem w kolejnej ciąży, stopniowo zaczęłam się zastanawiać nad możliwością innego niż operacyjne zakończenia ciąży. Ta myśl powoli kiełkowała we mnie, dojrzewała z każdym kolejnym tygodniem. O
grupie wsparcia Naturalnie po Cesarce wiedziałam wcześniej, ale nie od razu się do niej zapisałam. Coś w środku mnie blokowało. Zachęciła mnie koleżanka i ostatecznie się odważyłam. Odważyłam się też zapytać co sądzi o TOLAC moja ginekolog, choć miałam obawy, że będzie niechętna pomysłowi. Myliłam się – po usłyszeniu, jaka jest moja motywacja, nie miała nic przeciwko, o ile „w praniu” nie wyjdą jakieś dodatkowe przeciwskazania. I wtedy jakiś dziwny ciężar ze mnie spadł… A wstąpiła bardzo
nieśmiała nadzieja, że mam szansę na lepszy poród, chociaż jeszcze chwilę temu nawet tego nie oczekiwałam, nawet nie chciałam o tym myśleć.
Od początku tej ciąży mówiłam – nic na siłę, nie za wszelką cenę, będzie, co ma być. Nie chciałam czytać książek, nie chciałam medytacji, afirmacji, czegokolwiek. Nie neguję tych praktyk, jestem przekonana, że wielu osobom przyniosły one korzyść. Ja postanowiłam nie myśleć, nie zastanawiać i zdać się na wolę Bożą. Z własnego doświadczenia wiedziałam, że są rzeczy, na które i tak nie mam wpływu, że nie wszystko zależy od psychiki, nastawienia i dobrej woli rodzącej. Pomyślałam, że po prostu chciałabym szybkiego, niepowikłanego, fizjologicznego porodu, który rozpocznie się samoistnie. I szczerze mówiąc, do teraz (a minęły już ponad 3 tygodnie od tego momentu) nie mogę uwierzyć, że to mnie spotkało…

PORÓD III. Jest środa, 23.05.2018. Trudno dokładnie określić wiek mojej ciąży, ale przyjęliśmy, że termin porodu wypada między 26 a 31.05. Po cichu trochę liczę, że skoro do tej pory nic nie ruszyło, to może jeszcze zdążę zaliczyć konsultację anestezjologiczną, którą mam zaplanowaną na piątek, a bez której najprawdopodobniej nie otrzymam znieczulenia ZZO (chciałam je mieć jako opcję „w zanadrzu”). Póki co, na godzinę 11.00 zjawiam się na umówionym KTG w szpitalu w Rudzie Śląskiej, gdzie zamierzam rodzić. Przy okazji moja ginekolog bada mnie, by ostatecznie skwitować sytuację: „Nic nowego! Szyjka długa, rozwarcie może na palec, główka gdzieś tam wysoko, niewstawiona. Oj, jeśli mam być szczera, to nie sądzę, że poród rozpocznie się niebawem samoistnie”. Umawiamy się więc na kolejne KTG w sobotę, a jeśli nic samo nie ruszy, to w poniedziałek lub środę mam się stawić na wywołanie porodu przy użyciu cewnika Foleya. Mimo wszystko nie biorę sobie do serca tych słów. Zdaję sobie sprawę, że to niejednokrotnie toczy się bardzo spontanicznie i równie dobrze poród może się rozpocząć w każdym momencie. Daję sobie więc luz na kolejne dni, z dalszym nastawieniem „będzie co ma być, ale jednak sądzę, że zacznie się samo” ;).

Po wyjściu ze szpitala idę jeszcze z moją mamą do kawiarni nieopodal na ciastko i kawę, a potem jadę do przedszkola po mojego starszaka. Na koniec wstępuję do krawcowej. Dalsze popołudnie upływa mi również w przyjemnej i luźnej atmosferze, bo mąż postanowił wziąć dzieci na spacer. Siadam więc przed komputerem i zjadam w dwie minuty pół paczki Delicji. Brzuch często twardnieje, niemniej od jakichś dwóch miesięcy skurcze Braxtona-Hicksa są stałym elementem rozkładu dnia, więc się nie dziwię. Siedząc w fotelu w pewnym momencie czuję coś, co sprawia, że przemyka mi przez głowę ulotna myśl „może to dziecko się właśnie wstawia”. Do dziś nie wiem, czy tak faktycznie było, czy to tylko przypadkowe odczucie, ale pamiętam, że dokładnie coś takiego w pewnym momencie przyszło mi do głowy.

Po niedługim czasie czuję delikatnie pobolewanie w podbrzuszu, uznaję więc, że pora na lekki odpoczynek i kładę się na łóżku. Niedługo potem czuję ponownie lekki ból, który teraz identyfikuję już jako skurcz. Robię się czujna i spoglądam asekuracyjnie za zegarek. Jest 18:06. Kiedy kilka minut później czuję kolejny skurcz, dzwonię do męża, informując go, że niewykluczone, iż „coś się szykuje”. Skurcze są nieregularne (podczas pierwszego porodu również były) – z przerwami od 10 do kilku minut – ale robią się coraz mocniejsze. Biorę prysznic – nie mijają. Dzwonię ponownie do męża i mówię, że wolałabym się szykować do szpitala. Mąż standardowo powątpiewa, że rodzę i dopytuje, czy aby na pewno nie za wcześnie ;). Dzwonię też do mamy, żeby została z dzieciakami pod naszą nieobecność. W pół godziny jesteśmy gotowi do wyjazdu. Wychodząc z domu, czuję pierwszy naprawdę mocny skurcz, który moja mama komentuje „Ty chyba naprawdę rodzisz”.

Na Izbie Przyjęć jesteśmy po 19:00. Na szczęście nie ma kolejek. Zaczynam tłumaczyć pani w rejestracji, że mam skurcze, że to mój trzeci poród, że jestem po CC i chcę rodzić naturalnie… I nagle skurcze zaczynają niesamowicie przybierać na sile. Mam wrażenie, że są co minutę i są naprawdę bardzo mocne. Przypomina mi się ten ból, który dosłownie powala na ziemię. Nagle przestaję się przejmować, czy wypada czy nie, zaczynam jęczeć i kładę głowę na blacie przy rejestracji. Pani, widząc, że akcja najwyraźniej posuwa się do przodu, w pośpiechu każe mi podpisywać papiery (po raz pierwszy żałuję, że mam takie długie nazwisko ;)) i dzwoni na porodówkę. Każą mi się przebrać w „kreację porodową”. Jestem cała zlana potem, do przebieralni sunę po ziemi, trzymając się kurczowo ramienia mojego męża. Kiedy tylko skurcz na chwilę odpuszcza, staram się wykorzystać moment i przebieram się w ekspresowym tempie, byle tylko zdążyć przed kolejnym. Robi się nerwowo, bo mąż nie do końca ogarnia zawartość mojej walizki, ale ostatecznie jakoś się nam to udaje. Wychodzę z przebieralni krokiem żywego trupa i zmierzam do windy, nadal głośno jęcząc z bólu. I wtedy przytrafia mi się ciekawy przypadek wspólnoty losu. Mijam faceta, który również zwija się z bólu i jęczy tak samo głośno, jak ja. Echo naszych symultanicznych jęków odbija się od ścian korytarza i myślę sobie, że w sumie jestem w lepszej sytuacji, bo mnie boli z powodu porodu, a jego z powodu choroby lub innego uszczerbku na zdrowiu.

Kolejny, cholernie mocny skurcz, chwyta mnie w momencie, gdy otwierają się przede mną drzwi windy na porodówce. Położna wita mnie więc dokładnie w chwili, gdy z moich ust rozlega się pierwszy, donośny okrzyk bólu. Kładę się spiesznie na łóżku porodowym w celu zbadania. I słyszę coś, co mnie (mówiąc delikatnie) już na starcie nie nastraja pozytywnie: „2 cm rozwarcia. O, długa jeszcze droga przed panią”. Ta informacja niemal mnie dobija i zaczynam się zastanawiać, jakim cudem mam przy tym bólu dotrwać do pełnego rozwarcia, to jakiś kosmos. Nieśmiało zagaduję o znieczulenie – mówię, że byłam umówiona na konsultację na piątek. „I CO TERAZ???” Szybko się orientuję, że do tematu nie ma raczej sensu wracać – na znieczulenie w tej sytuacji generalnie nie ma co liczyć.
Leżę cały czas na lewym boku, zaciskam ręce na oparciu albo na ręce mojego męża, któremu w międzyczasie rozrywam szpitalną szatę. I powieki też zaciskam, niemal cały czas. Otwieram je ponownie, gdy mam podpisać papiery z ankiety, na której pytania odpowiadam pomiędzy skurczami. Cztery podpisy. Po raz drugi żałuję podwójnego nazwiska. Wiem, że zadeklarowałam zgodę na nacięcie krocza i na użycie gazu rozweselającego, więcej grzechów nie pamiętam.
Tymczasem skurcze nadal są nie-do-zniesienia, ale nie mija wiele czasu (jakieś 15 minut), a w kolejnym badaniu ginekologicznym położna odkrywa, że jest już 7 cm! Wygląda na to, że sama jest zaskoczona, podobnie jak i reszta personelu. Może jednak dam radę… Przypominam sobie o słynnym „kryzysie 7 centymetra”. W międzyczasie ktoś pyta o płeć dziecka. „Syn. Trzeci…” – mówię. „Trzeci syn! To co, reflektuje pani jeszcze na dziewczynkę?” – słyszę dowcipny komentarz. „Yyy… teraz nie.” – odpowiadam ledwie zipiąc pomiędzy jednym a drugim skurczem.

Wracając do „reszty personelu” – towarzyszy nam przez większość czasu dwóch lekarzy. Jeden z nich uporczywie wypytuje mnie o powody poprzedniej cesarki. Próbuję wyjaśniać i chyba wyjaśniam za dużo, bo dalsze pytania nie ustają – najwyraźniej są wątpliwości. Odnoszę wrażenie, że większość porodu spędzam na odpowiadaniu na pytania… Mam wrażenie, że obaj lekarze nie są zachwyceni moim VBACkiem – jeden z nich wygląda na wyraźnie niezadowolonego z faktu, że miałam cesarkę i komentuje to słowami „jak się powiedziało A, to trzeba powiedzieć B”. Mój mąż z sali porodowej zdążył jednak wcześniej zadzwonić do mojej lekarki, która (co słyszę na własne uszy) dzwoni do lekarzy dyżurujących, by ich przekonać, że mają mi pozwolić rodzić naturalnie, przy okazji tłumacząc się z mojej cesarki. Chwilę po jej telefonie położna woła lekarzy – jest 9 cm . Zaraz potem bada mnie lekarz i mówi jedno zdanie, które mnie bardzo uspokaja: „pełne rozwarcie, główka napiera”. Czyli chyba nie będzie powtórki z rozrywki 🙂
Położna mówi, że mogę sobie „poprzeć” na skurczu. Prawdę mówiąc, wcześniej mi to nie przyszło do głowy, więc wnioskuję, że nie miałam potrzeby parcia jeszcze na tym etapie. Pytam, czy to już „te parte?” I słyszę, że tak. Próbuję więc przeć i odkrywam, o co tutaj chodzi. Odkrywam, bo mimo, że przy pierwszym porodzie też próbowałam przeć, to było to zupełnie nieefektywne (dziecko było zbyt głęboko), nie czułam tego w żaden sposób i ostatecznie z tego powodu skończyło się vacuum. Tym razem czuję inaczej, czuję, że prę i główka napiera, a potem się cofa.

Nadal leżę na lewym boku, tak, jak i przez cały poród. Przyznam szczerze, że kompletnie nie mam siły zmienić pozycji, nie wyobrażam sobie, jak inne kobiety znajdują energię, by jeszcze iść pod prysznic, skakać na piłce, stać… Położna pyta, czy chcę usiąść, a ja odpowiadam… „nie wiem”. I nie robię nic. Próbuję nadal przeć na boku. Prę i prę, mam wrażenie, że trwa to w nieskończoność i nie jestem w stanie dziecka wyprzeć (w rzeczywistości faza II trwała zaledwie 25 minut). Drę się „nie dam rady, on się cofa, nie mogę, auaaaa”.
W pewnym momencie dotykam główki, położna mnie nawet do tego zachęca, a ja cofam wtedy rękę i mówię, że nie chcę (dziwna reakcja). I dalej prę, wszyscy kibicują, mój mąż mówi „dajesz, dajesz” – przypomina mi się, że tak się dopingowało podczas wspinaczki w skałach ;), a ja mam wrażenie, że to jest zupełnie niemożliwe, żeby wyprzeć to dziecko. Kolejne próby parcia to nadludzki wysiłek. Wiem, że dziecko cały czas jest w worku owodniowym, dopiero na sam koniec położna przebija pęcherz, chwilę przed nacięciem. Nacięcie nie boli, zwłaszcza, że chwilę potem słyszę z ust położnej: „już jest, mam go” i czuję, jak wychodzi główka a zaraz potem barki. Jestem w szoku. Powtarzam tylko w całkowitym zdumieniu „O Boże, o Boże…!”, a małe, ciepłe ciałko ląduje na mojej piersi. Wszystko jest inaczej – jest tak, jak być powinno.