To, że bliźniaki nie muszą automatycznie oznaczać porodu przez cięcie cesarskie, nawet po uprzednio przebytym cięciu, już wiemy. Ta historia pokazuje jednak coś więcej. Kathy i jej rodzina udowodnili, że nawet w sytuacjach pozornie bez wyjścia wyjście można znaleźć. Że warto drążyć, szukać, rozmawiać, prosić, tłumaczyć, nie zgadzać się, stawać „na rzęsach” i innych na tych rzęsach stawiać. Że czasem to jest właśnie droga wiodąca do satysfakcjonującego porodu. I być może droga do zmian na lepsze na salach porodowych! Dziś pierwsza część tej nie codziennej historii. A już niedługo druga, opatrzona zdjęciami:)
Niespodzianka!
Ja i mój mąż Joe byliśmy w szoku, kiedy podczas USG w 9 tygodniu ciąży lekarz (dr Wasserman) powiedział: „Gratulacje! Będziecie Państwo mieli bliźnięta.” A ponieważ wiedział, że nasza położna nie przyjmuje porodów bliźniaczych w domu, dodał jeszcze: „To będzie musiał być poród szpitalny.”
Każdy kto zna szczegóły mojej historii położniczej zrozumie dlaczego to był dla mnie cios. Dla tych, którzy nie wiedzą nic na temat mojej przeszłości: cierpiałam na ciężki zespół stresu pourazowego i depresję poporodową po cięciu cesarskim 10 lat wcześniej. Szpitale powodują u mnie traumę i w ogóle nie mam zaufania do lekarzy, pielęgniarek i położnych. Troje moich ostatnich dzieci szczęśliwie urodziłam w domu.
Po kilku dniach, kiedy już udało nam się trochę oswoić z myślą, że noszę bliźnięta, zaczęłam szukać informacji. Byłam w ciąży bliźniaczej dwuowodniowej, dwukosmówkowej, co oznaczało, że każde z bliźniąt miało własne łożysko i własny worek owodniowy. To najbezpieczniejsza wersja ciąży bliźniaczej i takie bliźniaki mogą być bezpiecznie urodzone w domu. Znaleźliśmy położną, która zgodziła się asystować przy moim porodzie i która wydawała się nam odpowiadać. Jednakże, ani ja ani Joe nie byliśmy 100% przekonani do rodzenia bliźniąt w domu. Pomimo trzech wcześniejszych przebiegających bez komplikacji porodów domowych, obecna sytuacja była dla nas czymś całkiem nowym, a biorąc pod uwagę fakt, że mieliśmy około 40 minut drogi (przy najlepszych wiatrach) do szpitala, gdzie pracuje lekarz, którego wybraliśmy, podchodziliśmy niepewnie do wersji pozostania w domu.
Kompromisem wydawał się poród w domu narodzin, który został właśnie otworzony w połowie drogi między naszym domem a szpitalem, gdzie pracował nasz położnik. Dom narodzin był piękny, a ja byłam podekscytowana faktem, że udało się znaleźć sposób, aby urodzić te dzieci poza szpitalem. Na kolejnej wizycie prenatalnej dałam mojemu lekarzowi list, w którym opisałam mu moją historię i wyjaśniłam dlaczego opcja porodu szpitalnego nie była odpowiednia dla mnie. Poinformowaliśmy też lekarza o naszych planach porodu w domu narodzin oraz powiedzieliśmy, że zamierzamy kontynuować wizyty u niego w razie gdyby pojawiły się jakieś komplikacje i musiałabym iść do szpitala. Doktor nie był zachwycony naszym pomysłem, ale tak naprawdę niewiele mógł na to poradzić.
Co teraz?
Moja ciąża przebiegała bez komplikacji, poza tym, że miałam ciągle nic nie znaczące aczkolwiek irytujące skurcze. Kiedy byłam w 23 tygodniu otrzymałam list od naszej położnej z informacją, że nie będzie ona jednak dla nas dyspozycyjna w marcu i musimy poszukać kogoś innego na jej miejsce. Do tej pory nie wiemy dlaczego się wycofała, ale to był cios, ponieważ wiedziała ona, że była dla nas jedyną „wykonalną” opcją porodu poza szpitalem. Alternatywą było bowiem albo pozostanie w domu z położnymi, co do doświadczenia których mieliśmy wątpliwości albo podróżowanie do innego domu narodzin oddalonego 2 godziny drogi. Po kilku dniach przygnębienia i złości podjęliśmy trudną decyzję, że urodzę w szpitalu.
Teraz musiałam się skupić na poradzeniu sobie z byciem zmuszoną do rodzenia w miejscu którego nie cierpiałam i na tym jak mogę to doświadczenie uczynić pozytywnym. Miałam koszmary senne i flashbacki, zaczęłam więc chodzić do terapeuty, do którego chodziłam kilka lat wcześniej po poronieniu. Rozpoczęliśmy terapię zwaną EMDR (Eye Movement Desensitization and Reprocessing), aby zmniejszyć moje reakcje na stres. Ciężko pracowałam, aby być w stanie zaakceptować perspektywę bycia w szpitalu. Musiałam też ciężko pracować nad kwestią mojego zaufania do personelu służby zdrowia.
Polityka każdego szpitala w naszej okolicy (oprócz jednego, do którego wrócę później) jest taka, że mamom rodzącym bliźniaki pozwala się I okres porodu spędzić w normalnej sali, ale kiedy osiągnął pełne rozwarcie, są przenoszone do sali operacyjnej. Są podłączane do przeróżnych urządzeń tak jak do operacji i rodzą leżąc płasko na plecach z nogami na strzemionach na małym stole operacyjnym. Kiedy urodzin się pierwszy bliźniak, jego pępowina natychmiast jest zaciskana i odcinana, a maluch oddawany jest do badań zespołowi neonatologicznemu. Następnie lekarz-położnik wkłada swoją dłoń (i potencjalnie przedramię) do ciała matki i odszukuje drugiego bliźniaka. Jeśli jest o w położeniu główkowym, matka wypiera dziecko. Jeśli zaś w miednicowym, położnik dokonuje ręcznego wydobycia, i wyciąga dziecko za stópki. To dziecko zostaje położone na brzuchu mamy do czasu aż pępowina przestanie tętnić. W sumie, w sali wokół stołu operacyjnego byłoby od 7 do 11 osób, więc w moim odczuciu byłabym na wystawie niczym zwierzę w zoo.
Mając w przeszłości wspaniałe położne, które przyjmowały porody bliźniacze w domu, WIEDZIAŁAM, że żadna z powyższych procedur nie była konieczna w przypadku dwukosmówkowych, dwuowodniowych bliźniąt, a niektóre mogły być po prostu szkodliwe. Nie mogłam wyobrazić sobie wypierania dziecka leżąc płasko (lub prawie płasko) na plecach. Nie chciałam, aby pierwszy z bliźniaków stracił możliwość skorzystania z dobrodziejstw późnego odpępniania. Nie widziałam też powodu, dlaczego pierwsze z bliźniąt, jeśli będzie w dobrym stanie, nie mogłoby być położone na mnie podczas oczekiwania na drugie maleństwo. Biorąc pod uwagę moją traumatyczną historię, wizja lekarza wkładającego rękę po łokieć do mojego ciała była wprost przerażająca. Poza tym, jako że rodzę bez znieczulenia, mogłam sobie tylko wyobrazić jak byłoby to bolesne. Potrzebowałam prywatności i kontroli nad moim otoczeniem, więc widownia jaka szykowała się w szpitalnym scenariuszu była raczej nie do zaakceptowania. Krótko mówiąc, żadna z tych rzeczy nie mogła zaistnieć w moim przypadku. Jednakże wymyślenie jak tego wszystkiego uniknąć było wyzwaniem.
Planowanie
Musiałam dowiedzieć się jak zareaguję na pobyt w przestrzeniach szpitala, więc mój lekarz skontaktował mnie z Przełożoną Sali Porodowej, żebyśmy mogli przyjść zwiedzić porodówkę. Powiedzieć, że byłam spięta tym wydarzeniem to mało. Moja przyjaciółka Dede pokonała 8 godzinną trasę w obie strony, aby być ze mną podczas tego „zwiedzania”. Kiedy przyjechaliśmy do szpitala, kobieta, która miała nas oprowadzić (Patty) była zajęta. Zastąpiła ją Joan, stojąca na czele całego pionu „Women’s services” świadczącego usługi medyczne kobietom [„Women’s services” obejmuje takie oddziały jak patologia ciąży, sala porodowa, oddział położniczo-noworodkowy, czasem także oddział ginekologii].
Byłoby niedopowiedzeniem rzec, że „zwiedzanie” nie poszło dobrze. W zwykłej sali porodowej całkiem się rozkleiłam i zajęło mi dobrą chwilę ( i kilka rozmów z Dede) zanim się uspokoiłam na tyle, aby kontynuować „zwiedzanie”. Weszliśmy do sali operacyjnej i samo spojrzenie przez otwarte drzwi spowodowało u mnie atak paniki. Po kilku minutach, zdołałam zrobić kilka kroków do środka, wytrzymać 10 sekund, po czym wyszłam na korytarz, znalazłam jakiś kąt, wycofałam się tam i kompletnie załamałam.
Trzeba przyznać, że Joan zachowała się wspaniale. Szczerze wątpię czy kiedykolwiek miała takich zwiedzających. Ciągle pytała czy coś można zrobić, aby polepszyć moje samopoczucie. Dede rozmawiała z nią za mnie, bo ja nie byłam w stanie. Opuszczałam szpital z zapewnieniem , że mogę przyjść „oswajać się” z tym miejscem tak wiele razy jak będę potrzebowała, a szpital zrobi wszystko co w ich mocy, aby pomóc mi przez to przejść. Mogę powiedzieć z całą pewnością, że nie mieli pojęcia dokąd ich to w rezultacie zaprowadzi.
Wiedziałam, że szpital usiłował pomóc, ale propozycje, które dostaliśmy od Joan na temat tego co mogą mi zapewnić nie były wystarczające. Potrzebowałam trzymać się z daleka od sali operacyjnej. Dlatego też zaczęliśmy szukać innego szpitala. Jest jeden szpital, trochę bardziej prowincjonalny, mniej więcej w podobnej odległości od naszego domu, który ma położnika przyjmującego porody bliźniacze poza salą operacyjną. Spotkaliśmy się z doktorem B. i rozmawialiśmy na temat objęcia przez niego opieką mojej ciąży. Miałam poczucie, że to może być rozwiązanie w przypadku gdyby Szpital Columbia St. Mary’s [ten który uprzednio „zwiedzaliśmy”] nie zgodził się, abym rodziła poza salą operacyjną. Dowiedzieliśmy się jednak podczas tego spotkania, że ten szpital ma oddział neonatologiczny I-go stopnia referencyjności, co oznaczało, że jeśli zaczęłabym rodzić przed 36 tygodniem, nie będą mogli mnie przyjąć i odeślą mnie do najbliższego szpitala, gdzie będę musiała rodzić z lekarzem, którego nigdy wcześniej nie widziałam i który prawdopodobnie nie postępowałby zgodnie z moimi potrzebami. Zresztą nawet gdybym dotrwała do terminu porodu, jeśli którekolwiek z dzieci miałoby problemy, prawdopodobnie zostałyby przetransportowane do Szpitala Dziecięcego. W dodatku, dr B. miał być na wyjeździe przez cały 37 tydzień mojej ciąży. Co prawda kilku jego kolegów potrafi przyjmować porody pośladkowe, ale pozostali trzej nie potrafią, więc jeśli drugi bliźniak nie obróciłby się główką w dół, zrobiliby mi cesarkę.
Co śmieszniejsze, mój położnik (dr Wasserman), jedyny lekarz, któremu przez ostanie 10 lat byłam w stanie zaufać, wyjeżdżał w podróż służbową od 32 do 35 tygodnia mojej ciąży. Jako, że w świecie położniczym „bliźnięta zawsze rodzą się wcześniej”, martwiłam się, że nie będzie go przy porodzie. Moje położne były jednak przekonane, że nie urodzę na tyle wcześniej, bo przeszłam na tzw. Bliźniaczą Dietę Położnej.
Podczas wizyt u doktora Wassermana, próbowaliśmy wyczuć jaki jest jego stosunek do tego ,abym rodziła poza salą operacyjną, ale właściwie zbywał nas wymówkami. On mówił, że to decyzja szpitala, szpital (rzecznik prasowy) mówił, że to zależy od lekarza. Pod uwagę należało brać również to, że także zespoły anestezjologiczny, neonatologiczny i pielęgniarski będą chciały wyrazić swoją opinię i że będę musiała uzyskać ich „aprobatę”, nawet jeśli Departament Zarządzania Ryzykiem wyraziłby zgodę.
Było 2 tygodnie przed planowaną podróżą doktora Wassermana i nie było takiej możliwości, abym zdołała odbyć rozmowy z wszystkimi tymi ludźmi zanim on wyjedzie. Zaproponowaliśmy więc spotkanie wszystkich przy „okrągłym stole” i ku naszemu zdziwieniu doktor się zgodził. Skontaktowaliśmy się z Joan, która zgodziła się pomóc nam w organizacji tego spotkania.
Spotkanie zostało umówione na kilka dni przed wyjazdem doktora Wassermana. Było dość tłumnie: ja ,Joe, Dede, Deb (nasza położna, która tu występowała w roli douli), nasz lekarz, kierownik zespołu neonatologicznego, dyżurny anestezjolog, przełożona Sali Porodowej (Patty) i Joan. Prawie natychmiast zrobiło się jasne, że wszyscy czekali na dycyzję doktora Wassermana. Byliśmy pewni, że jeśli on zgodzi się na poród poza salą operacyjną, wszyscy inni pójdą w jego ślady, pod warunkiem, że my damy im pewność, iż rozumiemy związane z tym ryzyko i je akceptujemy. Po początkowych tarciach, dalsza część spotkania przebiegła doskonale. Dr Wasserman przyznał, że szanse na to, ze mój poród przebiegnie bez komplikacji wynoszą 95-97 %, a ja jasno potwierdziłam, że akceptuje istniejący procent ryzyka.
Zgodzono się, abym rodziła poza salą operacyjną, jeśli będzie wszystko ok z dziećmi i mój stan będzie stabilny. Chciano zastosować ciągły monitoring KTG ponieważ byłam po cesarce, ale uszanowano moje prawo do odmowy, jeśli chciałabym np. przez jakiś czas pospacerować lub iść pod prysznic. Ustaliliśmy, że jeśli pierwszy bliźniak urodzi się w dobrej kondycji, nie będzie natychmiast odpępniony, zostanie położony na moim brzuchu, a do określenia położenia drugiego bliźniaka zostanie użyte USG. Zgodziłam się na założenie wkłucia dożylnego, na wypadek gdyby było potrzebne, ale ustaliliśmy, że nic nie będzie mi podawane bez mojej wyraźnej zgody. Zgodziłam się także na ręczne wydobycie drugiego bliźniaka, gdyby był w położeniu miednicowym i byłoby to konieczne. Nie było też limitu czasu w którym musi urodzić się drugi bliźniak.
Żeby uświadomić Wam jak ogromną rewolucją było to, co usiłowaliśmy zrobić, powiem tylko, że miałam być pierwszą matką od przynajmniej 34 lat, która miała urodzić bliźnięta poza salą operacyjną w tym szpitalu. Wymagało to od wszystkich członków personelu ogromnego „nagięcia się” , ale wychodziłam ze spotkania z dozą optymizmu, że to ma szanse się powieść.
Dr Wasserman wyjechał, a ja widywałam w zastępstwie doktora L. Zapewnił mnie on, że nie miał zastrzeżeń do naszych planów pod warunkiem, że dzieci nie będą wcześniakami.
W oczekiwaniu
Ciąża przebiegała książkowo. Byłam w kontakcie z Patty, gdyż ustalałyśmy szczegóły dot. porodu, i dowiedziałam się, że szpital wypróbowuje różne sale porodowe, aby wybrać tę, która będzie najodpowiedniejsza biorąc pod uwagę cały sprzęt i personel mający uczestniczyć w moim porodzie. Około 34 tygodnia, ponowne pojechałam „zwiedzać porodówkę”, z moją terapeutką. Było dużo lepiej niż za pierwszym razem. Pojawiło się kilka rzeczy, które dodaliśmy do mojego planu, m.in. aby starano się, by jak najmniej personelu było w zasięgu mojego wzroku (by dać mi choćby iluzoryczne poczucie intymności). Około 36 tygodnia ciąży dowiedziałam się, że sala dla mnie jest już przygotowana i zarezerwowana.
Dr Wasserman wrócił z podróży. Zadzwonił zaraz po wylądowaniu w kraju z pytaniem czy już urodziłam. W 37 tygodniu i 5 dniu ciąży miałam kolejną wizytę u doktora. I pojawiły się kolejne schody. Doktor Wasserman powiedział, że jeśli nie urodzę do 38 tygodnia i 3 dnia ciąży, to ponownie nie będzie dyspozycyjny aż do godziny 22 dnia, kiedy skończę 39 tydzień. Okazało się, że doktor nie przypuszczał, że donoszę ciąże aż do tego tygodnia – zgodnie z powszechnym w środowisku położniczym przekonaniem, założył, że „bliźnięta zawsze rodzą się wcześniej” i zaplanował sobie wakacje. Nigdy wcześniej nie było mowy o tym, że doktor zamierzał wyjechać na 4 dni pod koniec mojej ciąży.
Nie potrafię nawet opisać jak bardzo sfrustrowana byłam z jego powodu. Przez całą ciążę powtarzałam mu, że bardzo staram się, aby donosić te dzieci do terminu. Nigdy nie zapytał co w tym celu robiłam, jakie miało to mieć działanie czy jakie były podstawy, aby uważać, że to zadziała. Po prostu założył, że to wszystko nie ma wpływu na czas trwania ciąży. Byłam trochę zszokowana perspektywą, że nie będzie go przy porodzie (znowu), ale nie zamierzałam zgadzać się na indukcję i ryzykować kaskadą komplikacji i interwencji, jakie mogła ona za sobą pociągnąć.