Jakiś czas temu otrzymałam maila z niedokończoną historią, prośbą o poradę i / lub namiar na lekarza wspierającego VBAC. Autorka owej korespondencji, Agnieszka, wyraziła chęć opublikowania poniższych treści na stronie naturalniepocesarce.pl. To opowieść, w której nadzieja i determinacja miesza się z obawami i lękiem – nie tylko po stronie przyszłych rodziców, ale także po stronie położników, którzy praktykują swój zawód czując nad sobą coraz wyraźniejsze widmo prokuratora i sali sądowej. Historia zaczynała się tak:
VBAC po terminie, duże dziecko
Trafiłam na bardzo fajny szpital w Lublinie, Wojewódzki na Kraśnickiej. Nikogo nie znałam w tym szpitalu. Myślałam, że będę musiała stoczyć bitwę o VBAC i miło się zdziwiłam:) Każdy uśmiechnięty, (może żadne hip hip hurra vbac, ale też nikt nie miał z tym problemu), a przynajmniej nikt mi o tym nie mówi, jak również nikt mnie nie próbował zrazić do tego pomysłu.
Na USG przy przyjęciu wyszło 4300+/- 600. Lekarz, z którym miałam pierwszy kontakt wyjaśnił mi ryzyko VBAC, ale odrazu też zapewnił, że nie zamierza mnie zrażać i abym się spokojnie zastanowiła i dała mu decyzję potem, na co ja, że jestem zdecydowana na VBAC.
Bez problemu, ale z jednym warunkiem, że nie będziemy indukować porodu.
No i tak leżę od niedzieli na oddziale, termin porodu z USG miałam na poniedziałek. Leżę na sali przedporodowej, koło mnie przewijają się dziewczyny, którym albo wszystko idzie naturalnie albo jest poród indukowany balonikiem, jak nie pomoże to oksytocyną. A potem słyszę przez ścianę jak dzielnie walczą i krzyczą. Jeden z lekarzy zapytał czy się nie zraziłam jeszcze tymi krzykami. Odpowiedziałam, pewnie dość naiwnie, że im zazdroszczę.
Próbuję wywołać poród naturalnie, tańczę po korytarzu, chodzę w tę i wewtę masując brodawki. Raz nawet męża zaciągnęłam pod szpitalny prysznic:) Mało romantycznie, ale jestem już zdesperowana. Nie wspomnę o moich wszystkich modlitwach i codziennej nadziei, że to może dzisiaj ten wielki dzień.
I niestety od niedzieli słyszę, że nic się nie zmienia: szyjka skrócona, ale twarda i zamknięta (nawet opuszek palca się nie zmieści), z tego co zrozumiałam skierowana ku tyłowi.
Dzisiaj (środa) lekarz po badaniu powiedział mi, że stan jest identyczny jak wczoraj:( i że możemy poczekać do końca tygodnia (czyli pewnie do piątku), ale że dziecko rośnie i coraz to bardziej niebezpieczne.
Z jednej strony jestem wdzięczna, że aż tyle dni na mnie poczekają, z drugiej nie mam podstaw medycznych aby całą sytuację ocenić. Będę 4/5 dni po terminie z potencjalnie dużym dzieckiem. Może za bardzo się zafiksowałam na VBAC i powinnam się zgodzić na CC w piątek/sobotę dla dobra maluszka i mojego? Z drugiej strony moja rekonwalescencja po poprzednim CC była traumatyczne, przeraża mnie przechodzenie przez to jeszcze raz, a wiem, że w przyszłości chciałabym mieć jeszcze jedno dziecko.
Pewnie muszę urodzić, aby dokończyć tą historię, ale zaczęłam się z mężem zastanawiać, czy faktycznie powinniśmy odpuścić, czy może jest jakiś doświadczony specjalista od VBAC, który mógłby ze mną i mężem realnie bez uprzedzeń ocenić nasze opcje i coś doradzić nawet telefonicznie, włącznie z możliwością zmiany szpitala. Rozważyłabym nawet szpital poza Lublinem, chociaż też się zastanawiam czy taki transport nie byłby zbyt ryzykowny. Jak również poważnie rozważamy poddanie się pod nóż CC jeżeli tak trzeba.
Maila od Agnieszki odczytałam niestety dopiero 2 tygodnie po jego wysłaniu przez autorkę, kiedy historia porodowa doczekała się już swego finału. Oto jak sprawa się potoczyła…
Do piątku niestety nie zaczęłam rodzić naturalnie, ale zaczęłam zauważać w swoim organizmie pozytywne zmiany, delikatne skurcze nieregularne (wcześniej miałam takie tylko od stymulacji brodawek), poprzedniego dnia usłyszałam, że obniżył mi się brzuch – pomyślałam, że to wszystko obiecujące, jednak od lekarza usłyszałam, że dalej brak rozwarcia oraz, że już powinno się zakończyć ciążę przez CC. Powiedziałam, że muszę się zastanowić – „tak, rozumiem, ale proszę szybko, cc odbędzie się praktycznie od razu”.
W internecie na szybko wyszukałam numer telefonu położnej z innego szpitala, która się reklamowała w internecie jako zwolenniczka naturalnych porodów. Oddzwoniła do mnie po pół godziny, całe szczęście, bo potrzebowałam jeszcze jakiejś opinii. Jak z nią zaczęłam rozmawiać, to coś we mnie pękło, zaczęłam jej płakać w słuchawkę, już tak się we mnie emocje nagromadziły, a ja po tak długim czekaniu trochę się zafiksowałam już na poród naturalny, dodatkowo poprzednią rekonwalescencję po pierwszej cc wspominałam traumatycznie. Pani położna odradzała mi wypisywanie się ze szpitala a jednocześnie poradziła mi, aby lekarza grzecznie poprosić o poczekanie do poniedziałku. Ta rozmowa bardzo mnie uspokoiła, bo poczułam, że to mój wybór i nie jest to jakaś straszna rzecz jeszcze dwa-trzy dni poczekać.
Niestety, jak poprosiłam lekarza o poczekanie do poniedziałku, powiedział, że musi się skonsultować z ordynatorem. A od pana ordynatora usłyszałam „ponieważ to my się będziemy tłumaczyć, to albo dzisiaj zakończymy ciążę przez cc, albo powinnam poszukać innego szpitala, w którym mnie przekonają”.
Byłam w szoku, ale już byłam upewniona, że chcę spróbować naturalnie, więc spytałam jak to powinno wyglądać: „Powinna się pani wypisać na własne żądanie”.
No ok, już podjęłam decyzję, więc od razu zakomunikowałam, że się wypisuję. Było mi łatwiej, ponieważ koło mnie leżała dziewczyna, której mąż mi uświadomił dwie rzeczy:
1. Ten szpital to fabryka, że zależy im aby jak najwięcej porodów było, a nie że ktoś im łóżko przez tydzień zajmuje
2. Data porodu to kwestia bardzo statystyczna, która nie uwzględnia każdej kobiety indywidualnie. Dodatkowo to x-lat temu w szpitalach było nastawienie na sn, i jak kobieta przyjechała rodzić po cc, to nie było oczywiste, że druga też będzie cc. I dzieci się też rodziły. Co ciekawe starsze położne jakoś nie były przerażone tym że chcę sn po cc. To bardziej był opór po stronie lekarzy i młodszych położnych.
Wracając do mojej historii to jeszcze na koniec położne zrobiły mi KTG, na którym te nieregularne skurcze było widać – wypisywała mnie bardzo sympatyczna doświadczona położna, która była bardzo życzliwa i poradziła, abym nie bała się wrócić z silniejszymi skurczami.
A ja zadzwoniłam po męża i wróciłam do domu.
To był strzał w dziesiątkę, w końcu poczułam się bezpiecznie w domu, porządny seks na koniec dnia, na sen jeszcze zaaplikowałam sobie wiesiołek dopochwowo i z rana miałam delikatną krew na wkładce (prawdopodobnie czop śluzowy) oraz pojawiły się rzadkie, ale regularne skurcze. Trochę strach jechać do szpitala bez rozkręconej akcji porodowej, dla osoby której zależy na sn, ale trzeba przecież tą krew skontrolować, czy to na pewno nic groźnego. Pojechaliśmy do szpitala na Staszica, okazało się że to czop śluzowy, natomiast w Staszicu nie było już miejsc (potem dowiedzieliśmy się, że łatwiej o trafienie 6 w lotto niż dostanie się do tego szpitala na poród). Powiedzieli nam że powinniśmy jechać na Lubartowską lub do Świdnika. Poczytaliśmy o obu szpitalach na gdzierodzić.info. Na Lubartowskiej podobno są nastawieni na sn, ale jest jakiś lekarz, który stosuje chwyt Kristerllera, więc zdecydowaliśmy się na Świdnik.
Jeszcze akcja porodowa się nie rozkręciła, więc postanowiliśmy poczekać aż skurcze będą częstsze w domu. No cóż, jak się rozkręciły skurcze, to pojechaliśmy do tego nieszczęsnego Świdnika, gdzie na miejscu dowiedzieliśmy się, że nie mają miejsc. Naprawdę już miałam częste skurcze. Ale pan doktor stwierdził że „gwałtu to tu nie ma i rozwarcie na opuszek palca” i czy pojedziemy własnym autem na Lubartowską czy karetką, ale wezwanie karetki trochę zajmie. No to pojechaliśmy autem. 20 minut potem byliśmy w szpitalu, lekarz, który mnie przyjął, stwierdził, że przeze mnie to pójdą do więzienia, że chcę sn po cc, bo dziecko za duże, a przerwa tylko 2 lata.
Zadzwonił do innego położnika i mówi, że chyba będą ciąć, jednak po chwili zmienił ton przez telefon i powiedział, „dobrze, to pomierzę”. Na USG nic nowego, dziecko duże, ale powiedział, że rozwarcie też już bardzo ładne (a to ciekawe, że w ciągu pół godziny doszłam do pełnego rozwarcia z opuszka paca- chyba naprawdę chcieli się mnie pozbyć z tego Świdnika). Powiedział, że na górze jest bardziej doświadczony położnik i on mnie jeszcze obejrzy. Pojechaliśmy na górę (co chwilę przerwa na skurcz). Podłączyli mnie do KTG, a jedna pani położna (widać, że doświadczona) zbadała mnie dopochwowo. Była też młodsza druga, która była bardzo życzliwa, chwaliła mnie że sama doszłam do takiego rozwarcia (miła odmiana, dla mojego już mocno zszarganego samopoczucia). Pierwsza położna powiedziała „odbija się jak piłeczka, moim zdaniem nie ma sensu…” Przyszedł ginekolog, chwilę porozmawiał z położną i podchodzi do mnie „Ze względu na to że dziecko jest duże, zalecamy zakończenie ciąży przez CC”. No cóż, tym razem naprawdę czułam, że potraktowali mnie poważnie, że zaszłam daleko i lekarze poważnie rozważali sn, ale faktycznie dziecko nie wstawiło się w kanał rodny, więc było mi już łatwiej zaakceptować cc.
Podsumowując mimo wszystko miałam trochę poczucie porażki, ale tłumaczę sobie, że samo to, że mój organizm przeszedł przez tą pierwszą fazę porodu to już jest super. Dodatkowo córcia faktycznie była duża 4,350 g. Na pocieszenie, tym razem rekonwalescencja po cc była bardzo krótka.
Chociaż, pozostają takie myśli, czy jakbym nie była w przeświadczeniu, że muszę ze walczyć z „system” i „rutyną” lekarską, czy jakbym od początku porodu była w szpitalu, ale otoczona troskliwą i doświadczoną opieką położnych, to może by się udało sn.
Z perspektywy czasu, żałuję, że późno zainteresowałam się tematem i tak późno trafiłam na to forum. Może zaplanowałabym sobie poród inaczej… oraz w innym szpitalu, który na doświadczenie i jest pro VBAC.
Jako anegdotę tylko sobie jeszcze pomarudzę w ostatnich zdaniach na ten nasz szpitalny system : zapadła decyzja o cc, ja mam skurcze baaardzo bolesne dosłownie co chwila, a tu słyszę jak jedna położna mówi do drugiej, że muszą jeszcze mnie potrzymać na KTG bo jak nie wyrobię minut, to im nie zapłacą! Zgroza!
Pięknie było czytać o Twojej walce. Jesteś silną kobietą.