Krąg życia. Poród domowy po cesarskim cięciu (Kraków)

Poród po cięciu cesarskim w warunkach domowych jest rozwiązaniem niezalecanym w aktualnych światowych rekomendacjach dotyczących VBAC (m.in ACOG 2017 i SOGC 2018), ze względu na brak bezpośredniej dostępności sali operacyjnej niezbędnej w przypadku pęknięcia macicy. Jednak na świecie taki poród nie jest mimo wszystko zjawiskiem niespotykanym. Część kobiet decyduje się na HBAC w ucieczce przed szpitalną traumą lub z powodu braku możliwości znalezienia realnego wsparcia dla VBAC w szpitalach w ich regionie (nie rzadko dotyczy to kobiet po kilku cc, z dodatkowymi przeciwwskazaniami do porodu domowego). Badanie w formie wywiadów przeprowadzone przez  Keedle i in. wśród 12 kobiet rodzących po cc w domu w Australii wskazało właśnie na takie motywacje. W Polsce zdarzają się podobne sytuacje, czasem niestety wykraczające znacznie poza granice bezpieczeństwa. Dlatego wniosek autorów powyższego badania z powodzeniem można odnieść również do naszej rzeczywistości: „Procedury dotyczące VBAC i praktyki szpitalne powinny być elastyczne, aby umożliwiać kobietom wynegocjowanie takiej opieki jakiej oczekują.”

Czy poród domowy po cc (HBAC) jest więc opcją, którą powinniśmy wyeliminować z uwagi na bezpieczeństwo?Jako adwokat świadomego wyboru kobiety nie odważyłabym się podpisać pod takim twierdzeniem. W dużej mierze bowiem, ciężarne z cc w wywiadzie, decydując się na HBAC, podejmują racjonalną decyzję opartą o bilans prawdopodobnych zysków i zagrożeń obu opcji porodu (szpitalnego i domowego). Kobiety te znają i uwzględniają ryzyko pęknięcia macicy (oraz jego możliwe konsekwencje) i akceptują jego poziom (ok. 0,5%, a jak wskazują niektóre badania, w porodzie bez interwencji medycznych, nawet mniej – ok. 0,13 – 0,36% [ Źródło: RCOG 2015). Można także znaleźć badania wykazujące, iż poziom bezpieczeństwa porodu domowego (w szczególności stan urodzeniowy noworodków) u niektórych kobiet z cc w wywiadzie jest porównywalny z pierworódkami i kobietami rodzącymi drugie dziecko po przebytym PSN  (https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/25180460ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/26098383). Szczególnie zdrowe kobiety w zdrowej ciąży mające za sobą niepowikłany VBAC wydają się być dobrymi kandydatkami do HBAC w kolejnej ciąży, z racji tego iż przebyty VBAC zwiększa nawet do ponad 90% szanse na kolejny poród naturalny i jest jednocześnie czynnikiem zmniejszającym ryzyko pęknięcia macicy. W niektórych miejscach za granicą (np. w Danii) właśnie takie „przypadki” mają szanse znaleźć wsparcie położnych w porodzie domowym.

W Polsce jednak poza kwestiami bezpieczeństwa, HBAC pozostaje opcją w większości niedostępną, ze względu na obecne uregulowania prawne, brak rozwiązań systemowych dla porodów domowych oraz nieprzychylność sporej części środowiska medycznego wobec porodów domowych w ogóle (o czym więcej tutaj).

Czy ma się to szanse zmienić? Czy chciałybyście, żeby się zmieniło?

Przeczytajcie historię Magdy, która po cięciu cesarskim w pierwszej ciąży, a następnie porodzie naturalnym w szpitalu (VBAC), zdecydowała się swoją trzecią córeczkę urodzić w domu.


Chyba w całej historii mojego trzeciego porodu najważniejsze dla mnie było to, co stało się dzień przed nim niż w trakcie. Termin porodu miałam wyznaczony na 06.04.2018. na każdym USG, z pomiarów płodu wychodziła dokładnie ta sama data. Pierwsza córa urodziła się kilka dni po terminie, druga – w dniu terminu, więc całą ciążę żyłam w przeświadczeniu, że urodzę przed terminem. Tymczasem dzień terminu nadszedł i nic się nie działo. Minął i dalej nic się nie działo. Tydzień po terminie zaczęłam się bardzo stresować. Ale nie o to, że coś jest nie tak z dzieckiem, tylko, że nie uda mi się urodzić nie tylko w domu, ale w ogóle naturalnie. Na badaniu KTG lekarze chcieli mnie już położyć w szpitalu, bo „przecież po terminie”, więc przestałam chodzić na KTG do szpitala. Wszystkie badania robiłam prywatnie, bo nie chciałam, żeby mnie ktoś straszył czy naciskał, że powinnam być w szpitalu (pomimo nienagannych wyników). 10 dni po terminie, w poniedziałek 16.04. byłam już w fatalnym stanie psychicznym – spięta i zmartwiona, cały czas zastanawiająca się, co będzie, jeśli poród się nie zacznie w ciągu najbliższych dni. Co więcej, moja położna od porodu domowego powiedziała, że będzie mnie miała pod opieką tylko do piątku. Czyli jeśli nie urodzę do piątku, to przyjdzie mi się zgłosić do szpitala, gdzie personel wyleje mi na głowę wiadro pomyj za to, że zgłaszam się tak późno. Tymczasem nadal nic nie zapowiadało, żeby poród miał się zacząć. Skurcze przepowiadające miałam każdego dnia od dwóch tygodni, ale nic z nich nie wynikało. Byłam już tak zestresowana, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Wsłuchiwałam się w swoje ciało i co chwilę zadawałam sobie pytanie: „czy to już?”. Coś mnie zabolało – czy to już? Dziecko więcej się rusza – czy to już? Dziecko mniej się rusza – czy to już? Pogoniło mnie do toalety – no to już na pewno musi być już! Dużo spacerowałam, wymyłam okna, wyszorowałam na kolanach cały taras (jeśli zastanawiacie się, gdzie się podziało trzecie „S”, to nic się nie martwcie, też było).

Wiem, możecie powiedzieć: „Ale o co chodzi? Trzeba było się tym tak nie spinać!”. Niestety, świat się dzieli na ludzi, którzy umieją przestać myśleć o rzeczach, na które nie mają wpływu (szczęściarze!) i na tych, którzy będą się zadręczać, aż doprowadzą się na granicę szaleństwa (to ja!).

We wtorek, 17.04. obudziłam się i zanim jeszcze wstałam z łóżka, to się popłakałam, że nadal nic się jeszcze nie zaczęło i na pewno skończy się tym, że pójdę do szpitala, a tam mnie najpierw opierdolą, a potem zastraszą śmiercią dziecka i zrobią cesarkę. I jak sobie tak leżałam i popłakiwałam, to dotarło do mnie, że mam dwie możliwości. Jedną jest dalej międlić to w głowie i co chwilę płakać i doprowadzać się do szaleństwa. A drugą jest… przestać to robić i poczekać do piątku. I pierwszy raz w życiu zdecydowałam, że nie mogę sobie robić takiej krzywdy. Że moim głównym zadaniem jest zatroszczyć się o siebie i w związku z tym muszę przestać. I… przestałam. Spędziłam bardzo miły dzień nie myśląc o tym kompletnie. Zamiast robić wszystko to, co powinno przyspieszyć poród, ja zrobiłam dokładnie na odwrót. Zamiast wysiłku fizycznego – leżenie na kanapie i oglądanie Mad mena. Moim największym wysiłkiem tamtego dnia było pomalowanie sobie paznokci u stóp na czerwono (ej, to BYŁ spory wysiłek i akrobacja dla kobiety w 10-tym miesiącu ciąży). Co więcej, nie musiałam odbierać Starszej z przedszkola, bo mama jednego z jej kolegów (dzięki Madzia!) zaproponowała, że ją zabierze do siebie. A w ciągu dnia zadzwoniła i zaproponowała, że Starsza może zostać na noc i ona ją rano odwiezie z powrotem do przedszkola (dzięki, dzięki, dzięki, Madzia!).

W nocy odeszły mi wody, gdy wstałam zrobić siku. Najpierw poczułam straszną ulgę – wody nie były zielone, nie trzeba jechać do szpitala. Obudziłam Pawła, zaczęliśmy liczyć skurcze. Regularne, co 5 minut, niezbyt bolesne. Zadzwoniliśmy po położną i po moją przyjaciółkę Marysię, która miała się zająć dziewczynami. Wiedziałam, że rodzenie w nieposprzątanym mieszkaniu będzie mi przeszkadzać, więc zajęliśmy się ogarnianiem domu. Sprzątaliśmy porozrzucane rzeczy, ja myłam toaletę, Paweł zamiatał. Było w tym coś radosnego i odświętnego – oto szykujemy nasz dom na pojawienie się Ważnego Gościa. Już wtedy pomyślałam, że to cudowne, że zamiast w panice pakować się i jechać do szpitala, mogę w spokoju zdejmować wyschnięte pranie z suszki.

Koło piątej dotarła Marysia i położna Wiola. Skurcze się wyciszyły, pojawiały się co 10 minut i nie były bolesne. Po 6 obudziła się Młodsza, zjedliśmy razem śniadanie. Marysia nastawia rosół. Powiedziałam Wioli, że czuję, że muszę chodzić i czy mogę iść na spacer. Poszłam pospacerować z Marysią, był piękny, słoneczny poranek. Potem odprowadziłyśmy wspólnie Młodszą do żłobka. Pani opiekunka zapytała: „A to Pani jeszcze nie urodziła?”, a mnie się chciało śmiać, bo przecież ja WŁAŚNIE w tym momencie rodziłam.

Wróciłyśmy do domu, gdzie już czekała przywieziona Starsza. Akcja się nie rozkręcała, Wiola zaproponowała, żebym weszła do wanny. Po pół godziny wyszłam, Wiola powiedziała, że musimy czekać, ona jedzie, a ja dobrze by było, żebym położyła się i przespała. Niedługo po wyjściu położnej, Marysia zabrała Starszą i pojechały do miasta. Prawie natychmiast po ich wyjściu akcja nagle ruszyła, skurcze były co 5 minut i o wiele boleśniejsze niż wcześniej. Zrozumiałam, moje ciało uznało, że nie chce dzieci przy porodzie. Zadzwoniliśmy do Marysi, żeby nie wracała i po położną, żeby wracała. Po powrocie zbadała mnie – 5 cm, sztywna szyjka, jeszcze daleko. Dalej potrzebowałam chodzić. Poszłam na spacer z Pawłem, na każdym skurczu ściskałam go za ramię, później na skurczach klękałam i opierałam się na ławce, a potem szliśmy dalej. Po powrocie skurcze były już mocno bolesne. Pomiędzy skurczami odpoczywałam siedząc na krześle i opierając się na piłce, na skurczu nadal miałam ogromną potrzebę poruszania się. Gdy skurcz się zaczynał, zrywałam się z krzesła, Paweł łapał mnie za ręce i prowadzał mnie po całym mieszkaniu. Opierałam się o niego, zamykałam oczy i starałam się głęboko oddychać. Wiola prosiła, żebym chodziła wysoko podnosząc kolana, żeby Mała lepiej się wstawiała. Kolejne badanie – 7cm, Wiola robi mi masaż szyjki. Bóle zmieniają się – nagle przy każdym skurczu zaczynają mnie boleć biodra. Ból jest straszny, mam wrażenie, że coś mi rozsadza stawy biodrowe od środka. Wiola stara się coś zaradzić, ale to nie jest typowy ból porodowy i nic, co robi, nie przynosi ulgi. Proponuje wejście do wanny. Siedzę w ciepłej wodzie, jest mi niezbyt wygodnie, bo wanna jest mała i dość płytka. Paweł jest cały czas przy mnie, polewa mi brzuch wodą. W wodzie ból nie jest tak dojmujący. Zaczynam na każdym skurczu prosić Małą, żeby się pospieszyła, tłumaczyć, że już nie mam siły. Wychodzę z wanny, straszliwy ból bioder wraca. Wytrzymuję kilka skurczy opierając się o stół w salonie, żadna pozycja nie przynosi ulgi. Jestem strasznie zmęczona, nogi mi drżą, jak po wielokilometrowym biegu. Kładę się na boku na narożniku w salonie. Paweł jest cały czas przy mnie, teraz dołącza do niego Wiola. Bada mnie, jest 10 cm rozwarcia, ale nie pojawiają się skurcze parte. Wiola mówi, że musimy czekać na parte, ja jestem zdezorientowana i straszliwie zmęczona. Nie wiem, co się dzieje, nie rozumiem, jak to możliwe, że jest rozwarcie, a nadal są skurcze z I fazy porodu. Pytam się Wioli, ale nie jestem w stanie zrozumieć jej tłumaczenia. Skurcze razem z bólem bioder tworzą mieszankę, która wyciska ze mnie resztki sił. Wiola zaczyna się mnie pytać czy dam radę i czy chcę jednak jechać do szpitala. Chce mi się śmiać z tej porpozycji, ale nie mam siły tego zrobić. W mojej głowie szybko robię przegląd sytuacji i stwierdzam, że to nic nie da. Ja chcę, by ten straszliwy ból skończył się już, w tej chwili. Co da mi szpital? Nikt mi nie da znieczulenia przy 10 cm rozwarcia. Albo wycisną ze mnie dziecko albo zrobią mi cesarkę. Nie ma już odwrotu, muszę dać radę.

Odpoczynek pomiędzy skurczami, jeszcze jest całkiem spoko.

Kładę się na narożniku w salonie. Próbuję zasypiać między skurczami, ale ból bioder nie ustępuje nawet wtedy i nie pozwala odpocząć. Dostaję dreszczy z zimna (leżę nago, nie pamiętam, kiedy się rozebrałam). Paweł przykrywa mnie kocem, Wiola pomiędzy skurczami poi gorącą, bardzo słodką herbatą. Nagle przychodzi pierwszy skurcz party i jest to wstrząsające doznanie. To jest jakaś potężna siła, kompletnie nie do okiełznania. Krzyczę z całych sił. Po skurczu Wiola mnie chwali, mówi, że pięknie wypycham Małą, słuchamy jej tętna, wszystko jest w porządku. Wiola mówi, że mogę rodzić na leżąco, ale jej się wydaje, że lepiej mi będzie w innej pozycji. Proponuje, żebym klękła przy narożniku. Przeniesienie ciała z pozycji leżącej do klęku wydaje mi się ponad moje siły, całe ciało mi drży, jest mi na zmianę gorąco i zimno. Klękam, Paweł siedzi na narożniku, trzyma mnie za ręce. Nadchodzi kolejny skurcz, krzyczę w poduszki, słyszę swój własny krzyk i nie mogę uwierzyć, że jestem w stanie wydać z siebie takie dźwięki. Wiola klęczy za mną, mówi, że pięknie mi idzie. Czuję, jak po każdym skurczu główka się cofa, mówię Wioli o tym, ona tłumaczy, że tak ma być, dzięki temu wszystko się dzieje delikatnie i nic mi nie pęknie. Kolejny skurcz, wydaje mi się, że nie jestem w stanie wytrzymać ani jednego więcej. Wiola mówi, że widać już główkę, prowadzi moją rękę, czuję pod palcami delikatne włoski usmarowane w jakiejś mazi. Kolejny skurcz, wychodzi główka, Wiola mówi, że jest piękna, że się uśmiecha. Ostatni skurcz, czuję, jak ciałko Małej wysuwa się ze mnie, patrzę w dół, widzę, jak wylewa się ze mnie ogrom krwi. Wiola podaje mi Małą pomiędzy moimi nogami, pyta: „Trzymasz? Trzymasz ją?”. Obejmuję Małą, jest różowiutka i czysta, cała śliska, Paweł i Wiola pomagają mi się odwrócić i usiąść. Siedzę na podłodze w naszym domu, w kałuży krwi, obejmuję naszą piękną, małą córeczkę, śmieję się, Paweł siada obok mnie, płacze. Wiola wychodzi z pokoju.

Za jakiś czas wraca, przecinamy pępowinę. Pytam się Wioli, czy bardzo popękałam, w końcu jest tyle krwi. Wiola mówi, że wcale, a krew to wynik tego, że łożysko już zaczęło się odrywać. Nagle pojawia się straszliwie bolesny skurcz, zaczynam płakać, jak to możliwe, że to nie koniec tego bólu? Wiola mówi, żebym z powrotem klękła, Paweł zabiera Małą. Rodzę łożysko w trzech potwornie bolesnych skurczach. Sadzają mnie na narożniku, dostaję Maleńką owiniętą w pieluchy, próbuję ją przystawić. Wiola zabiera miskę z łożyskiem i idzie je obejrzeć w łazience. Paweł siada obok mnie. Nie wiem, ile czasu tak siedzimy. Wiola poi mnie gorącym rosołem, co chwilę sprawdza, jak obkurcza się macica, nadal mocno krwawię, co widać, że trochę ją niepokoi. Za jakiś czas idę się wykąpać. Wraca Marysia ze swoim mężem, przyprowadzają dziewczynki. Dziewczyny siadają koło mnie, są zachwycone malutkim dzidziusiem. Wszyscy razem siadamy do stołu i jemy rosół na kolację. [tak naprawdę Marysia przyprowadziła dziewczynki raz, a potem wyszła z nimi jeszcze na dwie godziny i dopiero wróciła i zjedliśmy kolację, ale ja zupełnie tego nie pamiętam.]

Pierwsze spotkanie z siostrami.

Refleksje Magdy:

Ten poród nie był dla mnie przeżyciem mistycznym. Większą część porodu czułam się (pomimo nasilającego się bólu) dobrze, bezpiecznie, spokojnie. Wczuwałam się w swoje ciało i wiedziałam, czego potrzebuję, by bolało mniej i poród przebiegał płynnie. Problemy zaczęły się wraz z bólem bioder mniej więcej na 2 godziny przed końcem. Ból był tak wszechogarniający, że straciłam kontakt ze swoim ciałem. Straciłam kompletnie kontrolę, nie byłam w stanie zrobić nic, by ulżyć sobie w cierpieniu, czułam się bezbronna. Na wszystkie próby pomocy ze strony Wioli i jej pytania, czy tak jest mi lepiej, a może jednak jeszcze jakoś inaczej, odpowiadałam nieprzytomnym: „nie wiem, nie wiem”. Także tak, ta część porodu była najboleśniejszym doświadczeniem w moim życiu. Nigdy nie przeżyłam czegoś nawet odrobinę zbliżonego.

Myślę, że pierwsze 24 godziny po porodzie moja głowa najbardziej zajęta była próbą przyswojenia sobie i jakoś poukładania, jak to możliwe, że to tak straszliwie bolało. Ale pomimo tego nie mam złych wspomnień z porodu, nie czuję się źle. Co więcej, gdybym mogła wrócić i zdecydować jeszcze raz, to podjęłabym taką samą decyzję. Dlaczego?

W całym tym doświadczeniu było coś takiego szalenie oczywistego… nie wiem, czy to dobre słowo… może bardziej „naturalnego”? Teraz całą sobą mam poczucie, że dom to jest miejsce, gdzie ludzie nie tylko żyją, ale powinni przychodzić na świat i umierać. To daje jakiś taki spokój i poczucie, że wszystko jest dobrze i tak, jak powinno być. Krąg życia. Dom to jest miejsce, gdzie powinniśmy witać nowe życie.

Niesamowite było dla mnie ile we mnie nagle spokoju, ile cierpliwości zarówno wobec Małej, jak i wobec dziewczyn. Że pomimo niewyspania i zmęczenia czuję się spokojna. Wiem, że robię dobrze, wiem, że wszystko, co trudne, niedługo minie. Co więcej, minie tym szybciej, im więcej ja zachowam spokoju. Nie mogłam się nadziwić, że gdy ja jestem pełna spokoju, to cały nasz dom, cała nasza rodzina jest spokojna. Patrzyłam na spokojne, radosne dziewczynki, które bawiły się razem zgodnie i radośnie, przytulałam się do Pawła, patrzyłam na śpiącą w chuście Małą. Tydzień po porodzie nasza rodzina nadal „unosiła się nad ziemią”. Teraz widzę, jaką matką mogę być, gdy zatroszczę się o… siebie samą. Jaką matką mogłabym być dla Najstarszej, gdyby tylko nikt nie zniszczył naszego powitania i naszych pierwszych wspólnych dni. Z jednej strony czuję straszny smutek, że nie potrafiłam być taka dla żadnej z dziewczyn wtedy, na początku. Z drugiej strony cieszę się, że mogą mieć taką matkę teraz.

To jest to, co zyskałam dzięki porodowi domowemu – początek, którego nikt nam nie zburzył, nie utrudnił. Dzięki temu wiem, jaka mogę być. I nawet, gdy w różnych momentach będzie mi gorzej, to będę miała w pamięci, że potrafię być też świetną matką i że da się do tego wrócić. I one też będą to wiedziały.

Więcej refleksji Magdy, zdjęć, a także historia porodowa widziana oczami jej męża Pawła oraz przyjaciółki Marysi na blogu Magdy: http://www.matkaskaut.pl/porod-domowy-po-cesarskim-cieciu-historia-moja-i-pawla/

One thought on “Krąg życia. Poród domowy po cesarskim cięciu (Kraków)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.